Małż urodził się i wychował w samotnie stojącym domu na pustkowiu, ,,daleko od szosy''. Ja w czteropiętrowym bloku w dużym mieście. Mieszkamy na skraju średniej wielkości wsi w minibloku czterorodzinnym. Jest kompromis... I obie strony zadowolone.
Nigdy nie marzył mi się własny dom. Bałabym się być w nim sama, nawet w dzień nie czułabym się komfortowo. Lubię słyszeć odgłosy życia z mieszkania naprzeciwko, czy z pięterka.
Drugi kompromis dotyczy naszych trybów życia. Małż skowronek, ja sowa. Wspólny czas w dni powszednie to pora między siedemnastą a dwudziestą drugą. Synchronicznie chodzimy spać w zasadzie tylko podczas wyjazdów... Wtedy bywam skowronkiem, choć zdarza się i tak, że Małż ,,sowieje'' na moment. Głównie na Piernikaliach...
Od czasu, gdy jestem na emeryturze, łatwiej też o kompromisy kulinarne. Małż nie lubi słodkich dań obiadowych, więc czasem robię sobie np. knedle ze śliwkami albo naleśniki z twarogiem, a ślubnemu coś analogicznego na słono. I żadne z nas nie musi się zmuszać do jedzenia potraw nielubianych.
W przeciwieństwie do Małża nie przepadam za spacerami po okolicznych polach, ale kilkanaście razy w roku, szczególnie latem, daję się namówić. Radość współspacerowicza - bezcenna! W ramach rewanżu bywa wspólne obejrzenie jakiegoś filmu. To pewnego rodzaju poświęcenie ze strony osobnika chronicznie nienawidzącego telewizji...
Ewidentnie ta skłonność do kompromisów rośnie wraz z wiekiem...