Przez pierwsze 23 lata życia byłam ,,miastowa''. Zdecydowanie. Pisałam kiedyś o tym, że wieś nie była moją ulubioną bajką, kojarzyła się nieciekawie. Głównie z nieprzyjemnymi zapachami, tłustym jedzeniem i ciężkimi jak ołów pierzynami. Ale życie pisze rozmaite scenariusze, więc przyszło mi żyć na wsi przez następne ponad 40 lat...
Może nie od razu poczułam się w moim grajdołku jak w domu, jednak od czasu, gdy się tu znalazłam, zaczął mi doskwierać stosunek pewnych ludzi do mieszkańców wsi. Faktem jest, że te cztery dekady temu kontrast między wsią a miastem był spory. W każdej dziedzinie życia, między innymi w warunkach szkolnych.
Na przykład przedmiot z czasu studiów pt. ,,techniczne środki nauczania'' okazał się w mojej szkole kompletnie nieprzydatny. My pracowaliśmy w systemie ,,tablica-kreda-nauczyciel-uczeń''. Wyposażenie klas ograniczało się do portretów pisarzy, jakiegoś przekroju żaby , kilku map itp. Zdaje się, że w jednej z sal był telewizor. I tyle...
Któregoś roku moja koleżanka Alicja przygotowała na Dzień Dziecka przedstawienie ,,Kopciuszka'' Jana Brzechwy. Z wielkim, jak na naszą szkołę, rozmachem. Rodzice bardzo się przyłożyli do produkcji kostiumów, scenografii itp. Premiera zachwyciła wszystkich, między innymi ówczesnego urzędnika gminnego odpowiedzialnego za kulturę. Tenże postanowił zaprosić na drugie przedstawienie jakiegoś ,,miastowego'', bodajże z gdańskiego Teatru Miniatura. Dzieciaki przejęte, zagrały jeszcze lepiej niż na premierze, wszyscy byliśmy oczarowani. A ,,miastowy''? Oglądał spektakl z miną znudzoną i pogardliwą, po czym zapytał, po co zaproszono go do jakiegoś ,,skansenu''?...
Podobnie kilka lat później zachował się inny gdański aktor czy reżyser, zaproszony do jury w konkursie międzyszkolnym, gdzie dzieci prezentowały tańce, piosenki, recytacje i minispektakle. Czepiał się wszystkiego, nie przyznał pierwszej nagrody w żadnej kategorii i ogólnie zachowywał się, jakby był tu za karę.
A teraz zdenerwował mnie artykuł krytyka kulinarnego, który regularnie ocenia potrawy w naszych corocznych kulinarnych zmaganiach. Bo brakuje mu wśród degustowanych dań ...dziczyzny! Pan krytyk tuż po naszym konkursie odwiedzał jakieś Toskanie, czy insze miejsca wykwintne, rozumiem. Konsumował tam zapewne rozmaite cuda na kiju. Proszę bardzo! Jednakowoż wymaganie od żuławskich gospodyń latania z flintą po okolicznych polach? No, sorry Gregory! Osobiście jestem wrogiem polowań, czego i innym życzę jak najbardziej. Obrzydza mnie nawet widywany w sklepach zewłok króliczy, nie mówiąc już o innych przedstawicielach fauny krajowej. Późną jesienią rezyduje w mojej dżungli za płotem stadko bażantów, drą się czasem okrutnie, strasząc mnie po nocy, ale myśl o widoku ich na talerzu?.... Never!!!