... w miejsce wakujące po psie dorobiłam się dwóch kotów. A właściwie kotek... Nigdy za kotami nie przepadałam i nie przepadam nadal. Nawet nie wiem dlaczego. Po prostu jestem psiarą. A tu masz!
Właściwie to Szwagier mnie urządził. Gdy bawił u nas z wizytą dwa tygodnie temu, pojawił się na tarasie kot nr 1. Taki biało-szary,na pół domowy, bo stale obecny na podwórku od dłuższego czasu i dokarmiany przez sąsiadkę. Michał, jak to kociarz zawołany, rzucił smaczny kąsek raz i drugi, na kolana wziął, pomiział i... pojechał. A kot zaczął mnie regularnie odwiedzać, po czym tak się zadomowił na tarasie, że systematycznie sypia na stole i fotelach w dzień i w nocy.
Ze trzy dni później nagle patrzę, a tu inny osobnik na mnie łypie spod stołu. Typowy pręgowany dachowiec. I jak nie zacznie żałośnie pomiaukiwać i patrzeć kotem ze ,,Shreka''... No, złamałam się, dostał parówkę. I się zaczęło!
Ostrzeżenia doświadczonych w temacie koleżanek sobie zlekceważyłam, bo jak tu głodnego nie nakarmić, nie po chrześcijańsku przecie... I teraz mam dwie stołowniczki. A jakie wybredne! Na kocią karmę mają długie zęby, najchętniej by pochłaniały same kabanosy! Nie wiedzą, że to niezdrowe?
Pręgowana kotka, choć dzika i nie podchodzi blisko, już kilka razy wdarła mi się do domu. Przelatuje jak strzała po moich czterdziestu paru metrach, robi błyskawiczny obchód i natychmiast zwiewa. Muszę pilnować, by drzwi balkonowe były stale zamknięte.
Jedzenie podaję nieregularnie i zawsze poza tarasem, mimo to kocury jakby coraz bliżej, coraz bliżej... Może gdy nas przez tydzień nie będzie, odzwyczają się od wizyt? Wielkich złudzeń nie mam wprawdzie...