Kolega Małż Walę-Tynków nie uznawał do pewnego czasu, za to przyzwoicie traktował Dzień Kobiet. Ale jakieś trzy lata temu, zapewne pod wpływem Asi, zmienił nastawienie i z bukietem do domu wracał.
Dziś zadzwonił z pracy z zapytaniem, czy byłabym gotowa udać się z nim na walę-tynkową kolację? Gdy odzyskałam głos po pierwotnym ,,zamurowaniu'', wyraziłam żarliwą aprobatę zarówno w kwestii pomysłu jako takiego, jak i miejsca. Choć to ostatnie znam tylko z widzenia, wewnątrz kończyny me dolne nigdy nie postały.
Potem zadzwoniła Asia. - Mamuś, tam jest tak wiesz: ą, ę, ,,światowo''! Drogo bardzo, a na wielkim talerzu dostajesz coś, co tylko przez lupę widać...Lepiej się najedzcie w domu?
A co tam! Zażyję choćby odrobiny luksusu. Tylko co założyć?! Nie zdążyłam przemyśleć, gdy dzwoni Małż: - No, przykro mi, ale wszystko w tym lokalu zarezerwowane! Może spróbuję zadzwonić do ,,B...udy''? - OK, obojętnie gdzie, byle z Tobą! - odrzekłam.
W tzw. międzyczasie dzwoni Pierworodny. - Miejsce na dziś? Wybijcie sobie z głowy! Parę lat temu z Hanią schodziliśmy w Walę-Tynki całe Stare Miasto w Gdańsku, nigdzie nie można było szpilki wetknąć. W końcu kupiliśmy coś na wynos i zjedliśmy w domu...
Pięć minut później Małż. - Niestety, kochanie, tam też miejsc nie ma i generalnie pan z lokalu mi uświadomił, że szanse generalnie znikome...
No cóż, chęć szczera była, a że z realizacją problemy? Jak to się mówiło za komuny - to wina czynników obiektywnych! Jeszcze mi taka koncepcja zaświtała, że podjedziemy na Świętojańską i ruszymy wzdłuż ulicy od lokalu do lokalu. Jeśli nawet nigdzie nie będzie miejsca, to przynajmniej zaliczymy zdrowy spacer.
Nieoczekiwanie jednak pojawiła się nowa idea. Dziecka mniejsze nie miały żadnych planów. A ja już od dawna chciałam ich namówić na wspólną biesiadkę przy zestawie raclette, który to dostali od nas pod choinkę. Po krótkiej konsultacji pomysł został zaaprobowany. Udaliśmy się szybciutko do Almy po niezbędne ingrediencje i dotarliśmy do młodych.
I było bardzo, bardzo miło! Oraz pysznie... Psy szalały, my konsumowaliśmy grillowane przysmaki przy akompaniamencie walę-tynkowych przebojów z you-tuba. Dołączyła jeszcze asina teściowa. Może nie było tak ,,światowo'', jak zakładał plan pierwotny Małża, ale chyba jednak przyjemniej! I na pewno zdrowiej...
Było rodzinnie, co mi Zgago zachwalałaś w ostatnim komentarzu.
OdpowiedzUsuńA knajpę zawsze można zaliczyć, najlepiej bez okazji.
Pozdrawiam
Najważniejsze, że miło spędziliście wieczór:))
OdpowiedzUsuńNo wiesz, przez Waszą rezygnację nie upchnęli kolejnych dwóch porcji przeterminowanego jedzonka:)))))
OdpowiedzUsuńPrzyznam Ci się, że ostatnio wolę jeść tylko w domu, nawet jeśli mam to sama przygotować. Oglądałam cykl programów nakręconych ukrytą kamerą na zapleczach nawet całkiem porządnych restauracji. Horror!
Miłego, ;)
i dobrze, wesoło i przyjemnie oraz zdrowo;)my też w domowych pieleszach, bo to Grubel na "zajszczykach" (pneumonia) a i ochoty nie bardzo w tej sytuacji zabrakło;)
OdpowiedzUsuńWażne, że razem i w dobrym nastroju...
OdpowiedzUsuńJa tam nie knajpiana, co najwyżej w podróży. Zdecydowanie wolę domowe specjały...
OdpowiedzUsuńTak jest!
OdpowiedzUsuńTeż wolę w domu. U siebie, albo w zaprzyjaźnionych pieleszach. A jeśli już wypadnie lokal, to staram się nie pamiętać o tym, co wiem...
OdpowiedzUsuń