Dziś spotkanie w Stowarzyszeniu przebiegło zupełnie nietypowo. Nie rozmawialiśmy o swoich problemach z podopiecznymi. Pani Beata zaserwowała nam natomiast tybetański test osobowości.
Wyniki mnie oszołomiły i nawet trochę zdruzgotały, okazało się bowiem, że jestem złym człowiekiem... Ale nic to, przebolałam.
Za to potem zeszło nagle na jakieś śmieszne scenki z życia. I jeden z panów opowiedział taką oto anegdotkę:
Wiele, wiele lat temu, gdy na Kielecczyźnie kursowały jeszcze wąskotorowe ciuchcie, jechaliśmy z żoną do rodziny na Boże Narodzenie. Na mała stacyjkę na wsi przybyli saniami miejscowi, by odebrać swoich bliskich i dotransportować ich do poszczególnych wioseczek. Bo inaczej kilometrami na piechotę przez zasypane lasy i pola...
Pasażerowie wysiedli, pozasiadali w zaprzęgach. Tylko jeden woźnica nie doczekał się bratowej czy szwagierki. Postał, postał i zawrócił.
Następny pociąg przyjeżdżał dopiero w kolejnym dniu. Na stacyjce bowiem zatrzymywały się tylko dwa pociągi dziennie. Ten z Kielc i, parę godzin później, ten do Kielc.
Zawiadowca-kasjer-i-ochroniarz w jednym czekał, aż pojedzie ten popołudniowy (do Kielc), po czym zamykał interes i udawał się do domu. Gdy zamykał budyneczek, usłyszał jakiś głos. Obszedł obiekt dookoła. Na krańcu przylepiony do obiektu stał wychodek. Z którego to dobiegało ciche i słabe: - Na pomoc...
Głos należał do owej spodziewanej na stacyjce bratowej czy szwagierki. Kobitka wyskoczyła z pociągu i, gnana pilną potrzebą, pobiegła do przybytku, gdzie się zatrzasnęła...
Pan zawiadowca przytargał jakieś narzędzia i nieszczęśnicę uwolnił. Zaintrygowało go jednakowoż, w jaki sposób nastąpiło uwięzienie. Wszedł więc razem z bratowo-szwagierką ponownie do wnętrza i pyta: - Jak pani to zrobiłaś, że nie mogłaś wyleźć?
- A.. jakoś tak! - tu nastąpił jakiś gest. I... oboje znaleźli się w potrzasku! Narzędzia zostały na zewnątrz...
Rano zmiennik pana zawiadowcy usłyszał słabe głosy wołające o pomoc... A domysły co do sposobu spędzenia wspólnej nocy przez ową parę nieznajomych, latami jeszcze w okolicy snuto....
***
- Tym razem mieliśmy terapię śmiechem! - podsumowała spotkanie pani psycholog.
Miałżem ja ongi w wagonowej toalecie cyrkumstancyj podobnych, gdzie dla niemożebnego ścisku przyczyny jechało w niej już ściśnionych żołnierzów ze czterech, czy pięciu. Na kurytarzu nie lepiej, tandem jako niewiasta pewna, nadto pilną potrzebą przypilona, zgodziła się, że owi jeno patrzeć nie będą, byle ją wpuścili... Ano i jakiemsi sposobem iście do środka się wcisła, pomiędzy niemi zasiadła, ulżyć ulżyła, aliści tragedyja się poczęła potem dopiero, bo wejść to była fraszka, ale wyjść!
OdpowiedzUsuńZe dwie godziny się owi tam jako zmagali, z naszą od korytarza pomocą i nijak było tegoż uczynić, chocia owi już i mundurów zdjąwszy, nam onych podali, by co luźniej było... Nareścieśmy na postoju, bodaj w Malborgu, od peronu strony, przez okno jednego wyciągli, to się przestrzenniej uczyniło i dopieroż drzwi ustąpiły...
Kłaniam nisko:)
Anegdotka cudna. Dobrze, że kobitka nie zamarzła. A ja tam w takie testy nie wierzę. Wprawdzie z Ciebie "Zgaga", ale można to wszak opanować.
OdpowiedzUsuńCzy mogłabyś wrzucić mi przepis na ten biszkopt z mąka ziemniaczaną?
Z góry dziękuję!
Miłego, ;)
...fajna anegdotka...
OdpowiedzUsuń...pozdrawiam...
Podobna historia jest opisana w mojej ulubionej książce "Znaczy Kapitan" - Karola Borchardta.
OdpowiedzUsuńA mnie się kojarzy z opowiastką o żarówce włożonej do buzi, w którą to opowieść nikt nie chciał uwierzyć, a potem na pogotowiu było moc roboty...
OdpowiedzUsuńW razie ekranizacji mogę siebie w roli bratowo-szwagierki obsadzić, bo to i do mnie podobne...
OdpowiedzUsuńZaraz poszukam, zanotuję i jutro wieczorem podeślę.
OdpowiedzUsuńTo już zaiste ekstremum! Choć pomnę takowe podróże za młodu, gdy przez całą Ojczyznę, jak długa lub szeroka, na jednej nodze stać przyszło. A jeśli nogę przyszło zmieniać, to jeno na komendę z kompanionami...
OdpowiedzUsuń