... siedzi naprzeciwko mojego wyjścia na taras biało-szara kotka. Przyklejona pyszczkiem do szyby. Na zewnątrz zimno, duje wiatr, co chwilę śnieg na zmianę z lodowymi kuleczkami. A zwierz siedzi i łypie na mnie. Niech sobie myśli, że jestem wredna małpa, nie wpuszczę do domu za nic! Wiem, że ma parę miejsc wokół domu, gdzie może się schronić, nie wymusi na mnie niczego...
Chyba wreszcie zrozumiała, bo już jej nie widzę?...
***
Przeglądałam sobie niedawno wpisy sprzed kilku lat, z czasu, gdy mieszkaliśmy w Gdyni. Podjęłam wtedy cztery bezskuteczne próby opisania, jak kiedyś wyglądała w domu impreza pod tytułem pranie! Za każdym razem maszyna mi ten opis uniemożliwiała. Postanowiłam więc po latach wrócić do tematu...
W naszym zakładowym bloku na każdej z trzech klatek ostatnie mieszkanie na najwyższym (czwartym) piętrze, przeznaczone było na pralnię. Na klatce wisiał grafik, w którym sprawiedliwie przydzielano każdej z dwunastu rodzin trzy dni w miesiącu na owo przedsięwzięcie.
Tu młodszym Czytelnikom uświadamiam, że historia dotyczy czasów na tyle zamierzchłych, iż nie było jeszcze ani automatycznych pralek, ani suszarek itp. Dlatego comiesięczna akcja pranie była rzeczą poważną i logistycznie niełatwą.
W pierwszym od wejścia pralniczym pomieszczeniu mieściły się dwa wielkie i głębokie zlewy, w których większe sztuki typu pościel, firanki i ręczniki wstępnie się namaczało. Naprzeciwko stał ogromniasty kocioł, śmiało mogło się tam zmieścić np. kilkoro niedużych dzieci. W tym diabelskim urządzeniu odbywało się gotowanie pościeli. Wsypywało się niebieską farbkę, która, ku memu zdumieniu, działać miała wybielająco. I mieszało się to wszystko co i raz olbrzymią drewnianą jakby łychą.
Potem porcjami wszystko lądowało w pralce ,,frani''. Każdy lokator miał swój oznakowany egzemplarz. Zadaniem moim i Sister, gdy już podrosłyśmy, było najczęściej wyżymanie ,,upioru'', często czynność naprawdę upiorna w przypadku większych sztuk, np. poszew na kołdry. Materiał się zbrylał, trzeba było wręcz się uwiesić na korbie wyżymaczki, by osiągnąć pożądany efekt...
Powyższe czynności trwały przez dwa popołudnia. Potem następowało wieszanie urobku. Trzeciego dnia należało wysuszone pranie zebrać i przekazać klucze następnym z kolejki...
Dacie wiarę, że przed momentem zgasło światło? Byłam pewna, że piąte podejście do tematu zakończy się fiaskiem. Ale jakoś szkic ocalał. Na wszelki wypadek kończę więc, bo wichura szaleje i w każdej chwili przerwa w dopływie energii może zagościć na dłużej...