Po emocjach niedzielnych, poniedziałek spędziliśmy stacjonarnie. Ruszyliśmy tylko na tbiliski bazar, przy okazji zaliczając jazdę metrem. Bazar ogromny, ciągnący się niemal kilometrami...
Wtorek to był dzień świętowania. Bo to potrójna okazja - imieniny Magdy, a babci Nany i moje urodziny. Przy okazji miałam szansę się przekonać, że kwiaty to towar w Gruzji drogi i niełatwy do nabycia. Nic to, udało się jakoś.
Po południu, gdy główne obchody się zakończyły, popsuła się pogoda. Doszliśmy wtedy do wniosku, że skoro aura do bani, to... idziemy do bani! I ruszyliśmy, nieświadomi, że prawdziwa adrenalina pojawi się właśnie tam!
Nasza ,,przewodniczka'' zaklepała dla naszej piątki jedno z pomieszczeń na wyłączność. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że bania nie przypomina bynajmniej moich ukochanych basenów termalnych. W pomieszczeniu, do którego weszliśmy, była sporych rozmiarów głęboka wanna z bardzo gorącą wodą. Taką, w jakiej zażywam domowej kąpieli, ale wytrzymuję w niej nie więcej niż kwadrans. Zanurzyliśmy się jednak wszyscy, przy czym duże opory miał Małż, który zawsze na moją kąpiel w domu reaguje słowami: - Ty się chcesz kąpać, czy ugotować na twardo?
Mniej więcej po dziesięciu minutach Małż wyszedł z wanny i poszedł na schodki, które prowadziły do wyjścia. Usiadł tam sobie, a po chwili... padł na posadzkę bez przytomności! Pierwszy zareagował Michał, potem pan, który właśnie robił mu masaż, wywlekli Małża na korytarz, gdzie było znacznie chłodniej, podbiegły zaraz dwie panie z recepcji, zamieszanie niezłe. Małż oprzytomniał i chciał wstawać, oczywiście - bohater!, powstrzymano go siłą i perswazją. Panie przyniosły ciśnieniomierz, nie mogły znaleźć pulsu, dopiero trzeci pomiar się udał - 110/60 - nic strasznego, uff! Napojony słodką gorącą herbata, Małż dochodził do siebie, uporczywie twierdząc, że nic mu nie jest. Po pół godzinie wyszliśmy... Ale co strachu było, to nasze!
W tym całym zajściu przeraziła mnie najbardziej myśl, że gdyby stało się coś poważnego i wzięto by mojego ślubnego np. do szpitala, jak bym sobie w tym obcym kraju poradziła? Biorąc jeszcze pod uwagę fakt, że ubezpieczenie na podróż, owszem, wykupiliśmy, ale dokument został w domu...
Stanowczo zbyt mało wyjeżdżacie poza Polskę, stąd i ubezpieczenie zostało w domu.Nie lubię tych wszystkich łazni i bań, reaguję podobnie jak Twój mąż. I byłoby dobrze, gdyby po powrocie Twój mąż wybrał się do kardiologa i to dobrego.Jakbyś sobie poradziła w "razie czego"- jak każda kobieta, my zawsze umiemy sobie dać radę w sytuacjach "podbramkowych", taka nasza uroda.
OdpowiedzUsuńMiłego;)
Małż jest pod stałą opieką kardiologa. Rzeczywiście za mało nas za granicami, ale będziemy nadrabiać!
OdpowiedzUsuńNadrobiłam braki z relacji. I wiesz co, zostawienie polisy w domu to nie koniec świata. Zawsze chyba można zadzwonić do ubezpieczyciela i zapytać o numer polisy. My, co prawda, polisę zawsze mamy ze sobą, ale zdarzyło się nam pojechać do Pragi. Dzień przed wyjazdem cieszyłam się jak małe dziecko, gdy kupiłam super przewodnik po Pradze. I po przyjeździe okazało się, że ów super przewodnik został na stole w pokoju.. I w ten sposób mamy co do dziś wspominać ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie :)
My przewodnik po Gruzji kupiliśmy dwa dni temu! I teraz dopiero widzimy, ile razy byliśmy o rzut beretem od bardzo interesujących miejsc. Ale wybieramy się ponownie, więc będziemy już dokształceni...
UsuńDla Ciebie spóźnione życzenia Urodzinowe, a dla Męża słowa pomyślności i zdrowia.
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję!
UsuńJak w Gruzji facet kupuje kobiecie kwiaty... to niestety ona leży na cmentarzu.
OdpowiedzUsuń