...więc się nachodził bez sensu!
Dzień nie zachęcał do spacerów, bynajmniej. Na zmianę siąpiło, mżyło i lało. Buro i ponuro. Śnieg się prawie w całości roztopił, odsłaniając to co zwykle..
Ale przemożna żądza lektury wygoniła w tę burość. Od samego rana kombinowałam, ile i jakich książek nawypożyczać. Nawet nie przejmując się wysokością kaucji dla ,,inostranców''. Przecież na zawsze nie zabiorą...
Przed wyjściem pozbawiłam obuwie nakładek przeciwpoślizgowych, bo przecie odwilż. I to był pierwszy błąd. Albowiem tu i ówdzie trafiałam na lodowe poletka. Szczególnie wtedy, gdy sobie jakiś skrót umyśliłam. Drogę niby obejrzałam na planie miasta, ale tak do końca nie wiedziałam, gdzie początek ulicy docelowej, jeśli chodzi o numerację budynków.
Ostatnie kilkanaście metrów to była groza! Weszłam po schodach na wielki taras niemal całkowicie pokryty na zmianę lodem i kałużami... A biblioteka na samiutkim końcu. Człapałam na ,,kraczatych nogach'' w obawie przed niekontrolowanym poślizgiem. W końcu dotarłam do drzwi. Naciskam klamkę - NIC! Drugi raz, silniej - NIC! Spojrzałam na wywieszkę, a tam jak wół - ,,Środa - nieczynne!''.
Ot, skleroza! Powinnam była pamiętać. Przecież sama bywałam bibliotekarką...
Nie pozostało nic innego, jak przepowiedzieć sobie cichutko cytacik z ulubionego filmu: - To ja tu, ku..a, w deszczu, wilki jakieś!...
A lało już w tym momencie sążniście! Nic to, zarządziłam odwrót. Jakimiś bocznymi ulicami, w pobliżu starego przedszkola, skąd uciekałam namiętnie 53 lata temu, uprowadzając przy okazji Sister... Może przez tę aurę okolica robiła przygnębiające wrażenie . Obłażące z tynku bloki, biedne i brzydkie sklepiki z ziewającymi z nudów ekspedientkami (próbowałam bezskutecznie kupić winogrona), wszędzie mnóstwo śmieci...
Zrekompensowałam sobie niepowodzenie bardzo niecodziennym obiadkiem. Na plastikowym pudełku z filetem kurzym umieszczony był przepis. Ponieważ nie zawierał żadnych dziwacznych ,,fidrygałków'', postanowiłam spróbować. Szkoda tylko, że Mamidłu wszystko jedno, co konsumuje, bo danie było godne pochwały! Na szczęście Małż bardzo docenił, choć dostał wersję odgrzewaną...
A był to, Kochani, filet panierowany w płatkach migdałowych, w towarzystwie sosu pomarańczowo-winogronowego. W dodatku, co się w gdyńskim domu nigdy dotąd nie zdarzyło, podany z frytkami! Te frytki wyszły trochę z przypadku, bo nagle sobie uświadomiłam, że w domu nie ma ani jednego ziemniaka, a mięsko już dochodziło, więc zanim bym nabyła, obrała i ugotowała... Na szczęście pani Marzenka na składzie posiadała, piekarnik był gorący, więc migiem poszło.
Muszę danie powtórzyć, gdy przybędą na obiad dziecka...
W końcu książka to tez strawa tylko, że dla duszy
OdpowiedzUsuńOj skleroza ile to się człowiek nachodzi, jak to mówią od sklerozy nogi bolą :)))
OdpowiedzUsuńW moim wypadku coraz częściej skleroza przychodzi, aż mnie to przeraza :)
OdpowiedzUsuńTo może dzisiaj się uda?
OdpowiedzUsuńW moim mieście w środy biblioteki czynne.
Poproszę o przepis, już leci mi ślinka.
OdpowiedzUsuńIga
"idę" za Tobą i gładko rozpoznaję miejsca, które opisujesz:)
OdpowiedzUsuńJa też uwielbiam czytać (papierowe książki pachnące drukiem, które się da wziąć do ręki w łóżku i bezpiecznie spuścić sobie na głowę zasypiając, a nie jakieś elektroniczne Kindle, które preferuje mój bardzo krótkowzroczny mąż). A o tym wole, to chyba nie całkiem tu pasuje ...
OdpowiedzUsuńWitaj
OdpowiedzUsuńI ja dziś "tańcowałam" po oblodzonych chodnikach w drodze raniutko do pracy. A za tańcami w ogóle nie przepadam.
Co do obiadków, czasem te szybciutkie- smaczniutkimi są w rzeczy samej ;)
Buziaczki ;)
Jak już tańczyć, to jednak wolę parkiet...
OdpowiedzUsuńRacja! Miał być byk, nie wół! Dzięki...
OdpowiedzUsuńNic dziwnego, Ziomalko! :)
OdpowiedzUsuńBędzie za chwilę w nowym poście.
OdpowiedzUsuńDziś nie było czasu, jutro drugie podejście!
OdpowiedzUsuńNie jesteś sama z podobnym problemem...
OdpowiedzUsuńNogi jak nogi, ale jak przemoknąć można!
OdpowiedzUsuńI bywa raz smakowita, a raz zupełnie niestrawna...
OdpowiedzUsuń