wtorek, 28 czerwca 2016

Taki wtorek...

No, nie zaczął się ten dzień zbyt sympatycznie, niestety...


Wyprowadzając sunię po śniadaniu zabrałam z sobą śmieci do wyniesienia i... przeżyłam nawrót traumy sprzed bodaj 36 lat. W pojemniku bowiem zobaczyłam, o zgrozo, setki larw muszych! Czyli tzw. ,,dzikuny''. Ohyda, ohyda, ohyda! I powracające wspomnienie pewnej nocy mundialowej, gdy napotkałam tysiące takich larw w przynależnym do naszego ,,pionierskiego'' pokoiku wychodku... Brrr!!!


Potem druga, może nie klęska, ale duża nieprzyjemność. Parę lat temu, z pięć lub sześć, Madzia wycyganiła od swoich księgowych odszczepki szewskiego kaktusa, który miał kwitnąć nie na czerwono, jak wszystkie, a na żółto. Podzieliła łup na pół. Jej kaktus kwitł już ze trzy razy, mój nic. Wyszeptałam mu wiosną: - Jak nie zakwitniesz, potworze, w tym roku, to powędrujesz na kompostownik!


I oto jakieś dwa tygodnie temu pojawiło się coś jakby pączek. Rósł sobie pomaleńku, acz systematycznie, ku mojej radości. Miał już ze cztery centymetry. Jeszcze wczoraj pytałam Magdy, czy u niej też  ma na początku kolor taki raczej łososiowy? Dziś podczas porannej rozmowy z Asią postanowiłam się pochwalić botanicznym osiągnięciem. Nagle patrzę, a pąk leży... obok doniczki, luzem! W ramach odwetu wystawiłam gada na taras. Niech stoi do września, potem pójdzie na nawóz!


Skromna rekompensata za przedpołudniowe nieszczęścia - trzy godziny z wnusiami. Pierworodni jakąś rocznicę intymną obchodzili sam na sam. Co prawda Stasinek w trakcie wizyty obdarzył mnie wątpliwym komplementem, ale co tam! Zrywałam im niedojrzałe śliwki (z których i tak nigdy pożytku nie ma) na naboje do proc, gdy nagle mój młodszy wnuk zauważył: - Babcia jest już za stara na to zrywanie...


Dziadek wprawdzie o cztery lata bardziej wiekowy, ale to akurat mnie się dostało... Cóż, przyjęłam mężnie na klatę!


***


Małża imieniny dziś. Popełniłam mu do pracy szarlotkę oraz coś na kształt brownie z orzechami i migdałami. Czyli najłatwiejsze ciasto w świecie. Cztery całe jajka roztrzepać, potem dodać przestudzony miks ze 100 gram masła, pół szklanki cukru i tabliczki gorzkiej czekolady, wybełtać ze 150 g lekko rozdrobnionych orzechów włoskich (zamiennie 150 g wiórków z kokosa lub migdałów), piec 25 minut w 180 stopniach. Niewyględne to może, ale jakie dobre!


niedziela, 26 czerwca 2016

Posypały się niektóre sobotnie imprezki...

Nie żałuję wprawdzie, bo przynajmniej z decyzyjnością nie było kłopotu.


Na przeszkodzie stanęły trzy czynniki obiektywne: straszliwy upał, popołudniowe nawałnice i, oczywiście, mecz. Truskawkobranie odpuściliśmy sobie oboje z Małżem zgodnie. Bo daleko, poza tym Asia, która tam grała kiedyś, powiedziała, że to w sumie tylko festyn jak festyn...


W samo południe udałyśmy się z Beatką na Jarmark Żuławski, o rzut beretem od naszego grajdołka. No, rozczarowanie... Ludzi jak na lekarstwo, poza zwiedzaniem domu podcieniowego (który już skądinąd znamy dość dobrze) trzy czy cztery kramiki z miodem, lekturami o tematyce regionalnej i jakimiś bibelotami. Nabyłyśmy w ramach ciekawostek po słoiczku musztardy z rabarbaru, Beatka jeszcze się zaopatrzyła w miód i do domu, by chłodu zaznać.


Byłam nawet gotowa po meczu wyskoczyć jeszcze do Błotnika, by zobaczyć jak tam przebiega impreza nadwodna, ale już od circa siedemnastej zaczęło błyskać i grzmocić... I tak do nocy samej.


Za to piątkowe urodziny Ani bardzo, bardzo sympatyczne! Wprawdzie do mniej więcej dwudziestej drugiej nie było czym oddychać, ale daliśmy radę. Bezcenne okazały się tekturowe tacki, tym razem  w roli wachlarzy... Aż mnie rano nadgarstek bolał!


A dziś spotkaliśmy się całą rodziną u Pierworodnego na urodzinach wnuków. Znów bardzo miłe trzy godzinki. Chłopaczki zadowolone z prezentów, smaczny obiadek, wesołe pogaduchy... Czego chcieć więcej?


czwartek, 23 czerwca 2016

Weekendowo i owocowo

Jutro kolejna z naszych Gospodyń świętuje jubileusz. 18 plus stary VAT. Więc imprezujemy...


Jeśli chodzi o sobotę, to się czuję nieco jak ten osiołek z wiersza Fredry. Tyle, że u mnie do wyboru aż trzy ,,alternatywy''. W okolicy liczne festyny i jarmarki. Koło Kartuz Truskawkobranie - od lat mam ochotę się tam udać. W pobliskim Błotniku, gdzie niedawno powstała piękna marina,  impreza świętojańsko-wodna, z wiankami i rusałkami.  A rzut beretem od pieleszy Jarmark Żuławski. I co tu wybrać?


Na ostatnią z wymienionych imprez tak czy siak się udam, prawdopodobnie z Beatką, bo obiecałyśmy Kołu, że na przeszpiegi się wybierzemy. W tym roku zrezygnowałyśmy z udziału, ale warto podpatrzeć, o co chodzi, by się przygotować godziwie na 2017-ty. Jarmark tam dwudniowy, więc jeśli sobota nie wypali, pozostaje jeszcze niedziela.


No tak, ale w niedzielę rodzinne spotkanie u Pierworodnego z okazji urodzin obu wnuków. Dzielą ich dwa lata i cztery dni - jeden z 29 czerwca, drugi z 3 lipca. Nie do wiary, że Seba już kończy 9 lat, a Staś siedem... Zleciało nie wiedzieć kiedy!


***


Tydzień pod znakiem konfitur z truskawek. Może nie robię ich tak w stu procentach wzorcowo, ale i tak duma mnie rozpiera! W komórce już 12 słoiczków, a do tego 15 butelek soku i ze 4 słoiki dżemu. A dziś zadebiutowałam jeszcze jako producent konfitury z moreli. Część tych dóbr na potrzeby Koła, resztę pewnie tradycyjnie rozdam. Lubię obdarowywać rodzinę i przyjaciół właśnie takimi drobiazgami.


Całe moje mieszkanko, z kuchnią włącznie, na szczęście chłodne. To ogromna zaleta, gdy nastają tropikalne upały...

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Poszukiwany...

... skuteczny sposób na pozbycie się resztek kleju z nalepek na słoikach i butelkach!


Nie wiem, kto wymyślił, by kleje, jakimi posługuje się rodzimy przemysł spożywczy, były nie do usunięcia! Mało tego, są i etykiety nieusuwalne - zaszczytne pierwsze miejsce dzierży tu butelka po skoncentrowanym soku z buraków firmy Krakus. Pół godziny gotowania i nalepka ani drygnie! Inne odpadają wprawdzie, ale pozostawiają na naczyniu wstrętną lepkość...


Moczyłam, szorowałam, używając całego dostępnego asortymentu środków chemicznych. Na nic! Nie bawi mnie kupowanie co roku arsenału nowych słoików. Co robić?! Magda mi przed chwilą doniosła, że pewien sukces można osiągnąć przy pomocy spirytusu. Spróbuję, choć szkoda trochę na taki cel. Może więc denaturat? Tylko ten ,,aromat'', kurczę...


Przetwarzam dzielnie truskawki, pakuję soki, dżemy i konfiturę w naczynia, ale poza kilkoma nowymi słoiczkami na konfitury właśnie, korzystam ze starych zapasów. I klnę pod nosem... Poradźcie!



***


Pierwszy dzień lata mamy, a tu u nas zimno! O osiemnastej zaledwie 12 stopni. I pada...Gdzie te upały, o których wczoraj opowiadała pani Gardias?


Ostatnie wichury przetrzebiły ogródek i taras, połamały kwiaty i krzewy, płakać się chce.

piątek, 17 czerwca 2016

***

Od powrotu z Ohio spisywałam wrażenia przez czas dłuższy niż sam wyjazd, lekceważąc bieżące sprawy. W zasadzie nie wydarzyło się od 24 maja nic przełomowego lub sensacyjnego, ale jednak... Więc tak w telegraficznym skrócie:


- jako KGW współorganizowałyśmy rodzinny piknik z okazji Dnia Dziecka w naszej szkole; moc atrakcji dla maluchów, piękna pogoda, dałyśmy też bez problemu radę z karmieniem i pojeniem przybyłych.


- jak zwykle byliśmy na kolejnym, trzynastym już, Blues Festiwalu w Gdyni.


- zaliczyliśmy też drugi ,,domowy'' koncert  w gościnnych progach  muzycznych rodziców Asi (kosztem pierwszego meczu Polaków!)


- świętowaliśmy naszą 39-tą rocznicę ślubu wyjazdem do naszej ulubionej kawiarni w Sztumie; niestety, tym razem danie obiadowe mi nie posłużyło, odcierpiałam.


- byłam na ,,randce'' z córką w Gdańsku; dzikie tłumy turystów w okolicach Starówki, ale przy okazji udało mi się naprawić pierścionek nabyty w USA, u uroczego Mistrza sztuki złotniczo-bursztyniarskiej. I to za śmieszną cenę 15 złotych.


- moja juka po roku niekwitnienia tym razem wypuściła aż dwie solidne ,,pałki''.


- nie udało się na razie zwalczyć nadprogramowych dwóch kilogramów nabytych wskutek amerykańskiego biesiadowania.


***


Takie to drobne przyjemności... Poza ostatnim punktem, oczywiście!


Aha! Spróbowałam też swoich sił w produkcji konfitur z truskawek. Kolejny późny debiut, bo soki, kompoty i dżemy to owszem, zaliczone od lat. Do czynu natchnęła mnie Beatka oraz śliczne, małe słoiczki nabyte w Kauflandzie... Sorry, Beata, ale chyba nawet te słoiczki bardziej!


Na razie dopiero trzy egzemplarze, ale naczynek jeszcze sporo, więc ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi. Choćby jutro. Dość żmudna to robota, ale na brak czasu przecież, jako emerytka,  nie narzekam. A potem będę rozdawać albo spieniężać na festynach Kołowych. Jest  bowiem ,,prikaz'' od Szefowej, by sporządzać co się da...



środa, 15 czerwca 2016

Powrót z przygodami

Nie pisałabym o drodze powrotnej, gdyby wszystko przebiegło normalnie. Ale przecież musiało się zakończyć tak, jak się zaczęło...


Na lotnisku w Dayton znów jakieś niejasności z biletami. Ale godzinka i już je mieliśmy! Spokojnie czekaliśmy na lot do Waszyngtonu. Spokojnie do czasu, gdy się pojawiło opóźnienie. Najpierw o kwadrans zaledwie, ale już za chwilę o drugi, potem jeszcze 10 minut... A czasu na przesiadkę w stolicy USA nie mieliśmy za dużo.


W końcu odlecieliśmy, pilot troszkę nadrobił, niemniej przed nami znów było kompletnie nieznane lotnisko, szukanie odpowiedniej bramki itp. Jednak wszelkie nerwy zrekompensował mi absolutnie fantastyczny widok - morze miliona świateł, gdy zniżaliśmy się nad Waszyngtonem. To było niesamowite przeżycie!


Airport w Waszyngtonie zupełnie niekłopotliwy. Doskonałe oznakowania, śmieszne pojazdy na ogromnych kołach dowożące na odpowiedni terminal, klatki dla nałogowców i wreszcie jakiś punktualny odlot. Monachium też bez przygód, bośmy już tam oswojeni.


I wreszcie Gdańsk! Wyjechał po nas Michał, odebraliśmy bagaże, odwieźliśmy Miśka, zabraliśmy psa i do domu, w pielesze! W domu Małż najpierw postanowił wydobyć z podręcznego bagażu kapcie. I tu...


- Gdzie jest nasza podręczna walizka? - zapytał. - A skąd mam wiedzieć? Ty pakowałeś bagaże do auta. - Tak, pakowałem dwie większe walizki, a Ty trzymałaś małą. - Nie trzymałam, postawiłam koło samochodu i wsiadłam. Przecież nigdy nie zajmuję się pakowaniem bagaży w aucie.


- No to została! - orzekł dość blady w tym momencie Małż, wybiegł przez taras i odjechał z piskiem opon z powrotem na lotnisko.


Zostałam sama, z tysiącem myśli w głowie i wizją ewakuacji portu im. Wałęsy z powodu naszej niefrasobliwości. A gdy sobie wyobraziłam, na ile mogą nas za to skasować!...


Okazało się jednak, że głupi (roztargniony, lataniem wykończony, zdemenciały?) miewa szczęście. Moment naszego ruszania spod terminala był obserwowany na monitoringu, więc pozostawioną walizkę natychmiast zabrano i przekazano straży lotniska. Owszem, pouczono Małża co by było gdyby... Zwłaszcza w przypadku takiego numeru gdzieś poza Polską.


Historia z pozostawioną walizką  stanowi klamrę, która zamknęła naszą burzliwą podróż do i z USA. Czy jeszcze kiedyś pojedziemy? Chwilowo o tym nie myślę, Małż coś przebąkuje, że może za dwa lata...

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Ostatnia porcja zdjęć z USA

DSC00273

Greens - czyli kawałek Europy w centrum Dayton.

DSC00275

A to wyludnione w niedzielę centrum Fairborn. Tylko straszydła czuwają...

DSC00278

Pod największą flagą, jaką widziałam w czasie pobytu.

DSC00280

Z tym ,,panem'' obowiązkowo należy się uwiecznić. Ponoć do niedawna ,,pan'' zdecydowanie bardziej siedział niż leżał, ale czas nikogo nie oszczędza!

IMG_20160521_130906

,,Parkingowe'' kaczki przed Walmartem.

IMG_20160522_150806

A tu najpiękniejszy but z widzianych tu, w Ohio. Niestety, mojego rozmiaru nie było... A mogłam zadziwić wieś!

niedziela, 12 czerwca 2016

Dzień dziewiąty i dziesiąty - końcówka

Garażowa wyprzedaż w sobotę interesująca, choć niezbyt owocna. Ale czego tam nie było! Parę rzeczy z pewnością bym kupiła, gdyby nie ich rozmiary. W efekcie ograniczyłam się do dwóch transformersów z lego dla wnuków i jednego ,,złotego'' naszyjnika. Za to oglądania dużo. W jednym z domów wyprzedawano praktycznie wszystko, najwyraźniej rodzinka się wyprowadzała. Meble, lampy, naczynia, sztućce, sprzęty kuchenne, szkło, ceramika, ozdoby, firany...


Po południu zostaliśmy zabrani w miejsce, gdzie mieliśmy się poczuć jak w Europie. I rzeczywiście, dzielnica Greens w Dayton wygląda swojsko, przede wszystkim dlatego, że są tam chodniki, po których ludzie chodzą! Tu i tam stoją ławeczki, jest dużo zieleni, nawet jakaś countrowa kapela szykowała się do występu.


Po spacerku zakupiliśmy kilka rodzajów sernika - specjalności jednej z tutejszych restauracji, a potem już poza Greens na obiad japoński.


To była atrakcja! Dla nas debiut kolejny, bośmy w żadnym japońskim lokalu dotychczas nie bawili. Dlatego show w wykonaniu kucharza bardzo nam się podobało. Żonglerka tasakami i nożami, flambirowanie, rzucanie klientom kęsów wprost w paszczę, naprawdę bogaty repertuar sztuczek... I to zawrotne tempo!


Dane mi było popróbować homara (dobry, ale nie urywa wiadomo czego...) i po raz drugi steka, tym razem nie odrobiny, a słuszniejszej porcji. Chyba jednak najbardziej smakował mi ryż! Za nic nie umiałabym takiej wersji odtworzyć w domu, a szkoda... Od degustacji sake odwiódł mnie Szwagier, zapewniając, że to żadna rewelacja.  Uwierzyłam na słowo, bo w kwestii trunków mamy na ogół zbieżne opinie.


***


,,Ta ostatnia niedziela'' naszego pobytu upłynęła pod znakiem ostatnich zakupów, ostatniego grilla i ostatniej atrakcji. Tą atrakcją był spacer po centrum Fairborn, miasteczka, gdzie mieszka Sister. Owo centrum to praktycznie jedna ulica.


Wierzcie lub nie! Niedziela, godzina plus minus szesnasta, a na głównej ulicy miasta ani żywej duszy! Wszystko na głucho zamknięte, nawet lodziarnia. Czułam się jak w niskobudżetowym horrorze, w którym do takiego miejsca przybywa gromadka młodych ludzi, w dzień pusto, a po zmierzchu wypełzają zewsząd umarlaki, wampiry i insze stwory... Klimacik zresztą sprzyjający podobnym skojarzeniom, bo wkoło liczne sklepy z akcesoriami na Halloween. Oczywiście, uwieczniamy!


Żądam również zdjęcia pod wielką flagą. Zadziwiały mnie bowiem przez wszystkie dni w USA oznaki patriotyzmu. Jakieś 60 procent domów posiada w ogrodzie od frontu maszt z państwową flagą. Małe chorągiewki powtykane między roślinami, flagi bywają namalowane na kamieniach, itp., itd.


W sklepach z odzieżą ogromne stoiska z ubrankami na 4 Lipca. Od stóp do głów można się odziać narodowo. Dosłownie - od butów po czapkę. Jaki odsetek ludności rzeczywiście się specjalnie stroi na to największe święto? Nie wiem, muszę popytać. Liczę tu też na reakcję Stardust.


Jeśli ów patriotyzm Amerykanów  jest szczery, to tylko pozazdrościć...


czwartek, 9 czerwca 2016

Dzień dziewiąty

To był moment, w którym zaczęliśmy oboje troszkę tęsknić. Za domem, ogródkiem, psem, potomstwem... Czuliśmy się już nasyceni atrakcjami, bo też zaserwowano nam ich mnóstwo.


Michał oddał auto do jakiejś naprawy czy przeglądu, więc zostaliśmy ,,spieszeni'' mniej więcej do piętnastej. Basia zaproponowała spacer po najbliższej okolicy. Możliwy dzięki rzadkim tu chodnikom. Chodziliśmy sobie w trójkę nieśpiesznie, podziwiając rośliny przed domkami, komentując to i owo itp. Na osiedlu zapowiedziano na sobotę garażową wyprzedaż, ale się ucieszyłam! Bardzo byłam zawsze ciekawa, jak to wygląda.


W jednym z garaży wyprzedaż już trwała, więc natychmiast poszłam oglądać wystawione okazy. I zwydatkowałam się na 5 dolarów, za które to nabyłam ,,srebrną'' bransoletkę, niezwykle kiczowatą broszkę (serce przebite strzałą!) oraz piękny szydełkowy kołnierzyk. I, rzecz jasna, wymusiłam na Basi obietnicę, że nazajutrz rano ruszymy na właściwą ,,garage sale''.


Gdy Szwagier odebrał auto, pojechaliśmy na kolejne zakupy, do takiej tamtejszej ,,Biedronki'', czyli Wallmartu. Na parkingu, gdzie dosłownie setki samochodów, nagle zobaczyliśmy coś niesamowitego. Dzika kaczka z dziesięciorgiem maleństw dreptała sobie w najlepsze między autami, nic sobie nie robiąc z ludzi, ruchu i pojazdów... Fajnie było patrzeć, jak po chwili kaczątka niezdarnie wspinały się na krawężnik, przecinając kolejną alejkę.


Popołudnie i wieczór leniwe, pograliśmy sobie w kości, potem wspominki różne przy winku (panie) i rakiji (panowie).


***


cdn... (ale już niedługo)



środa, 8 czerwca 2016

Obiecane zdjęcia jaskiniowe

DSC00252

Cztery pierwsze fotki z Ash Cave, następne z Old Men's Cave.

DSC00255 DSC00257 DSC00259 DSC00263 DSC00264 DSC00267

 

To drzewo nas zachwyciło!

DSC00270

Pod Wodospadem Kochanków, pachnie kazirodztwem?...

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Dzień ósmy - jaskiniowy

Ta wycieczka była prawie tak emocjonująca, jak wypad nad Niagarę. Celem był Hoching Hills State Park w Ohio, ok. dwie godziny jazdy od domu.


Zapowiedziane przez Szwagra dnia poprzedniego ,,naziemne jaskinie'' niewiele mi mówiły. Ucieszyłam się tylko, że moja klaustrofobia się nie objawi, bo żadnego pełzania na czworakach ani przeciskania się nie będzie. I wiadomości, że nad nami ileś tam dziesiątek metrów. Jaskiniami podziemnymi czuję się zaspokojona, bo odwiedzałam już w Polsce, dawnym NRD i na Słowacji. I starczy!


Pierwsza jaskinia, którą zaliczyliśmy, nazywała się Ash Cave, czyli Jaskinia Popiołów.  Od parkingu szliśmy paręset metrów przez las i nagle... Coś niesamowitego. Olbrzymia kamienna kopuła, na dole piaseczek niczym na plaży, pośrodku wodospad. Piaseczek zastąpił wielowiekowe pokłady popiołów pozostałe po pradawnych mieszkańcach... Nie wiem, ilu ich zasiedlało to miejsce przed wiekami, ale mogła się tam zmieścić naprawdę spora populacja. Zaraz mi się przypomniała ,,Walka o ogień''...


Jeszcze piękniejsza okazała się druga jaskinia - Old Men's Cave, Jaskinia Starego Człowieka. Wprawdzie mocno ,,zaburzona'' przez nowe stosunkowo schody, śliczne romantyczne mosteczki itp., ale urokliwa ponad wszelkie wyobrażenie, z Wodospadem Kochanków pośrodku. Zwiedzających niezbyt wiele, tłoku nie było, Japończyków jak na lekarstwo...


Dziwiło nas tylko, że w okolicy parkingu żadnej turystycznej infrastruktury. Wyszliśmy dość zziajani, a tu praktycznie nigdzie nie można było się napić kawy, czy wody mineralnej choćby. Owszem był kibelek i sklepik z pamiątkami, jednak nic ponadto. A przecież miejsce tak atrakcyjne!


Jaskiń w parku jest jeszcze kilka, może nawet kilkanaście, jednak te dwie najbardziej okazałe w pełni nas usatysfakcjonowały. Michał troszkę niedomagał z powodu bólu kolana, więc wróciliśmy do domu. Tym razem na obiadek ,,made by Sister''... Pyszny!


***


cdn...

niedziela, 5 czerwca 2016

Dzień siódmy - lazy day

Po dwóch dniach w podróży zrobiliśmy sobie mały dzień dziecka. Jakieś niewielkie zakupy tylko, poza tym wygrzewanie się na tarasie itp. Późnym popołudniem Michał zaproponował grę w kule. O dziwo, okazałam się całkiem niezła! Jednak mistrzem został mój siostrzeniec Jędrek.


W porze obiadowej, czyli około osiemnastej, zostaliśmy zaproszeni do knajpy meksykańskiej. Znów debiut! Jedzenie nawet niezłe, tylko te ilości... Jak dla chłopa od kosy! Spróbowałam łyk meksykańskiego piwa, obrzydlistwo, zupełnie bez smaku. Za to margerita całkiem, całkiem. Małż się chyba przejadł, bo następnego dnia był zdecydowanie niedysponowany żołądkowo. A cała rzecz przez to, że mama zawsze mu kazała zjadać wszystko z talerzyka, tak przynajmniej się usprawiedliwiał...


A propos zakupów. Bardzo mi się spodobało, że w każdym ze sklepów, które odwiedzałyśmy z Sister, było sporo półek z przecenami. Na ,,normalne'' ceny nawet nie patrzyłyśmy, za to na tych ,,extraprajsach'' były całkiem fajne produkty.


Systematycznie gromadziłam podarki dla rodziny, głównie garderobiane, bo lekkie. Nęciła też biżuteria. Porażką totalną okazała się natomiast próba nabycia butów. Letnie obuwie w stu procentach niemal to japonki. A ja akurat nie mogę... Odwiedziłam w sumie przez te 11 dni kilkanaście stoisk i wszędzie to samo. Klapki japonki, sandałki japonki, japonki wzdłuż i wszerz!


***


cdn...

piątek, 3 czerwca 2016

Kolejna porcja obrazków

DSC00151

Columbus, stolica Ohio, widok z okna samochodu.DSC00154

Złota Pagoda od frontu.

DSC00156

I od strony wewnętrznego dziedzińca taka ,,kapliczka'', a może altanka?

DSC00164

Uwiecznić się pod słoniem - mus absolutny!

DSC00169

A to już ,,Last shot'' w Erie. Stoję z papierosem, by uwiarygodnić, że wewnątrz można było palić.

DSC00178

Tu rzeka Niagara kilkaset metrów przed gwałtownym ,,upadkiem'' w dół, nabiera rozmachu.

DSC00186

Kanadyjskie wysokościowce nad Niagarą, najwyższy to kasyno.

DSC00195

Z tarasu widokowego widać boczne wodospady, nieco mniejsze niż najgłówniejszy, ale za to dogodniejsze do fotografowania.

DSC00203

Pelerynki podano!

DSC00215

Już wieje chlapie! Wszak zbliżamy się do środka wodospadu...

***

cdn...

 

czwartek, 2 czerwca 2016

Dzień szósty - Niagara Falls

Po dość przeciętnym hotelowym śniadanku (w Europie karmią lepiej) wsiedliśmy do auta, by wreszcie dotrzeć do miejsca przeznaczenia. A tu niespodzianka - jedno krótkie światło nie działa, żaróweczka padła!


Natrafiliśmy na sklep z częściami. Pan sprzedawca owszem, żaróweczkę posiadał, mało tego, zaraz podał namiar na pobliski warsztat, bo w aucie Michała wymiana tak trywialnego elementu to całkiem poważna operacja, nie do zrobienia samemu. W warsztacie obiecali, że uporają się w 20 minut i rzeczywiście, tyle to trwało! Byliśmy pod wrażeniem!


Teraz już prosto ku Niagarze, przez kolejny stan - New York. Pesymistyczne prognozy pogody (deszcz i chłód) z poprzedniego wieczora na szczęście się nie sprawdziły, słońce świeciło, stopniowo rosła temperatura.


Gdy wjechaliśmy do miasta Niagara Falls, Basia po chwili pokazała po lewej jakiś tuman mgły i oznajmiła: - O, to już Niagara!


I tu mnie zatkało! Nie przygotowałam się wcześniej merytorycznie, więc byłam przekonana, że słynny wodospad znajduje się na jakimś pustkowiu... A tu środek miasta, wieżowce wkoło, no coś podobnego!


Zaparkowaliśmy i spacerując czekaliśmy na przybycie Oli i Stefanka, czyli mojej siostrzenicy z małżonkiem. Nie widzieliśmy się od lat... Wreszcie młodzi dotarli i już w szóstkę ruszyliśmy ku atrakcji.


Najpierw na taras widokowy, skąd głównego wodospadu widać nie było, za to kilka pomniejszych jak najbardziej. Oczywiście sesje zdjęciowe, jak wszyscy. Wreszcie windą w dół i na stateczek, który wozi ciekawskich w samo serce Niagary. Każdy otrzymał obszerną niebieską pelerynkę (to po stronie amerykańskiej, bo Kanadyjczycy z naprzeciwka paradowali w czerwonych), zaokrętowaliśmy się i stateczek ruszył.


I teraz prawdę mówiąc, brak mi słów, by opisać ten cud. Nie powiem, była i adrenalina, trzymałam się burty tak kurczowo, że aż kostki pobielały, a z drugiej strony zachwyt absolutny! Nad potęgą natury... W samym ,,epicentrum'' chlapało ostro, okularów nie nadążałam wycierać, a nie chciałam stracić ani sekundy z widoku. Rejs był krótki, trwał może z pół godziny, a wrażeń taka moc...


Z tego wszystkiego nawet nie pogadałam za wiele z Olą, bo zaraz ruszaliśmy w długą drogę powrotną. Cały czas miałam przed oczami hucząćą masę wody, nawet nie pamiętam, gdzie się zatrzymaliśmy na obiad...


Sister powiedziała, że to był już jej czwarty albo piąty wypad nad Niagarę, a za każdym razem emocje i wrażenia tak samo intensywne. Nie dziwię się!

środa, 1 czerwca 2016

Dzień piąty - w podróży

Wyjazd z Fairborn nad Niagarę ( ,,Najagrę'' jak mówią Amerykanie) to prawdziwa wyprawa, kilkaset mil. Więc raczej nie na jeden skok.


Najpierw było nam dane podziwiać Columbus, stolicę Ohio, potem drogi zawiodły do West Virginii, gdzie Sister mieszkała przez kilka dobrych lat. Tu celem była Złota Pagoda, niezwykłe miejsce, ukryte gdzieś na odludziu... Może nie całkiem ,,w szczerym polu, na Podolu'', ale prawie!


Krętymi wąskimi drogami, nietypowymi dla tej części świata, dotarliśmy na miejsce. No, zatkało, nie powiem. Z opowieści pana przewodnika wynikało, że owa cud budowla powstała w hołdzie dla człowieka, który przybył tu w latach 60-tych XX wieku, by szerzyć idee Hare Kriszny. Uczony mąż nazywał się Prabhupada i przez kilka lat pomieszkiwał w złotym pałacu, pełnym fantastycznych witraży, żyrandoli, malowideł, pięknych mebli itp. A wszystko wykonali własnoręcznie gorliwi wyznawcy, amatorzy w kwestii sztuki.


Poniżej Pagody rozciągał się park, a w nim m.in. świątynia, gdzie bardzo, bardzo natchniona wyznawczyni oprowadzała nas, opowiadając głównie o reinkarnacji. Z trudem się wyrwaliśmy, bo odziana w sari (?) dama chciała nam przekazać za jednym zamachem całą posiadaną wiedzę... Potem obowiązkowo zdjęcie pod posągiem słonia i dalej w drogę!


Do miejsca noclegu nadal było daleko, więc zrobiliśmy przystanek na małe co nieco. Trafiła nam się przesłodka kelnerka, oczywiście rozmiaru amerykańskiego, której wyjątkowo chyba wpadł w oko Małż, gdyż co i raz zwracała się do niego  per ,,darling''. Spróbowałam po raz pierwszy w życiu steka, był bardzo dobry!


Troszkę błądząc, dotarliśmy w końcu do Erie (Pensylwania), gdzie mieliśmy zamówiony hotel. W pokoju dwa monstrualnej wielkości łoża! W końcu pokój  dostosowany do miejscowych gabarytów...


Szwagier w recepcji zasięgnął języka w kwestii najbliższego lokalu, gdzie można by posiedzieć przy drinku. Okazało się, że dokładnie na wprost hotelu jest bar, ale, jak powiedziała pani ,,taki bardzo lokalny, nie wiem, czy się wam spodoba. Taka porządniejsza restauracja jest kilkaset metrów dalej, w lewo''.


Na to my, oczywiście, do przybytku ,,lokalnego''. Nazywało się to ,,Last shot - drink & grill''. W środku sami stali bywalcy. Trunki może nie z górnej półki, za to ceny przystępne i ten klimat... Za szybką stary model Harleya-Davidsona, na ścianach zabawne tabliczki, np. ,,Prosimy panie, by nie rodziły w tym lokalu''.  No i, ku niebotycznemu zdziwieniu Szwagra i Sister, w barze wolno było palić! Aczkolwiek szczególnego zadymienia nie stwierdziliśmy.


Gdy zamawialiśmy ostatnią, trzecią kolejkę napitków, nieoczekiwanie wyjaśniła się nazwa lokalu. Kelnerka poinformowała Michała, że jego drink jest gratis, ponieważ był to ,,last shot'' (ostatnia porcja) z butelki. Każdy, kto się załapie na taką ostatnią porcję, dostaje ją za darmo.


Rozbawieni takim finałem wróciliśmy do hotelu, by wypocząć przez kolejnym dniem...




Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...