... i jej ostatniemu postowi dowiedziałam się ze zdziwieniem, że tak wiele osób wychowywano ,,dawno, dawno temu'' podobnie jak mnie. Ale odkrycie! - może ktoś prychnąć w tym momencie. Dla mnie owszem, bo zdawało mi się przez lata, że to nabożne traktowanie pewnych spraw i przedmiotów występowało li i jedynie w moim domu.
Troszkę sobie poanalizowałam i nawet zrozumiałam, że nie wszystko, co wydawało mi się bzdurne, takim faktycznie było. Bo na przykład zbrodnia domowa nr 1 - brudzenie odzieży. Bardzo ciężko karalne, przez Babcię szczególnie. Ale i pranie te 40 lat temu z okładem to nie była hetka-pętelka, jeno misterium trzydniowe w pralni blokowej, z kluczem przechodnim. Jakie tam wtedy były proszki do prania, nie wiem. Czy jeden rodzaj, czy kilka... O odplamiaczach rozlicznych nie pamiętam, bym słyszała, ale i po prawdzie mało mnie to obchodziło podówczas. Dzielna sprytna ,,frania'' tyż się do dzisiejszych super-hiper-automatów, co niemal same prasują i w szafach układają, nijak nie ma!
Zbrodnia nr 2 - kropelka wody/herbaty/soku itp. na parkiecie. Parkiet był obiektem nieustającego kultu. Kropelkę należało zwalczyć za pomocą kłębka metalowych wiórków, po czym zapastować. Kupa roboty! Na sugestie znajomych, że może by zarazę wreszcie polakierować, Mama i Babcia tylko prychały z nieukontentowaniem!
Obecnie stan ,,idola'' przedstawia się dość rozpaczliwie. Głównym winowajcą jest Erka, która po napiciu się w kuchni, roznosi resztki wody z pyska po całej powierzchni lokalu... Metalowe wiórki jeszcze tu i tam dostać można, ale Mamidło na szczęście już nie ogarnia tematu! A nam parkiet zakropkowany jakoś w ogóle nie wadzi... Choć zakropkowanie coraz potężniejsze!
Słusznie , na zasadzie mieszkanie dla ludzi - nie odwrotnie. Pozdrawiam...
OdpowiedzUsuńZmieniły sie poglądy na estetykę domu. Wychowałem się tez w kulcie pastowanego parkietu. Teraz jest łatwiej, ale do dziś pamiętam ten zapach pasty który potwierdzał że mieszkanie jest wysprzątane na medal.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
.
Tak, tak, najmniejsza plamka na parkiecie to była afera. I to ciągłe poruszanie się na suknach- tragedia. A prało się w wiórkach mydlanych, wpierw "produkowanych" w domu, póżniej już do nabycia w sklepach.
OdpowiedzUsuńI jakieś cuda wyczyniało się z praniem wełen - nie było Perwolu. Z czasem był jakiś płyn do wełen o ślicznej nazwie Kokosal.
Miłego, ;)
Pamiętam wiórkowanie z dzieciństwa - mama i babcia zasapane na kolanach i wściekłe, bo mała ja ciągle im przeszkadzam. Kiedy ostatni raz wiórkowanie było - nie pamiętam, ale jak patrzę na nasz parkiet - oj, przydałoby się, przydało... Panele położyć.
OdpowiedzUsuń...dom to nie muzeum, grunt że jest czysto...
OdpowiedzUsuńPokolenie naszych mam i babć sądziło inaczej...
OdpowiedzUsuńI to jest słuszna koncepcja!
OdpowiedzUsuńKokosal to już była wielka nowoczesność! Mnie zawsze fascynowała ta niebieska farbka, od której wszystko było bardziej... białe!
OdpowiedzUsuńA wiesz, że o ile wiórkowania mi nie brak, to tego zapachu czasem tak?
OdpowiedzUsuńNa stare lata jakoś mi się tak porobiło, że bardziej zaczynam odczuwać zbrzydzenie bałaganem i brudem. Za młodu byłam bardziej tolerancyjna...
OdpowiedzUsuń