Sporo dziś w kuchni, bo się wyrwałam z pomocą aprowizacyjną na urodziny Asi. Już wczoraj nagotowałam ,,mnóstwo za bardzo'' rosołu. W dwóch garach, bo wciąż mi brak jednego ogromniastego. Warzyw był huk, i mięska, bo w planie była galaretka drobiowa, a i dla Małża musiało coś w rosołku pozostać.
Z jarzyn dziś sałatka tradycyjna. Do tego naturlałam się mielonych, takich na jeden haps. Coś ze 40 sztuk mi wyszło. Za każdym razem przy tym niby pospolitym daniu ponosi mnie fantazja. Tym razem panierowałam w zmielonych płatkach owsianych i sezamie. A do wewnątrz poszło sporo pieczarek, cebuli i, oczywiście, węgierska pasta paprykowa.
Surowca było tyle, że jeszcze na jutrzejszy obiad wystarczy.
***
Po śniadaniu udaliśmy się z Mamidłem do fotografa, bo aktualne zdjęcie potrzebne do legitymacji ,,niepełnosprawnościowej''. Mimo zachęt pana fachowca, za nic się mama nie chciała uśmiechnąć. Nie, to nie! Minę ma stanowczo ,,na sztorm''. Pokazałam pani Marzence w sklepie, a ona na to: - O rany! Taką samą minę robiła, gdy przychodziła do sklepu z pani tatą i się na niego złościła!
Mogę to sobie wyobrazić... W strzelaniu fochów zawsze Mama była mistrzynią! Do dziś potrafi, po kilka razy dziennie. Widocznie tego się nie zapomina, jak jazdy na rowerze.
Pamiętam z młodych lat te sceny. W pierwszej chwili, gdy się Mama na Tatę zeźliła, on się nie przejmował specjalnie. Nawet czasem oczko do mnie lub Sister puszczał, pod tytułem: - Nie ma się co martwić, zaraz jej przejdzie.
Ale foch bywał długodystansowy! Po dwóch dniach Tatko tracił rezon i próbował się podlizywać, co utwierdzało Mamę w poczuciu słuszności focha i zachęcało do kontynuacji. Wyniosłe milczenie, specyficzny ,,rzut głową'', jak w filmowej wersji ,,Ani z Zielonego Wzgórza''... I tak to trwało ze cztery dni!
Nie przypominam sobie, by podobne tortury stosowała Mama wobec żeńskiej części rodziny. Na nas obrażała się na króciutko, na Babcię chyba nigdy. Tylko pan domu był ,,uprzywilejowany''...
na zdjęciach w dokumentach prawie każdy wygląda jak ponury kryminalista, dopiero po 10 latach można powiedzieć, porównując z aktualnym wyglądem - ee nie było tak źle;)
OdpowiedzUsuńNie wiem co to z moda z tymi zdjęciami, na których trzeba wyglądać jak "poszukiwany-poszukiwana". Na paszportowe uśmiech surowo zabroniony, smutasy straszne wychodzą! pozdrawiam
OdpowiedzUsuńPolecam utarty seler do kotletów. Pycha!
OdpowiedzUsuńStrasznie nie lubię swoich zdjęć. Zwłaszcza tych "urzędowych"
OdpowiedzUsuńTo chyba wszystkie mamy umieją najlepiej :)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia!
Mnie fochy nie wychodzą, bo zaraz się zaczynam sama z siebie śmiać...
OdpowiedzUsuńJuż od lat żadnych nie lubię, chyba że robione z dużej odległości!
OdpowiedzUsuńBulwiasty, jak mniemam. A może naciowy?
OdpowiedzUsuńOj, prawda! Nawet ładni ludzie wychodzą paskudnie.
OdpowiedzUsuńNo, po dziesięciu latach może i tak...
OdpowiedzUsuńRosołek mniam...mogłabym jeść codziennie.Na szczęście dziś też gotuję, bo inaczej bym cierpiała po Twoim wpisie;)
OdpowiedzUsuńRosołek u mnie raz w tygodniu obowiązkowy. Ale nie w niedzielę, jak u większości rodaków.
OdpowiedzUsuń