Pierwsza część terapii za mną. No, łatwo nie było. Przed rozpoczęciem naświetlań głowy wykonano mi indywidualną maskę (stylówa na Hannibala L.) na całą łepetynę, dość straszną już z wyglądu, a co dopiero w użyciu...
Zabiegów niby niewiele, bo zaledwie pięć. Skutków ubocznych zero, aż się doktor dziwił. Ale przy każdym, poza ostatnim - dzisiejszym - naświetlaniu jakieś drobne problemy przedłużające czas ,,zakucia''. W dodatku twarz z dnia na dzień jakby lekko obrzmiewała, więc pod maska robiło się coraz ciaśniej. Dlatego, gdy dziś wyszłam z ostatniej rundy, aż sobie na głos zaśpiewałam ,,Freedom, freedom''!
Takie miałam małe marzenie, marzonko rzec by można: gdybym tak mogła dostać młoteczek i tę maskę, która i tak idzie do jakiejś formy utylizacji, osobiście unicestwić! No, nie wyszło, trudno...
Przede mną teraz jeszcze 2-3 dni pobytu w Akademii, ostatnie inwazyjne badanie diagnostyczne i wreszcie ustalenie dalszego leczenia. Mama nadzieję, że już w formie łagodniejszej od maski. Bo na pozostałe zajęte organy raczej się jej nie da założyć...
A tak generalnie, Kochani, czuję się, póki co, naprawdę dobrze, czego i Wam nieustająco życzę!