Jak to w życiu - co się polepszy, to się popieprzy!
Po miłej sobocie niedziela pod znakiem choróbsk. Obudziłam się z bardzo bolącymi barkami i ramionami. Jakby mnie kto kijem baseballowym ponaparzał... Ale obowiązki kury domowej wzywały, by choć obiad uwarzyć.
Wyjęłam na noc do odmrożenia kurzy biust z zamiarem popełnienia kotletów. Coś mi to mięsko nie zapachniało jak należy. Obmyłam kilkakroć, dalej odorek! Więc całość do kosza. Dobra, ale jakiś obiad być musi!
Zrobiłam na szybko taką papaciaję z kiełbaski pokrojonej w kostkę, papryki, cebuli i jabłka. Do tego ziemniaki i zasmażane buraczki. Całkiem dobre to wyszło, choć Małż jakoś tak wolniej niż zwykle konsumował i bez zbytniego entuzjazmu.
Niecałą godzinę później nastąpił istny armagedon! Moje szczęście ślubne pozieleniało, pobladło i... ledwo zdążyło do łazienki! Odgłosy dobiegające zza drzwi były naprawdę przerażające... Miałam wrażenie, że w ramach torsji wyeksportuje zaraz wszystkie narządy wewnętrzne!
Na jednym razie się nie skończyło. Średnio co godzinę sprint i odgłosów ciąg dalszy. A zieleń na potwarzy coraz bardziej intensywna... Odmówił, mimo moich nalegań, stanowczo: mięty, gorzkiej herbaty, węgla itp. Ostatni bieg o trzeciej nad ranem...
W pracy troszkę się sytuacja uspokoiła, jednak nic prawie dziś nie zjadł. Mimo, że w planie było przyjątko opłatkowe. Przyznał się jedynie do wypicia barszczyku...
Tymczasem Asia, która ma cały tydzień ,,śpiewany'', zachrypnięta i z gardłem bardzo obolałym.
Moje górne kończyny już odrobinę sprawniejsze, ale dalej obolałe. I jakby na dobitkę dowiedziałam się, że dziś nad ranem zmarła moja ulubiona babcia-sąsiadka. Ta od siekierki! Dziewięćdziesiąt sześć i pół roku! I tylko te ostatnie pół już bez wychodzenia z domu. Jeszcze w lipcu krzątała się po podwórku, a raz nawet zaprosiła mnie na kieliszeczek... Dusza-człowiek! Jak niemal wszyscy przedwojenni ,,ź Wilna''... (tak ma być - ,,ź Wilna'', tak babcia mówiła!).
Żadna śmierć nie przychodzi w porę. Ale zawsze mi się wydaje, że szczególnie nie w porę właśnie tak tuż przed Bożym Narodzeniem lub Wielkanocą. Jak trudno się bliskim radować świętami kilka dni po takim zdarzeniu...
-- no ale jak się już popieprzyło, to teraz czas na lepsze.... i z taką nadzieją spróbujmy zasnąć...
OdpowiedzUsuń- byle do wiosny... :)
Oby to były prorocze słowa...
OdpowiedzUsuńZgago kochana,
OdpowiedzUsuńŻyczę Ci powrotu do pełnej sprawności. Dopiero jak mnie dopadła ta rwa kulszowa zrozumiałam, że zdrowie to nie dobro oczywiste dane na zawsze. Teraz powoli dochodzę do siebie, ale pewnie to jeszcze trochę potrwa.
Uściski i dzięki za Twoją troskę.
Teraz już dobrze, i wszystko na dobrej drodze.
Dojrzewam powoli z powrotem do blogowania, ale mam potrzebę napisania o emocjach, które towarzyszyły mi już jakiś czas.
Bo tego potrzebuję. :)
Ściskam Cię
iw
Ano rzeczywiście, minorowo...
OdpowiedzUsuńNiech Wam zdrówko szybko wraca!
Panią babcię-sąsiadkę znam z opowieści, więc też jest mi trochę smutno.
A to się pokiełbasiło faktycznie...
OdpowiedzUsuńZdrówka Wam życzę:)
A sąsiadki żal:( dożyć w takiej kondycji takiego wieku...
Ojej!! Ale się porobiło, a święta za pasem(-;Zdrowia życzę także dla Asi-;))
OdpowiedzUsuńSłyszałam Twoje dziecię w jednej z nocnych audycji radiowej Jedynki > Nie chrypiała. Pozdrawiam...
OdpowiedzUsuńBo to nie było na żywo, tylko z płyty pewnie...
OdpowiedzUsuńJuż spo0ro lepiej! Dzięki...
OdpowiedzUsuńNo, żal...
OdpowiedzUsuńOkazało się, że jednak nic nie trwa wiecznie, nawet Babcia Janina!
OdpowiedzUsuńWobec tego możemy sobie tylko życzyć nawzajem zdrówka!
OdpowiedzUsuńO... faktycznie kiepski czas. Grypa przejdzie, ale starsza pani ź Wilna (tak i moje ciotki mówiły) już nie wróci. Zdrowia! No i głosu twojej córce, bo kolędowania czas. A ona pięknie głosu używa:-)
OdpowiedzUsuńWygląda, że zdoła użyć, gdy kolędowania czas nadejdzie...
OdpowiedzUsuńNo pewnie
OdpowiedzUsuń