środa, 23 maja 2018

No to lecę...

Największy stres - czy się na pewno spotkamy w Warszawie na Okęciu z resztą ,,załogi''? Bo to tak z lekka gwieżdziście: my z Gdańska, reszta z Krakowa. A na południu ponoć jutro burze gwałtowne...

Małża z kolei najbardziej stresuje fakt, że tym razem nie do hotelu lecimy, a do kompletnie nam nieznanych ludzi. Na dodatek obcojęzycznych. Podejrzewam, że za tydzień ,,szkieletora'' do domu  przywiozę, bo mój osobisty Kaszub w gościach prawie nic nie je... W przeciwieństwie do mnie, niestety!

Jedno na razie jest pewne - pogoda w Tbilisi. Upalna. To z kolei mnie nieco przeraża, bo gorąco słabo toleruję. Puchną mi stopy i wszystko swędzi...

Mimo tych obaw, oczywiście bardzo się cieszymy. Komukolwiek się zwierzyliśmy z wyjazdu, reagował słowami: - Ale wam zazdroszczę!
 Z kolei ci, którzy już byli, zapewniają, że to cudowny kraj i wspaniali ludzie. I tego postanowiliśmy się trzymać!

Trzymajcie kciuki. Jak wrócę, obiecuję obszerne sprawozdanie.


środa, 16 maja 2018

Pozbyłam się Trampa...

Pamiętacie zapewne, że moje motto życiowe, zaczerpnięte z Fredry, brzmi: - ,,Bo ja rzadko kiedy myślę, alem za to chyża w dziele''. W myśl tej właśnie dewizy sprowadziłam sobie na głowę Trampa...

Jakieś półtora miesiąca temu byłam u mojej fryzjerki celem skrócenia się o głowę. Poskarżyłam się wtedy na moje ,,pochemiczne'' włosy, że taki jakiś puch powstał i wygląda paskudnie. Pani Justyna rzuciła: - Może nałożenie farby by pomogło, zresztą przyda się, bo główka mocno siwa...

Mnie nie trzeba dwa razy powtarzać. Wróciłam do domu, zajrzałam do szafki z chemikaliami w poszukiwaniu jakiegoś włosianego malowidła. A tu pusto praktycznie. Ale coś jednak znalazłam. Na pudełku napis ,,jasny brąz''. Niech będzie, i tak to lepsze niż ,,szron na głowie'', a i niepożądana puchatość może zniknie?

Godzinę później...  Podchodzę do lustra, a tam patrzy na mnie bliźniacza siostra Prezydenta USA! Znaczy ryża orangutanica, w dodatku, oczywiście, na czubku puchata!!! 

Małż na mój widok na moment się ,,zatknął'', a potem tylko głową pokręcił z jakimś smutkiem na licu. Później parę razy usłyszałam od krewnych i znajomych takie nieco trwożne: - Kolor zmieniłaś... 
Oj, zmieniłam, ciężka kretynka! I za karę przyszło mi z tym paradować. Tydzień temu zapisałam się na wizytę do pani Justyny, uprzedzając, że nad życie pragnę Trampa się pozbyć. - Nie będzie łatwo! - usłyszałam. - Aniele z nożyczkami! - szepnęłam w duchu -  dokonaj cudu, bo jakże mnie się pokazać w tej straszliwej postaci na gościnnej ziemi gruzińskiej? 

Ile i czego mi dziś nałożono na łepetynę przez dwie godziny w ramach dekoloryzacji,, nie wiem. Ale jakiś efekt jest!  Paskudy się pozbyłam, a pani Justyna ,,miszczynią'' jest i basta!


piątek, 11 maja 2018

Sam tytuł się wrzucił, nie wiem jak?

No więc wracam do zdziwienia. Teoretycznie zdaję sobie doskonale sprawę, że czas płynie. I to nieubłaganie. A jednak...

Oto po raz pierwszy będę uczestniczyć w gronie plus-minus rówieśniczym w uroczystości siedemdziesiątych urodzin! Mimo, że sama się do tego wieku nieuchronnie zbliżam, takie urodziny bliskiej osoby to dla mnie totalna abstrakcja... Przecież zdaje się, że dopiero co analogiczne okazje świętowali w gronie swoich przyjaciół Rodzice, a nie my. Doskonale pamiętam na przykład siedemdziesiąte piąte urodziny Mamy. Jakby to było całkiem niedawno.Kupiłam wtedy takie cieniutkie świeczki (przypominały kabelki) i pocięłam je na pół, bo były dość długie; zanim udało nam się wszystkie zapalić, tort popłynął... A dmuchać musiała cała rodzina!

Nasz jutrzejszy jubilat, teść Asi, bynajmniej na swój wiek nie wygląda. To osobnik wysportowany, szczupły, ale żylasty, od dłuższego czasu wegetarianin, prowadzący niezwykle higieniczny tryb życia. Może tylko na głowie już nie tak bujnie, jak przed laty, ale poza tym - jeszcze można śmiało żeńskie oko zawiesić...

 Za dwa lata podobny jubileusz czeka Małża. I też to nie dociera do mnie absolutnie. A za sześć, jeśli dożyję, to i na mnie padnie. Matko i córko!!!

***

Z innej beczki... Od kilku miesięcy trwa w naszym grajdołku budowa kanalizacji. ,,I smieszno i straszno'', jak mawiają Rosjanie. Wszystkie ulice rozkopane, czasem trudno wyjechać z posesji, wrażenie nieodparte, że plan robót projektował ktoś niespełna rozumu... Zero dozoru ze strony władz gminy, a przydałoby się, bo takie ,,skuchy'' na bieżąco powstają, że aż dziw, że nie doszło do jakiejś tragedii. Słów, które cisną się na usta kierowcom aut, nie przytoczę, bo trzeba by je wszystkie ,,wypipać''... Uszkodzone miski olejowe liczymy już w dziesiątkach!

Przy okazji okazało się, że działka, na której znajduje się nasza posesja, wygląda całkiem inaczej, niż nam się dotychczas wydawało...


Dziwię się, choć pewnie nie powinnam...

niedziela, 6 maja 2018

Potyczki z językiem mocno zapomnianym

Pod ręką od jakiegoś czasu dwa egzemplarze ,,Rozmówek polsko-rosyjskich''. Z mini  słownikami, jeden trochę obszerniejszy. I ten sobie pomału studiuję. Pamięć już nie ta, więc słówek dotychczas mi nieznanych pewnie i tak nie zapamiętam. Natomiast ze zdziwieniem zauważam, że w zasobach mózgu sporo przetrwało z lat obowiązkowej nauki. A było tych lat bodajże równo dziesięć...

Co nieużywane - zanika, wiadomo! Nie było potrzeby używania rosyjskiej mowy od lat z górką czterdziestu, więc z pamięci wyfrunęły nie tylko słówka, ale i litery! Zaczęłam więc od alfabetu. Co dla innych może dziwne, najmniej ,,zakurzona'' okazała się w moim przypadku gramatyka. Ale to zawsze był mój konik...

Zdziwienie numer dwa - jaka masa wyrazów jest niemal identyczna w polskim i rosyjskim! Ale są i pułapki, oczywiście. I to całkiem sporo. Czytam sobie słówko po rosyjsku, jestem niemal pewna, że znaczy to samo, co u nas, a tu zonk!!!

Przed zaśnięciem buduję sobie w myślach krótkie wypowiedzi, które mogą mi się najbardziej przydać w rozmowach z naszą gruzińską gospodynią. Niestety, brakuje tak ze dwadzieścia procent słówek. Obiecuję sobie sprawdzić te braki rano, ale, oczywiście, gdy wstanę, nie pamiętam... 

I tak się borykam z zapomnianym językiem. A wyjazd coraz bliżej. Gromadzę drobne upominki dla tamtejszej rodziny, intensywnie zastanawiam się też, czy brać duży czy tylko podręczny bagaż? Do dużego zdecydowanie zniechęca bandycka dopłata... 

***

PS. Kontrolna mammografia w porządku. Uff!!!

niedziela, 29 kwietnia 2018

W Poznaniu

Był czas, dawno temu, gdy do Poznania jeździliśmy średnio raz w miesiącu. Maluchem, oszczędzając kartkowe paliwo na tę okoliczność. Zajeżdżaliśmy do Marysi i Grzesia pod wieczór w sobotę (pracującą, bo wolnych jeszcze nie było), by pograć przez całą noc w brydża, potem parę godzin spania i z powrotem do domu. 
Nie było wtedy czasu, by miasto choćby pobieżnie zwiedzić. 

Minęło lat niemal czterdzieści, Grześ już w lepszym wymiarze. Marysia od trzech lat zapraszała, by ją odwiedzić w nowym mieszkaniu. Wciąż brakowało czasu, jednak teraz, gdy Małż emeryt, udało się. Na krótko, ale jednak...

Przyjechaliśmy w piątek, przed piętnastą. Po wykwintnym obiadku (bo nasza gospodyni świetnie gotuje), udaliśmy się do miasta. Najpierw pod katedrę i na most z kłódkami zakochanych, potem na spacer po okolicy. Tam zachwycił nas fantastyczny mural. Potem Marysia zafundowała nam Poznań w pigułce. W ciągu kilkudziesięciu minut obwiozła swoim autkiem po najważniejszych punktach miasta, tych ogólnie znanych i tych związanych bezpośrednio z jej poznańskim życiem osobistym. 

W sobotę przed dwunastą udaliśmy się na Starówkę, by zaliczyć hejnał i koziołki. Zaraz potem wspaniała atrakcja - Muzeum Świętomarcińskich Rogali, gdzie obejrzeliśmy rewelacyjny show w wykonaniu dwóch przystojnych młodzieńców i poznaliśmy podstawowe słowa i zwroty gwary poznańskiej. A po południu Termy Maltańskie - trzy rozkoszne godziny pławienia się w solance i bąbelkach... Przy cudnej pogodzie i braku tłoku. Marysia jako mistrzyni pływacka próbowała nawet uczyć mnie pływania i odniosła częściowy pedagogiczny sukces. Szczegóły pominę...

Tak nam się podobało, że chyba wyprawę powtórzymy za jakiś czas. Jedyny maleńki minusik - Marysia zbyt gorliwie karmi... :)))

środa, 18 kwietnia 2018

Rozpiłam się!

Na szczęście nie tyle alkoholowo, co kawowo...

Moje ,,współżycie'' z kawą zaczęło się chyba, o ile mnie pamięć nie zawodzi, na początku studiów. Przedtem nie czułam potrzeby, a i smak mi jakoś nie odpowiadał. Na studiach  przyszło uczyć się po nocach, więc kawa najpierw poniekąd z przymusu. W końcu zaczął mi ów napój smakować, pod warunkiem, że mocny, czarny i z dwoma łyżeczkami cukru. 

Przez lata pracy robiłam sobie kawę zaraz po przyjściu do szkoły i piłam ją do końca lekcji. Czy mnie budziła, jak mówili niektórzy? Nie wiem... W dni wolne nie czułam potrzeby, owszem, podczas wizyt u Rodziców piło się kawę do deseru, po obiedzie. No i na imprezach różnistych. 

Gdy przeszłam w ,,stan spoczynku''... A nie, najpierw jeszcze Magda nauczyła mnie dolewać do kawy mleka. Mleka, którego generalnie szczerze nie cierpię! Więc niedużo, ot, żeby nieco napój odbarwić... Na emeryturze nie odczuwałam potrzeby obudzenia się kawą, więc zaczęłam ją pijać około dwudziestej trzeciej, gdy Małż szedł spać, a ja zasiadałam do komputera. Sypankę zastąpiła wtedy rozpuszczalna. Jeden jedyny gatunek, z ,,Piotra i Pawła''.  Kawa w dzień wyraźnie mi szkodziła, nocna natomiast (wbrew obiegowym opiniom) bynajmniej nie utrudniała zasypiania...

Jakiś czas temu, gdy zaprzyjaźniłam się z Beatką, zmieniłam kawowy obyczaj. Zaczęłam pijać w środku dnia, bo o takich porach się spotykałyśmy. Nocna poszła w zapomnienie, bo trzymałam się zasady: jedna kawa dziennie.... Raz u mnie, raz u Betty. U niej otrzymywałam czasem propozycję spienionego mleka, podobnie zresztą u Ani - teściowej Asi. Fuj!!! Spienione mleko kojarzyło mi się z traumą wczesnodziecięcą, gdy jakaś ciotka na Kujawach przymusiła mnie do wypicia mleka prosto od krowy. Mleko było udojone na moich oczach, śmierdziało oborą i miało właśnie tę piankę... Brrr!!!

Jak wiecie, nastał teraz czas ekspresu. Po śniadaniu Małż robi mi malutkie espresso. Z czym? Ze spienionym mlekiem! Jakoś przestało mi przeszkadzać. Wczesnym popołudniem zaliczam dużą kawę - spora porcja mleka, dwa razy espresso i kropelka ajerkoniaku zamiast cukru. Bywa, choć rzadko, że jeszcze przed wieczorem powtórka z rana... W sumie dwie-trzy porcje dzień w dzień. Kawa czasem z wyższej półki, czasem z niższej, Lidlowej, tak czy owak dobra. Mniam...

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...