Znajomy leśnik, a przy tym astrolog-amator, twierdzi, że należy być przygotowanym na każdy możliwy kataklizm, w związku z czym najlepiej wyposażyć się w kuchnię polową...
Takowej nie posiadłam, za to w komórce piętrzą się pełniutkie półki słoików i butelek. Dżemy, musy, soki w ilościach ponadnormatywnych. Dodatkowo w piwnicy zapas nalewek. W kuchni jeszcze dwa potężne słoje z pigwówką dojrzewają...
Gdyby mi ktoś dwadzieścia lat temu powiedział, że taka ,,produktywna'' będę, obśmiałabym na pewno. Cierpiałam bowiem na ,,przetworowstręt'' totalnie. A teraz? Małż musi w pewnym momencie zakrzyknąć gromko: ,,Basta!'', by moje szaleństwo powstrzymać.
Dziś właśnie zakrzyknął, gdy najostatniejsze trzy słoiczki powideł śliwkowych popełniałam. Dodał przy tym, że jakby faktycznie kataklizm, to pożyjemy i tak niedługo, cukrzyca murowana, bo w zapasach jeno słodkie. Nic na słono, nic na kwaśno... No, nie lubię. Ale, ale... Przecież jeszcze gruszki w occie by się przydały. Ciii, byle nie usłyszał! Może jakoś przemycę?
Po raz pierwszy od lat nie wystartowałam w lokalnym konkursie kulinarnym. Ale już mam pomysł na rok następny, dzięki wizycie na Podkarpaciu. Fuczki to jest to! Już opanowałam recepturę, pierwszy wyrób był nieudany, drugi już ok, pojutrze zapraszam przyjaciół na degustację. Mam nadzieję, że pokochają, jak my!