Dopóki się ogląda skutki gwałtownych burz w telewizorze, wszystko niby dociera, ale jednak jest do pewnego stopnia abstrakcją... Do czasu!
Skutki piątkowej nawałnicy zobaczyłam dopiero po wyjechaniu z domu. W okolicy naszego budynku, oprócz leżących na podwórku drobnych gałązek, nic nie zapowiadało grozy. Dopiero pierwsze zwalone drzewo w drodze do Pruszcza, grubaśny klon, zrobił wrażenie. Potem drugie, trzecie, dziesiąte, wreszcie jedno, które zwaliło się na kilkanaście zabytkowych samochodów i kolejne, oparte o dach jednorodzinnego domu... Klucha w gardle rosła z minuty na minutę.
Naszym celem podróży była wizyta w letnim domku teściów Asi, pod Lipuszem. Przez chwilę zastanawialiśmy się: jechać, nie jechać? Co nas może czekać w drodze? Co zastaniemy na miejscu?...
Telefon od Asi: - Kupcie po drodze ze dwa pięciolitrowe baniaki z wodą, bo u teściów nie ma prądu ani wody!
No, normalka, u nas też przez noc sytuacja była podobna. Zakupiliśmy, jedziemy. Za Kościerzyną zniszczenia coraz większe. Na szczęście powalone drzewa już usunięte, tyle że widok bardzo ponury. Docieramy praktycznie na samo miejsce bez przeszkód.
Ania wita nas opowieścią: - Wyjechałam z domu po dziesiątej wieczorem, dotarłam o ...piątej rano! Posuwaliśmy się metr za metrem, czekając, aż strażacy uporają się z kolejnym drzewem... Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam!
W Lipuszu o tej porze roku nie sposób nie zaliczyć grzybobrania. Uparłam się, żeby iść w las. I tam dopiero zobaczyłam siłę żywiołu! Przedzieraliśmy się praktycznie cały czas między powalonymi sosnami, brzozami, świerkami. Raz górą, pod wiszącym pniem, raz dołem, czasem okrakiem... Miejscami widoki jak z horroru. Dopiero post factum doszłam do wniosku, że owo grzybobranie to nie był mądry pomysł... Mimo dość udanego zbioru.
Prąd i woda do tej pory w Lipuszu nieobecne. W miejscowym sklepie już od sobotniego popołudnia nie uświadczy najmniejszej butelki wody... Teściowie twardo siedzą w domku, naczynia i siebie myją w jeziorze.
-- coraz więcej i coraz częściej takie przykre niespodzianki funduje nam przyroda... masz zupełnie rację, nie zdajemy sobie sprawy z ogromu tragedii oglądając to tylko w telewizji...
OdpowiedzUsuń--- spokoju i zdrowia życzę...
No ryzykowne to grzybobranie, przecież coś mogło jeszcze runąć... przerażają mnie te gwałtowne wichury...w mieście bym się tak nie bała.
OdpowiedzUsuńPomysł z grzybobraniem dość ryzykowny. Nie chodzi się do lasu po takiej horrendalnej wichurze.
OdpowiedzUsuńMiłego;)
Witaj!
OdpowiedzUsuńPrzeżyć, widzieć, to dopiero dobitnie zrozumieć ogrom tragedii- współczuję!
Ja w tym roku jeszcze nie jadłam grzybów z lasu, przykro mi, bo je uwielbiam.
Pozdrawiam serdecznie na kolejne dni:)
Grzybki zachowałam na sobotnie spotkanie z Sister i Szwagrem. Przesmażyłam, do słoika i gotowałam 45 minut. Chyba przetrwają?...
OdpowiedzUsuńTak, dotarło to do mnie już w trakcie...
OdpowiedzUsuńBurze w mieście nigdy nie są tak intensywne i nie przynoszą aż tylu szkód.
OdpowiedzUsuńDzięki! Spokój mam, na zdrowie też nie narzekam, póki co.
OdpowiedzUsuńAż przykro patrzeć co się dzieje. Z tymi grzybami to trochę...bez pomyślunku w taką pogodę, no ale.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i ściskam :)
Cieszę się, że się, Olu, odezwałaś. Pozdrawiam ciepło!
OdpowiedzUsuń