poniedziałek, 30 listopada 2015

Klamka zapadła!

Data poniekąd historyczna, przynajmniej w moim życiorysie. Kupiliśmy bilety na podróż do USA. Nie bez pewnych perturbacji jednakowoż...


Wczoraj Małż zajrzał na stronę i zobaczył, że cena skoczyła o sto procent! Parę godzin później było kolejne podwojenie... - Uff! Nie lecimy - pomyślałam. Ale niestety, była to jakaś zmyłka wynikająca z winy nie wiadomo kogo lub czego.


Teraz już tylko jakiś światowy kataklizm lub - tfu! odpukać! - choróbsko ciężkie mogłoby nas uchronić przed wyjazdem...


***


Jako klasyczny astrologiczny Bliźniak posiadam dwie dusze. Jedna ciekawa świata, ba, nawet skłonna do ryzyka itp. Druga cicha i spokojna, kochająca domowe pielesze i niechętna wszelkim eskapadom.


Z wiekiem natura numer dwa zdecydowanie przoduje. A przecież za młodu jednym z moich marzeń było np. zobaczenie na własne oczy płaskowyżu Nazca, pozostałości po Inkach i Aztekach, Wyspy Wielkanocnej  itp. Moim absolutnym idolem był wtedy Thor Heyerdal.


Ewidentnie zdziadziałam!  Już mnie nie ciągnie w świat bardzo daleki. Za dużo widzę niedogodności, czuję mnóstwo obaw, ,,plusy ujemne'' przeważają nad dodatnimi... To chyba zbyt bujna wyobraźnia, ta negatywna.


***


Tymczasem, na szczęście, zaprzątają mnie sprawy bieżące. Rozpoczynają się przygotowania do corocznej imprezki charytatywnej w szkole. Jak zawsze, przyłączam się i zgłaszam ochoczo do roboty. Do rodzinnego świętowania też się już pomału szykuję. Piątek upłynął pod znakiem produkcji napitków. W gościnnym domu J. w kilka koleżanek, przy pomocy termomixu,  popełniłyśmy spore ilości ajerkoniaku i kukułczanki. W niedzielę przygotowałam pasztet, gotowe porcje czekają na upieczenie w czeluściach zamrażarki.  I tak pomału, na spokojnie, porządkując co dzień po troszku chatkę, zaczynam oczekiwanie na Boże Narodzenie...

czwartek, 26 listopada 2015

Na przekór...

... listopadowej chandrze dziś na słodko. Bardzo słodko!


Na ulicy równoległej do mego rodzinnego domu była ciastkarnia. Dość podrzędna, szczególnie w stosunku do słynnej gdyńskiej cukierni na Lipowej. Mama i Babcia z pogardą odnosiły się do tamtejszych wyrobów, może i słusznie... Obiektywnie patrząc, na pewno nasze domowe wypieki były lepsze. Ale...


Przecież Babcia nie piekła małych babeczek z różową pianką spoczywającą na plasterku wieloowocowej marmolady. Ani moich ulubionych ciastek - dwa spore okrągłe herbatniki połączone kakaowym kremem, wierzchnie ciastko pokryte czekoladą i na środku kremowy pikotek. Oczywiście pomiędzy warstwami kremu marmoladowy plaster. Wiele lat później identyczne ciastka wyprodukowała mi w ich rodzinnej piekarni Madzia! Ale wracajmy do przeszłości. Trzeci cymes to były bezy, podłużne, z czekoladowym kremem. Tym razem bez marmolady. A szkoda...


W domu obowiązywał praktycznie zakaz wizyt w słodkim przybytku na sąsiedniej ulicy. Ale wiadomo, jak kusi małolaty to, co zakazane. Więc każda uściubolona  z trudem złotóweczka trafiała na Redłowską. No, czasem, choć rzadko, i na Lipowej gościłyśmy z Sister. Ale to już wtedy, gdy byłyśmy starsze i ,,zasobniejsze''...


Na studiach polubiłam jeszcze jeden rodzaj słodkości,  z cukierni ,,Bajadera'' w Oliwie. Właśnie owe tytułowe kulki - ,,przeglądy tygodnia''. Wcale mi nie przeszkadzała świadomość, że to resztki, zmiotki niemalże. Pyszne były i już! I tak pięknie pachniały rumem, czyli olejkiem zapewne.


Kto by się w tamtych czasach zastanawiał, ile chemii w ciastku, ile barwników, polepszaczy czy inszych niespodzianek? Uczulona byłam jedynie na margarynę, toteż omijałam skrzętnie wszystko, co z kremem. Zwłaszcza, gdy krem był jasny. Dlatego samym wyglądem odstraszały mnie na przykład  tzw. naleśniki. W ciemnej masie kakao potrafiło jakoś margarynę dość skutecznie stłumić.


Najgorsze były uroczystości rozmaite u rodzin na wsi, gdzie podawano torty tak potwornie margarynowe! Ciotki reagowały świętym oburzeniem na odmowę konsumpcji, a jak było jeść, skoro organizm groził natychmiastowym ,,bekapem''...


Cukiernia na Redłowskiej upadła jakoś tak w czasie, gdy byłam w technikum. Ale niedługo przed likwidacją jeden jedyny raz Mama posłała mnie tam po ciasta. Tylko dlatego, że goście zacni już niemal byli u bram, a tymczasem do popełnionego przez Mamę keksu wdarły się mrówki faraonki. Jak dziś pamiętam, że dostałam polecenie nabycia sernika i jabłecznika. Oba ciasta były paskudne! Sernik upieczono z nadpsutego twarogu, w jabłeczniku natomiast mnóstwo było łusek i pestek. A jabłka straszyły kolorem ziemi...


Zamiłowanie do kupnych ciast tkwiło we mnie niezmiennie przez kilkadziesiąt lat. Z dużym trudem zwalczyłam je dopiero parę lat temu. Ale bywa, że i teraz, gdy zapachną mi świeże pączki lub drożdżówka, dużo silnej woli trzeba, by się nie skusić...






niedziela, 22 listopada 2015

W bieli

Tak się dzień zaczął - pierwszym śniegiem. Nawet przez chwilę dach auta był cały pokryty bielą. Na moment burość okryło, ale zaraz deszcz wziął górę, niestety...


Po obiedzie zabraliśmy się za zlewanie nalewki farmaceutów. Więc znów na biało! Niestety, mleko chyba nie takie było, bo twarożek się nie chciał oddzielić samoistnie. Więc przez gazę najpierw wstępne filtrowanie, potem przez kolejną szmatkę, wreszcie po trochu przez filtry od kawy. Do późnego wieczora zabawa.


W tak zwanym międzyczasie wykonałam próbnie smakołyk, którym częstowała nas szefowa Koła w piątek. Takie kuleczki w typie rafaello, zrobione z gotowanej kaszy jaglanej, mielonych orzechów włoskich i miodu. Obtoczone wiórkami kokosowymi, aromatyzowane lekko olejkiem. W moim przypadku był to aromat rumowy, Iza robiła z migdałowym, za którym nie przepadam.


Schłodziłam w lodówce i dałam do przetestowania Małżowi. - Dobre nawet - stwierdził - ale wolałbym inną konsystencję, bardziej chrupiącą, a nie mazistą.


Skoro tak, to większą część wraziłam do piekarnika na pół godziny. Kuleczki zbrązowiały i zadowoliły wreszcie domowego konsumenta! Ja pozostałam przy wersji miękkiej.


***


Skończyła się niedziela smutną wiadomością o śmierci jednej z moich ulubionych autorek - Moniki Szwai. Czytałam wszystkie Jej książki, takie typowo ,,babskie'', może nie uznawane przez krytyków za te z najwyższej półki, ale jakże krzepiące! I do pośmiania, i pochlipania... Nasączone miłością do ludzi, zwierząt, do Jej ukochanego Szczecina.


Byłam aktywnym uczestnikiem forum Autorki, póki nie zostało przez Nią samą zlikwidowane z powodu, wiadomo... Trolle i hejterzy nie odpuszczą nikomu, kto odniósł sukces.


Jeszcze dziś w południe czytałam ,,Zatokę Trujących Jabłuszek''. Co jakiś czas chwytałam dowolną pozycję i odświeżałam sobie z dużą przyjemnością. Przykro, że już nowych powieści nie będzie...

piątek, 20 listopada 2015

Nasza mała integracja

Do końca roku nie widać na horyzoncie żadnych zadań dla naszego KGW. Poza może imprezką charytatywną w szkole.


Póki się jeszcze nie zaczęło przedświąteczne szaleństwo, któraś z nas  (chyba mała Betty) wpadła na pomysł wspólnego wypadu do kina. Na cóż by, jak nie na ,,Listy do M. 2''?


Sześć się nas uzbierało, w dwa samochody. Potem dołączyło jeszcze dziecię jedno dorosłe. Przed seansem uczta w pizzerii należącej do jednej z nas. Objadłyśmy się do granic przyzwoitości, a może nawet przekroczyłyśmy tę granicę. Ja na pewno! Degustowałyśmy pięć rodzajów pizzy, w tym jedną na słodko, z jabłkami i karmelem...


Istniały pewne obawy, że wobec takiego stanu rzeczy, w kinie gromadnie  przyśniemy. Ale nie...


Co do filmu - zdania podzielone. Mnie jednak bardziej podobała się część pierwsza. Bardziej zabawna, a jednocześnie i ,,sierdceszczipatielnaja''. Dziś nie nudziłam się wprawdzie, ale i  szczególnego zachwytu nie było. Ot, zaliczone, do szybkiego zapomnienia... W pamięci zostaną dwa, może trzy zabawne powiedzonka.


Bardziej niż film cieszyło mnie spotkanie z dziewczynami. Kolejne być może za tydzień. Poświęcone produkcji świątecznych trunków - ajerkoniaku i kukułkówki. Może być wesoło...




środa, 18 listopada 2015

Konfekcja ciężka, czyli wspominki jesienno-zimowe

Gdy nadchodzi pora ciepłych kurtek i płaszczy, zawsze przypominam sobie upiorne pod tym względem czasy dzieciństwa i wczesnej młodości.


Jest w zbiorach rodzinnych takie czarno-białe zdjęcie. Stoimy z Tatą i Sister w miejscu, gdzie dziś jest w naszej dzielnicy Gdyni osiedlowy mini-kompleks handlowy. Wówczas szczere pole... Rok circa 1962, może 1963. Śniegu nie widać, ale pora jest albo późnojesienna, albo też marcowa. I mam na sobie ,,straszydło''!


Że fason koszmarny, to mniejsza. Kolor, jak dziś pamiętam, wysoce obrzydliwy - mniej więcej tzw. średni orzech (innymi słowy: sraczkowaty). Rączki na fotce, nieco odległe od korpusu, świadczą dobitnie o tym, że paletko należy właśnie do konfekcji ciężkiej!


Sister łapki ma jeszcze dalej od tułowia, albowiem na grzbiecie posiada czarno-białe futerko z królika. Wygląda jak mały robot! To znaczy Basia tak wygląda, nie futerko...


W tym czasie Babcia nosiła zimą czarne karakuły, a Mamidło ciemnobrązowe króliki. Oba okrycia ważyły tyle, co średniowieczna zbroja rycerska. Pamiętam, bo gdy czasem panie kazały mi potrzymać, to aż się schylałam pod brzemieniem...


Może dlatego nigdy nie marzyło mi się ani futro, ani kożuch. I choć wiem, że dziś sztuczne (a nawet naturalne) futerka są lekkie jak piórko, to awersja pozostała. Wystarczy mi podziwianie na innych...


Szkoda, że tak późno pojawiły się puchowe paletka i kurtki, ale dobrze, że w ogóle są! Miło założyć coś, co leciutkie, a przy tym ciepłe. I jeszcze w ładnym kolorze. Zimowa konfekcja nie występuje już wyłącznie w czerniach i brązach, ulica i o tej porze roku może być kolorowa. Sama się do tego ubarwienia przyczyniam dzięki moim kurtkom - jedna zielona, druga intensywnie fioletowa. Plus srebrno-szary płaszczyk na naprawdę duże mrozy. Poprzedniej zimy założony słownie raz...


I tylko kozaczki znów w bardzo skromnej gamie barw. Jeszcze 2-3 lata temu widywałam zielone, granatowe, a nawet sama miałam brudnoróżowe. Teraz jeno czerń, brąz i ewentualnie szarak... A komu by szkodziły żółte, czerwone, błękitne? Może nie dla mnie-babci, ale dla młodych dziewczyn?


niedziela, 15 listopada 2015

Niby...

... tak ciągle podkreślam, jaka to ze mnie realistka twardo po ziemi stąpająca. A mimo to...


Płaczka ze mnie i wzruszaczka! Byle co mnie do ronienia łez doprowadza... A tu koleżanki z Koła wyjazd proponują na ,,Listy do M. 2''. Podejrzewam, że wyjdę z kina najbardziej mokra z całego towarzystwa!


Moja Asia regularnie ogląda co roku około Bożego Narodzenia ,,Love actually'' i chlipie przy tym ... Mnie jednak bardziej rusza polska wersja. Wiem, kudy jej tam do anglikańskiej... A jednak!


Nawet kiedy ze szkołą jeździliśmy do kina, wywoływały we mnie ślozy praktycznie wszystkie filmy. Może oprócz animowanych. Ale też nie do końca. Bo potrafi mnie wzruszyć np. ,,Epoka lodowcowa''. A już z ,,Neverending story'' przed stu laty wyszłam totalnie spłakana! Aż się dzieciaki pytały, co się ,,pani'' stało...


***


Już bez nadmiernych wzruszeń, ale za to z ogromną przyjemnością, oglądam ostatnio na Kulturze stare, czarno-białe polskie kryminały. ,,Gdzie jest trzeci król?'', ,,Zbrodniarz i panna'', ,,Bicz Boży'' itp. Skromne środki, komunistyczny ,,smrodek propagandowy'', ale co za kreacje! Przy okazji sama się sobie dziwię, ile pamiętam nazwisk aktorów drugo-, a nawet trzecioplanowych. W znacznej części już, oczywiście, nieżyjących. Podczas gdy dzisiejszych ,,gwiazd'' jakoś nie sposób zapamiętać... Tak widać funkcjonuje pamięć seniorów!





piątek, 13 listopada 2015

Tak sobie marudzę listopadowo

No, muszę przyznać, że ambasada się bardzo sprawnie uwinęła, bo już dziś kurier dostarczył nam paszporty z wizami. Tempo godne pozazdroszczenia...


Poprawiło mi to nieco typowo listopadowy nastrój. Gdy się za oknami robi tak buro-ponuro, to jakby mi nagle lat przybywało. I czuję brzemię wieku! Kolana łupią, schylić się jakby trudniej, wyprostować tym bardziej, a wstanie z przysiadu to już wręcz mission impossible... I nic się żywcem nie chce!


Jednakowoż codzienna wyprawa pod orzech obowiązkowa! Póki tam jeszcze na ziemi zalega co nieco. Doceniam bardzo nabytą we wrześniu suszarkę grzybowo-owocową. Co wysuszę, to potem sobie pomalutku łupię. I tych ,,wyłupków'' mam już pewnie ze dwa kilo! A jakieś dziesięć kolejnych czeka na spotkanie z dziadkiem...


***


Dziś zaliczyłam drugą w życiu sesję zdjęciową. Z bardzo skupioną miną mieszałam łyżką w pustym garnku, postawionym na nie mojej kuchence... Taka potrzeba chwili zaistniała. Bo nagle pani organizatorka powiatowego konkursu kulinarnego (który odbył się w czerwcu!) uświadomiła sobie, że nie obfociła w porę laureatów... A ma się ukazać przed Świętami książka z recepturami i podobiznami autorów.


B. zrobiła zdjęcia mnie, potem ja jej. Same fałszywki, bo ja ze wspomnianym  pustym garnkiem, a B. z talerzem sezamek udających nagrodzone w czerwcu pierwszym miejscem ,,florentynki'' (małe, pyszne ciasteczka z płatków migdałowych).


No cóż, jak Kuba Bogu, tak Gwatemala Gwadelupie...


***


Nasza Erka też listopadową formę prezentuje, a raczej formy brak. Po dłuższym polegiwaniu przewraca się wstając. I jakoś tak niepewnie łapy stawia. Za potrzebą wychodzi na dosłownie 2-3 metry od progu domu... O wskoczeniu do auta nie ma mowy, trzeba ją podsadzić. Na szczęście od dwóch tygodni ani razu (tfu-tfu odpukać...) nie nasikała w mieszkaniu. Może ze strachu przed pampersami, które nabyliśmy?... A może to skutek nowego suplementu, zaleconego przez młodą panią weterynarz?


Co rano do porcji karmy sunia dostaje siedem i pół piguły plus dwie łyżeczki oleju z kwasami Omega3. Wieczorem sześć piguł. To ze trzy razy więcej niż my-seniorzy oboje razem ...


 

 

 

wtorek, 10 listopada 2015

Wizy-ta

Pendolino bardzo, bardzo mi się spodobało. Ciche, czyste, szybkie i z poczęstunkiem. Same plusy dodatnie...


W stolicy byliśmy przed dziewiątą. Centralny mnie nieco oszołomił, bez Małża zgubiłabym się chyba na amen. W końcu wiejska ze mnie niewiasta, nieprzywykła do podobnych ,,labiryntów''.


W szafce zostawiliśmy wszystko, czego ambasada zakazała wnosić i spacerkiem, między kałużami, na Piękną. Niewiele widziałam spod kaptura chroniącego przed deszczem. W oczy rzuciły mi się tylko jakieś spore, interesujące  drapacze chmur w okolicach PKiN. Ten ostatni, jak zwykle, obrzydliwy...


Pod ambasadą w strugach deszczu posłusznie czekał tłumek. Ale nie nasz on był, bo my mieliśmy audiencję wyznaczoną dopiero na 10.30. Więc na kawkę do pobliskiego Green Cafe. Na godzinkę.


Pomna instrukcji pełnej zakazów, przygotowałam sobie strunową torebkę, w której umieściłam papierosy i zapalniczkę oraz odkryty w ostatniej chwili w torebce obcinacz do nitek (narząd ewentualnego mordu?). Wymyśliłam sobie sprytnie, że pod ambasadą wrzucę to do kosza na śmieci, a po wyjściu odzyskam. Kosza jednak nie było w promieniu co najmniej stu metrów. Za to wzdłuż chodnika stały betonowe donice z resztkami pelargonii. Więc w trzecią upchnęłam zawiniątko pod liście...


Kolejka na 10.30 była minimalna, weszliśmy. Na dzień dobry zabrano nam komórki. Potem procedura lotniskowa. Następnie 3 okienka, tu nalepka, tam pieczątka, w trzecim odciski wszystkich ręcznych paluchów. Szybciutko i sprawnie. ,,Schody'' zaczęły się dopiero w poczekalni do interview z konsulami czy ,,ataszami''. Bo przed nami 52 osoby... I tylko dwa okienka do pogadania.


Z niepokojem śledziliśmy upływający czas, wszak o 12.40 odjeżdżał nasz powrotny pociąg. W pewnej chwili poza kolejką przyjęto mocno starszą panią o kuli. Pani zablokowała jedno z dwóch stanowisk na dobry kwadrans. Wizy nie dostała, ale w tzw. międzyczasie cała sala poznała jej życiorys. Na szczęście chwilę potem otwarto trzecie okienko i przesłuchiwanie chętnych na wizę do ,,raju'' ruszyło z kopyta!


Nasza rozmowa z sympatyczną młodą damą z akcentem Dżoany Krupy, trwała jakieś półtorej minuty. Gdzie jedziemy, na jak długo, czy jesteśmy oboje emerytami, czy mamy dzieci, a jeśli tak, to czy w Polsce. I już! Decyzja pozytywna...


O 11.30 opuściliśmy średnio gościnne progi, odzyskawszy uprzednio telefony. Mój ,,tajny pakunek'' zdeponowany w kwietniku tkwił spokojnie pod liśćmi pelargonii.


***


Taka obserwacja z dzisiejszego dnia: kraj nasz ojczysty prezentuje się dużo lepiej z okien samochodu niż pociągu! Tory bowiem biegną zazwyczaj na tyłach rozmaitych firm, budynków czy działek. A tam niekoniecznie ład i porządek... Myślałam, że to tylko u nas tak. A tymczasem? Przedmieścia Warszawy od strony kolei wyglądają naprawdę paskudnie!


I jeszcze... Może urażę uczucia paru osób, ale Stadion Narodowy, przynajmniej z zewnątrz,  nie umywa się do naszego gdańskiego bursztynowego cudu!


sobota, 7 listopada 2015

Z inspiracji Podlaskiej (niegdyś) Ewy

Że Babcia moja gotowała niedościgle, to już wiecie. Nie raz i nie dwa napomykałam. Ale...


Dwie zupy w Jej wykonaniu do dziś napawają mnie niejaką zgrozą, gdy sobie przypomnę. Owocowa z suszonymi wiśniami i czernina. Brr...


Owe suszone wiśnie stanowiły łącznik między obiema znienawidzonymi potrawami. Skąd się brały? Nie sądzę, by Babcia osobiście suszyła. Widać można to było kiedyś nabyć... U mnie ów składnik powodował nie tyle odruch wymiotny, ile uporczywe i bolesne drapanie w gardle!


Nawet mnie specjalnie nie brzydził fakt, że w składzie czerniny znajdowała się kacza krew. Może i jako dziecię nieletnie nie byłam w tym względzie uświadomiona? Tak czy siak obie zupy zjadałam li i jedynie pod przymusem bezpośrednim... Bo w domu nie można było wypowiadać frazy ,,nie lubię''!


I oto teraz, po latach, Ewa mi przez telefon zwierza się z ogromnej ochoty na czerninę. Wprawdzie całkiem inną niż nasza domowa, bo przegadałyśmy obie receptury. Jednakowoż składnik niezbędny w postaci kaczej posoki stanowi o niemożności wyprodukowania przez Ewę potrawy na Śląsku.


U nas na ryneczku, w powiatowym grajdołku, ,,no problem''. Wystarczy podejść do tzw. ,,baby'', która oferuje wiejski drób i  umówić się na dostawę kaczki wraz z pożądanym płynem. Na za tydzień lub dwa. Osobiście słyszałam, jak pewna pani podobne zamówienie składała u mamy mojej ex-uczennicy. Mama owa co sobotę zasiada na rynku z jajami od ,,szczęśliwych kur''  i kilkoma  sztukami oskubanego  ptactwa...


***


Dziś w nocy, po deszczu,  tak sypnęło włoskimi orzechami, że nie byłam w stanie sama wyzbierać całości. Powiadomiłam sąsiadów, że nadzwyczajny urodzaj. Zawartość dwóch pełniutkich reklamówek obrałam pracowicie i poddałam suszeniu. W piekarniku część, reszta w suszarce grzybowo-owocowej. Chyba już pora zaprzestać wizyt w księżowskim ogrodzie. Ale z drugiej strony... Grzech zostawić, by spleśniały orzeszki! Bo oprócz mnie nikt się nie nad nimi  ulituje! Grzeszę???





czwartek, 5 listopada 2015

Wyobraźnia kulinarna

Ważna rzecz, z pewnością.


Oglądam z przyjemnością różne programy, gdzie gotują. Bo sporo dowiedzieć się można. Nie tylko o potrawach, ale i drobnych, a ważnych udogodnieniach. A to dla mnie ważne, bo ja pitrasić kocham, ale bez nadmiernej czasochłonności.


Tak mnie naszło po wczorajszym Top Szefie. Ile trzeba wyobraźni i doświadczenia, by otrzymawszy zadanie, wpaść jak burza do spiżarni i w bardzo krótkim czasie zabrać stamtąd wszystko, co potrzebne. W życiu nie podołałabym...


U mnie bowiem od pomysłu do wykonania koncepcja na danie potrafi zmienić się kilkakrotnie! Na przykład dziś. Wstępnie wyciągnęłam z zamrażarki indykowe podudzie na klasyczny gulasz. Czyli mięso, czosnek, cebula i przyprawy. Gdy się indor rozmrażał, postanowiłam dołożyć mu trochę warzyw. Dwie papryki, kilkanaście pieczarek, dwie marchewki itp.


Już się całość mocno doprawiona doduszała. Zajrzałam do gara, nie spodobał mi się sos. Rzadki i kolor jakiś blady... Z zaklepywania śmietaną i mąką dawno zrezygnowałam. Częściej stosowałam ostatnio patent pana Okrasy - zagęszczanie drobniutko pokrojonymi kromkami ciemnego pieczywa. Już chwyciłam  razowiec, gdy mi się go odechciało. Chwila namysłu i zapaliła się żaróweczka, niczym u Pomysłowego Dobromira. Wymieszałam w kubku bałkański jogurt z dwiema łyżeczkami chrzanu. I to był strzał w dziesiątkę! Całość nabrała zupełnie innego charakteru...


Tak to powstają moje potrawy. Gdyby mi ktoś zabronił w trakcie dostępu do lodówki, komórki i przypraw? Pewnie Małż zacząłby się stołować na mieście...


Widać niektórzy posiadają wyobraźnię kulinarną całościową, ja natomiast, jak to nazwać? Etapową? Fragmentaryczną? Sukcesywną?... Najważniejsze chyba, że w ogóle jakąś!


Ubocznym skutkiem mojej kuchennej wyobraźni jest chroniczny przepisowstręt. Jeśli dostaję od kogoś recepturę na nowe danie, po raz pierwszy trzymam się ściśle wskazówek.Natomiast kolejne wydania to już zawsze wariacje na temat. Z drobnymi lub sporymi zmianami. W miarę sztywno trzymam się tylko przepisów na ciasta. Tam nie da się specjalnie poszaleć, ale też to i nie moja ulubiona bajka...

wtorek, 3 listopada 2015

,,Strach, strach, strach, rany boskie''

Jakieś upiorne noce ostatnio... Mgliste, ponure. Spadające z kasztanowca ostatnie liście  czynią taki hałas, że aż podskakuję siedząc przy kompie. Zresztą memu zajęczemu sercu niewiele trzeba, by je postraszyć... Tak mam i już!


I pomyśleć, że do dziewiętnastego roku życia niczego się nigdy nie bałam! Prawdziwy żeński gieroj był ze mnie. A potem nagle, po maturze, zwrot o sto osiemdziesiąt stopni.


I tak niektóre strachy zwalczam powoli, acz systematycznie. Już mi na przykład niegroźny marsz przez wieś o dowolnej porze. Kiedyś nie do pomyślenia. Byle latarkę mieć, gdy ciemno! Bo ta nieszczęsna kurza ślepota...


***


Niewielkim, ale jednak, strachem  z gatunku ,,dziennych'' napawa mnie teraz myśl o przesłuchaniu w ambasadzie jankeskiej. To już za niecały tydzień, w najbliższy wtorek. Za to przejedziemy się z Małżem ,,pendziolinem''!  Ja zadebiutuję, kolega ślubny już miał okazję. I stolicę znów  zobaczę na osobiste oczy, po raz pierwszy od 3 czerwca 1989 roku... Spacerkiem od Dworca Centralnego w Aleje Ujazdowskie sobie podrepczemy!


***


O różnistych strachach związanych z ewentualną wyprawą do USA niby na razie nie myślę. Przynajmniej na jawie, bo w snach już ho-ho! Średnio co trzy noce miewam koszmary podróżne. Generalnie jakiś Afroamerykanin postanawia mnie odesłać z lotniska do domu z przerozmaitych powodów. Wieku podeszłego, urody wątpliwej, zawartości bagażu itp...Mam tylko nadzieję, że nie są to sny z gatunku proroczych?


niedziela, 1 listopada 2015

Różności

Bardzo miły był to weekend, choć w roli głównej w pewnym sensie groby i cmentarze. Ładna pogoda, piękna złota jesień... Oraz spotkania z rodziną i przyjaciółmi.


***


Na sobotni obiad u Asi zrobiłam, z pewną taką nieśmiałością, tę słynną karkówkę w kapuście, którą tak ochoczo pochłaniali goście na konferencji dwudziestego października. Z czystym sumieniem mogę polecić produkcję, bo nietrudna, a danie bardzo bardzo dobre!


Sporą porcję zrobiłam, bo mięsa miałam aż półtora kilo. Ale się okazało, że to w sam raz ilość na posiadane naczynie żaroodporne. Karkówkę kroi się w circa centymetrowe plastry, soli i pieprzy oraz posypuje suszoną bazylią. Żadnego rozklepywania! Potem się te plastry układa pionowo w naczyniu, przekładając kawałkami włoskiej kapusty. Znów trochę bazylii na wierzch, a potem zalewamy całość zawartością litrowego słoika keczupu pikantnego, najlepiej z Włocławka. I do piekarnika na 180 stopni i jakieś dwie godzinki. Jako dodatek raczej chyba ryż niż ziemniaki. Potem już tylko konsumpcja połączona z pomrukami zachwytu...


***


Jako, że Asia oddała mi opróżnione z moich przetworów słoiki, jeszcze w sobotę wpadłam do ,,dżungli'' po ostatnie już chyba w tym roku  jabłka. Kolejne 11 porcji musu z renet stygnie właśnie w piekarniku...


***


Z dzisiejszej wizyty u brata i bratowej Małża wróciłam z ,,naręczem'' wiejskich jaj oraz zamrożonym martwym ptakiem. Nie jest to na pewno kura. Ale czy kaczka, czy gęś? Taka ze mnie gospodyni, że zaiste nie mam pojęcia... Tak czy owak ptaszysko uświetni za parę dni Święto  Niepodległości!


***


Dzięki wydatnej pomocy Asi i Zięcia udało się nam dziś wreszcie wypełnić wnioski o wizy do USA. Zabawne tam pytania. Czy zamierzasz udzielać wsparcia terrorystom? Czy chcesz utrzymywać się  z prostytucji? (w moim wieku?!!! Podaż może by i była, ale popyt?!) Czy planujesz dokonanie zamachu? Itp., itd... Optymizm pytających w kwestii szczerych odpowiedzi indagowanych wręcz mnie wzruszył!


Z drugiej strony cóż za piękny przykład totalnej biurokracji...


Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...