Im bardziej się zbliżaliśmy do węgierskiej granicy, tym termometr w aucie pokazywał wyższą temperaturę. A wyjechaliśmy z Andrychowa o 7.30 przy plus sześciu stopniach.
W Egerze, gdy wysiadaliśmy pod naszym pensjonacikiem, było już 22. A potem wciąż cieplej, i cieplej, i cieplej. Dla ochłody, nauczona doświadczeniami z Budapesztu, korzystałam z dobrodziejstwa fontann. Nie ja jedna, jak widać...
Spotkanie z naszą panią gospodynią - przekomiczne! Nastawiliśmy się optymistycznie, że będziemy konwersować po angielsku. A tu niespodzianka - pani tego języka ni w ząb. Niemiecki, owszem. Ale tu z kolei nasza wiedza ogranicza się do tekstów z ,,Pancernych'' i Klossa, raczej w tej sytuacji nieprzydatnych. Jakoś jednak się udało porozumieć w kwestiach najistotniejszych. Dostaliśmy klucze i... butelkę wina na powitanie. Oraz plan miasta i wykaz nietypowych atrakcji - po polsku.
Zaczęliśmy jednak od atrakcji największej, czyli odwiedzenia Doliny Pięknej Pani, gdzie wykuto w skale kilkadziesiąt małych winiarni. Szło się dość daleko, choć dziarsko. Jednak na myśl o powrocie po degustacji nieco się zafrasowałam, jak widać...
Na szczęście poprzestaliśmy na dwóch kieliszkach wina - białym i czerwonym - więc powrót, choć nużący, nie był aż tak ciężki. Po drodze nabyliśmy w sklepie pyszny chleb i niesamowicie dobry twaróg - jak u nas dawnymi czasy od ,,baby z rynku''.
Pewną niedogodnością naszego pobytu okazało się usytuowanie pensjonatu. Bardzo wysoko w stosunku do centrum miasta. Rano przyjemnie się schodziło w dół, za to powroty bywały męczące. A wypuszczaliśmy się tam i z powrotem 2-3 razy dziennie.
Drugi dzień pobytu zaczęliśmy od pławienia się w termalnych basenach, co zostanie zilustrowane nieco dalej. Potem do domu, zostawić mokre ręczniki i kostiumy i w miasto. Pierwszy punkt programu to wystawa cudeniek wykonanych wyłącznie z marcepana przez wybitnego węgierskiego cukiernika, pana Kopcika. Czego tam nie było! Marcepanowe reprodukcje sławnych obrazów, ilustracji do wierszy dla dzieci (wzruszeni zobaczyliśmy naszą ,,Rzepkę''), cały salonik barokowy w całości wykonany ze słodkości, łącznie z tapetami i meblami, itp.
Tu podziwiam marcepanowy patefon, a potem zegar, który - przysięgłabym - chodził! Bo kilka minut później w pobliskiej restauracji była za dziesięć druga! Małż nie uwierzył, ja owszem...
Moczenie się w ,,zdrowej'' wodzie było jednym z nadrzędnych celów naszej wyprawy. Toteż wstawaliśmy niemal ,,skoroświt'', szybkie śniadanie i kilometrowy marsz do ,,Termal Furdo''. Na mniej więcej trzy godziny. W basenach głównie emeryci: tubylczy, słowaccy i polscy. Czasem trafiali się poszczególni Niemcy. Małż trochę pływał, mnie wystarczało pławienie się i ,,biczowanie''.
Pięknie wygląda ta niebieściutka woda, nieprawdaż? W słowackiej Beszenowej przeważał kolor beżowy...
W drodze do pensjonatu mijaliśmy kilka razy dziennie domek, przed którym taka oto stała rzeźba-nie rzeźba z pnia drzewa. Ciekawie też obudowano schody...
Trzy dni szybko minęły, pora było wracać. Ale ponieważ doba się nam kończyła wcześnie, bo o dziesiątej rano, postanowiliśmy zobaczyć coś jeszcze przed opuszczeniem Węgier. Najpierw ruszyliśmy pod zamek Sirok, gdzie okropnie wystraszyło mnie spotkanie z odyńcem. Stał sobie na środku ścieżki i wyglądał jak makieta. Dziarsko maszerowałam, gdy nagle ,,makieta'' chrumknęła donośnie i zaczęła cwałować...
Na koniec postanowiliśmy zaliczyć coś o nazwie ,,dach Węgier''. I tam natknęliśmy się na przedziwny obiekt. Tu próbuję zrozumieć, co widzę...
A tu już wiem: to miejsce poświęcone tragicznie zmarłym motocyklistom z całych Węgier. Z fotografiami, zniczami i mnóstwem wstążek zawiązanych na barierkach, chyba ku czci?...
Tyle relacji fotograficznej. Masa wrażeń jeszcze czeka na uporządkowanie. Aha! Bardzo fragmentarycznie udało się spróbować węgierskiej kuchni. Dwa razy zjadłam zupę gulaszową i raz niby miejscowe danie z fragmentami leczo, które całkiem inaczej smakowało niż nasze, nawet już wiem dlaczego. Trzeba zacząć od przesmażenia słodkiej sproszkowanej papryki na oleju i dopiero dołączyć warzywa.
Oczywiście wróciłam z zapasem papryki w każdej postaci, kilkoma butelkami wina, batonikami Turo Rudi itp. Jak każdy...
I jeszcze jedno: wiem na pewno, że to nie był nasz ostatni pobyt na Węgrzech. Za rok może Debreczyn?...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Żyję,żyję
Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...
-
Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...
-
... za Waszą ,,obronę''. Chyba przejęłyście się słowami Elizy bardziej niż ja sama. Mnie tylko do głębi oburzyło nazwanie ,,byle jak...
-
Jakiś czas temu, podczas Kołowej narady nad zagadnieniem, jaki upominek podarować Basi z okazji 50-tki, padła propozycja wykupienia masażu....
O, zdjęcia!
OdpowiedzUsuńI od razu rosół kostiumowy, hoho ;)
Takie fontanny to w co drugim mieście europejskim (jakby zalewanie chodników było taką atrakcją, hm.
Żadnych zdjęć papryczek albo forintów?
Mam nadzieję, że się dobrze bawiłaś.
przy dzisiejszej pogodzie (zaledwie 10 stopni i deszcz) zazdroszczę bardzo tego słońca i termalnych basenów
OdpowiedzUsuńAle z Ciebie Laska no no no!!! Zdjęcia super. zazdroszczę naprawdę musiało być ciepło, a u nas ciągle nie za ciekawie z tą pogodą. Ale przyrodzie to najwidoczniej odpowiada, bo wszystko bujnie wyrasta ,chwasty niestety także. Pozdrawiam cieplutko-;))
OdpowiedzUsuńOd powrotu wciąż marznę...
OdpowiedzUsuńStałam dziś sprzedając pierogi pod katedrą w Oliwie i marzłam jak potępieniec. Brrr!!!
OdpowiedzUsuńW dni bezupałowe fontanna mnie nie rusza. Za to przy spiekocie ratują mi życie.
OdpowiedzUsuńAleż musiało być wspaniale; i z taką cudną pogodą w pakiecie!
OdpowiedzUsuńWyglądasz pięknie. marcepan zjawiskowy i vice versa :-D
Czekam z ciekawością na cd. relacji.
Fajna wycieczka! No i Ty w doskonałej formie, chociaż się trochę zdziwiłam, bo, nie wiem czemu, wyobrażałam sobie Ciebie w rudej fryzurze.
OdpowiedzUsuńŚwietnie, że wyjazd się udał :) Zdjęcia piękne!
OdpowiedzUsuńWyglądasz Grażynko rewelacyjnie! :))
Jaki wspaniały urlop! Cudne zdjęcia!
OdpowiedzUsuńAle miło, że wróciłaś.
A most na słowacką stronę podnieśli wreszcie z ruin? Bo jakem był w połowie lat ośmdziesiątych, to cięgiem jeszcze dokumentował wzajemną miłość obu narodów...
OdpowiedzUsuńKłaniam nisko:)
Sumituję się, bom nie zauważyła.
OdpowiedzUsuńBo w domu najlepiej...
OdpowiedzUsuńDzięki za komplement, ale nie przesadzajmy.
OdpowiedzUsuńRuda bywałam, nawet przez kilkanaście lat, ale już od dobrych paru jestem po prostu siwa jako ta gąska siodłata.:)
OdpowiedzUsuńCiąg dalszy zaraz nastąpi!
OdpowiedzUsuń