Kiedy lato się zbliża ku końcowi, to nieomylny znak, że trzeba by gdzieś wyjechać. Dzieci wracają do szkół, pustoszeją oblegane miejscowości letniskowe, a to oznacza prawie raj dla mnie i Małża.
Już od końca lipca zastanawialiśmy się, gdzie by tu teraz? Najchętniej na Węgry, ale dwa razy w roku za granicę, to zbyt wiele. I drogo... Więc ojczyste progi zdecydowanie. Najpierw miał być Iwonicz. Już nie pamiętam, co nas zniechęciło, dość że skutecznie. Po namyśle wybraliśmy Busko, po raz drugi. Z sentymentu, wszak pierwszy pobyt wspominamy jako bardzo przyjemny. W okolicy jeszcze sporo do zobaczenia, a wieczory w kawiarenkach w pobliżu Parku Zdrojowego też nie do pogardzenia.
Małż już kilka wycieczek zaplanował, ja zajęłam się szukaniem miejsc obiadowych. Oczywiście, w planie niemal codziennie wyjazd na baseny do Solca. Tym razem z siarkowego nie skorzystam, bo mi nie wolno (za ciepła woda), ale chłodne nie są zakazane. Podobno mamy też basen na terenie hotelu. Wymoczę się więc do woli...
W planie też spływ Nidą, Małż wybrał dość ambitną trasę mimo mojego stanowczego oświadczenia, że wiosłować będzie sam, bo mi nie wolno! No, raz na jakiś czas mogę machnąć, ale delikatnie.
***
W kontekście wyjazdu tylko jeden problem. Zaczęły nam na potęgę dojrzewać winogrona. Pierwszy raz solidnie obrodziły, wypadałoby jakoś wykorzystać. Jednak na dziś grona w połowie jeszcze zielone. Wolałabym, aby nie zjadły ich ptaki. Kotka zostaje wprawdzie na posterunku, ale czy uchroni?... Z kopyta ruszył też czarny bez, dziś po raz pierwszy uzbierałam porcję na cztery butelki soku. Ruszamy za tydzień. Mam nadzieję, że przez osiem dni naszej nieobecności bez będzie na mnie czekał? Nie wyobrażam sobie zimy bez co najmniej czterdziestu butelek...