Tak mi tu wszyscy życzyliście szczęśliwej podróży, ale chyba nie do końca szczerze (oczywiście żart!), bo to co nas spotkało w drodze do USA, było jednym wielkim horrorem...
Zaczęło się już w Gdańsku, gdzie pani nam oznajmiła, że owszem, mamy bilety, ale tylko do Monachium. Zanim się wyjaśniło, że wszystko przez tę lutową zmianę, gdy nas z Waszyngtonu przeprowadzili do Chicago, minęła niemal godzina. Więc już adrenalina skoczyła... Ledwo zdążyliśmy na pierwszy samolot.
W Monachium wszystko super, bez problemu znaleźliśmy odpowiedni terminal i bramkę, nawet zapalić się dało.
Horror zaczął się w Chicago. Nie na darmo bałam się imigration! Małża przepuszczono bez problemu, ja się wyraźnie nie spodobałam. Zaprowadzono mnie do sali pełnej wszelkich nacji świata, wszyscy ostro podejrzani... Małż gdzie indziej, bez możliwości porozumienia. Co jakiś czas zabierają gdzieś a to Murzyna, a to Arabkę zakwefioną, nikt nie wraca. Siedzę, czas leci, do odlotu coraz bliżej. W pewnej chwili obok mnie zasiada Rosjanka. - Nie bojsia, wsjo budjet charaszo! - oznajmia. - Ja uże trietij raz zdjes! NIe znaju, paczjemu...
I rzeczywiście, za kilkanaście minut zwracają mi paszport i wypuszczają, jednak godzinka minęła. Do bramki odlotowej kilometry, więc pędzimy kłusem. A tu niespodzianka - odlot do Dayton najpierw opóźniony o 2 godziny, potem ,,canceled'' z powodu burz! Pierwszy samolot o ósmej rano, a tu jedenasta wieczór. Spędzamy więc ,,urocze'' dziewięć godzin na lotnisku, zaopatrzeni li i jedynie w kocyki o fakturze bawełnianego prześcieradła. Tymczasem wszędzie wieje chłodem jak diabli. Wszystkie barki zamknięte na głucho do piątej rano, pijemy tylko kranówę i żywimy się polskimi paluszkami z kminkiem... Spać nijak, bo krzesła twarde, nie sposób przyjąć wygodnej pozycji. Niektórzy pasażerowie układają się wprost na dywanowej wykładzinie, jednak dla mnie to impossible. A najgorzej, że palić się chce! Tymczasem wyjść na zewnątrz nie można. To znaczy teoretycznie można, ale powrót najwcześniej o czwartej... Gdy się znów lotnisko otworzy. A na zewnątrz zimnisko i deszcz...
Nigdy więcej Ameryki! - wykrzykuję co i raz. A już Chicago szczególnie... Gdy wreszcie wpadam w ramiona Sister, jestem najszczęśliwsza na świecie...
***
Ciąg dalszy, oczywiście, nastąpi...
Uffff. Aż strach czytać!
OdpowiedzUsuńO matko!!! Siedziałam na lotnisku zeszłego roku na twardym krześle całą noc więc wiesz że Ci naprawdę szczerze współczuję tych lotniskowych przygód . Serdecznie Was tam Wszystkich w tej Ameryce pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńTo zupełnie jak my w Moskwie na Szeremietiewie. Wszystko zamknięte, i wyłączone ogrzewanie a za oknem zima, a my bez ciepłych okryć, bo daliśmy je do "kamiery chranienija", bo wszak do tropiku jechaliśmy.
OdpowiedzUsuńDożywiliśmy się "na sucho" duńskimi herbatnikami kupionymi na lotnisku moskiewskim za żywe, prawdziwe dolary. Byliśmy uziemieni od 8 wieczorem do czwartej rano.
To teraz już będziecie mieli z górki", będzie na 100% fajnie.
Trzymaj się, notuj wrażenia, sprawozdawaj. Nie zapomnij o fotkach, nie muszą być słodkie;)))
Fotki będą, ale nie tak zaraz. O słodkich nie ma mowy...
OdpowiedzUsuńJa już wróciłam, ale relacje zaplanowałam w odcinkach, bo sporo tego.
OdpowiedzUsuńAno. NIgdy więcej nie chciałabym czegoś takiego doświadczyć.
OdpowiedzUsuń