Wspomnienia z wyjazdu już się troszkę uleżały i usystematyzowały. Więc dziś o tym, co mnie w Budapeszcie najbardziej zaskoczyło. Trzy rzeczy.
Pierwsze zaskoczenie związane jest z naszym zakwaterowaniem. Nie tyle nawet z naszym, ludzkim, co z samochodowym. Ulica, przy której stał hotel, wąska była bardzo, ale jednocześnie mocno ruchliwa. Pani recepcjonistka wyszła z nami przed obiekt, nacisnęła guziczek na drzwiach obok wejścia i kazała Małżowi wjechać do maleńkiego jakby garażu. Po czym mnie nakazała iść za sobą do windy, którą zjechałyśmy poniżej poziomu zero. Tam znów nacisnęła zielony guzik i po chwili dość głośnego łomotu zjechała inna winda z naszym kangoorem w środku! I mocno zdumionym Małżem... Ot, technika...
Moje zdumienie numer dwa związane było z wielką liczbą osób żebrzących w mieście. Oraz ze spotykanymi co i raz bezdomnymi, zalegającymi w środku dnia na kartonach w objęciach Morfeusza...
Trzecie zaskoczenie miało charakter kulinarny. Jak tu pisałam kiedyś, nie jadam lodów. Nie czuję potrzeby po prostu. Czasem, przy wyjątkowej okazji, skuszę się, gdy odpowiednio ozdobione!
Panujące w Budapeszcie upały sprawiły jednak, że nagle poczułam chęć ochłodzenia się od środka. Już nie wymagałam, żeby w pucharku, z owocami, bitą śmietaną czy advocatem, byle zimne! Podeszłam do lady, by wybrać dwie-trzy gałki. I co zobaczyłam? Lody MAKOWE! W dodatku ,,mak'' to było jedyne w ciągu tych dwóch dni słowo brzmiące po węgiersku tak samo jak u nas.
Muszę powiedzieć, że było to doznanie smakowe bardzo, bardzo przyjemne. Mak był na pewno zmielony i to chyba dwukrotnie, bo nie odczuwało się ,,osobności'' każdego ziarenka. Gałce makowej towarzyszyły: kawowa i ,,belgijska czekolada''. Obie dobre, ale jednak ,,piegowata'' najlepsza zdecydowanie!
Tylu lodów naraz nie zjadłam od lat! Teraz ze trzy lata postu na pewno. Bez żalu zresztą... Małż, wielki admirator, ze względu na swoją cukrzycę zadowolił się tym razem jedną skromną gałeczką truskawkową. I cieszył się, że taka kwaśna...
***
Na dziesiątą rano udaję się z Mamidłem do sądu. Biegły będzie Mamę badał na okoliczność ubezwłasnowolnienia. Potem pożegnalny obiad z Sister i Szwagrem, bo już ulatują... Tak szybko zleciały te dwa tygodnie. Dla Szwagra będzie pieczona biała kiełbaska, dla Sister wypróbuję przepis 3XL-ka na cukinię a la schabowy.
A w sobotę? Początek totalnej rewolucji! Ale o tym potem...
Budapeszt od strony kulinarnej baaardzo mi zawsze odpowiadał. Tylko ten język- do niczego nie podobny. Garaże podziemne, do których zjeżdża się windą bardzo mi się podobają, nieco mniej podobają się użytkownikom, gdy muszą dwa (lub więcej) razy dziennie z nich korzystać, zwłaszcza w godzinach gdy większość użytkowników o tej samej godzinie wyrusza do pracy. Gdy bywałam w Budapeszcie nie polegiwali na ulicach bezdomni, żebraków też nie bywało. Ciekawa jestem co orzeknie "biegły". Nic nie ujmując "biegłym", to bardzo rzadko u nas tzw. biegły sądowy jest naprawdę specjalistą w dziedzinie którą ocenia.
OdpowiedzUsuńMiłego, ;)
-- cukinia a la schabowy.... mówię Ci - P Y S Z O T A...., o ile ktoś lubi to warzywko, a nie tylko mięcho i mięcho...... po-zdrówka..
OdpowiedzUsuńPowodzenia w sądzie. I powodzenia w rewolucyjnych zmianach...
OdpowiedzUsuńOby Twojej Mamie przypadly do gustu... Choc nie wiem, czy to mozliwe.
Też się zachwytów nie spodziewam...
OdpowiedzUsuńRzeczywiście- potwierdzam!
OdpowiedzUsuńBiegłe były dwie. Bardzo miłe panie. Co orzekną? Ot, zagadka...
OdpowiedzUsuń