Poza przygotowaniami do Świąt miałam dziś do załatwienia dwie sprawy w mieście. Odbiór maminej legitymacji niepełnosprawnej i, w innym miejscu oczywiście, znaczków za IV kwartał ubiegłego roku.
Najpierw trolejbusem do MOPS-u. W pojeździe plakat informujący o meczu Areczki z kimś tam w dniu 28 marca. A ponieważ wczoraj widzieliśmy, że stadion oświetlony, ubzdurałam sobie, że 28. było w środę, a więc dziś 29-ty. Toteż gdy na poczcie głównej zobaczyłam karteczkę z napisem: ,,29 marca okienko filatelistyczne nieczynne, przepraszamy'', zrobiłam w tył zwrot! I podśpiewując znany skądinąd wersecik ,,tak dobrze szło, tak dobrze szło, a potem było Waterloo'', wróciłam do domu.
Po drodze, tuż przed domem, zaliczyłam jeszcze sklep pani Marzenki, jak co dzień. Ruchu zero, więc pogadałyśmy sobie chwilkę. I gadałybyśmy dłużej, ale przyszedł spragniony pan po piwo, więc wyszłam. I dzięki Bogu, a raczej może dzięki spragnionemu!
Wchodzę do mieszkania i co widzę? Mamidło stoi w ,,naszym'' pokoju przy barku i właśnie pracowicie zdziera banderolę z butelki likieru cafe latte! No tak! Śpiesząc się rano zapomniałam schować kluczyk!
Pierwsza myśl moja w tym momencie: w barku stoi kilka napoczętych butelek z moimi nalewkami. Ta jedna była ,,sklepowa'', nienapoczęta. I pytanie: czy Mamidło zdążyło popróbować tych niepełnych, a uznawszy, że niedobre, rzuciło się na pełną?
Obserwowałam ją potem chwilę, ale nie zauważyłam oznak spożycia... Ot, kolejny przyczynek, by zamek w drzwi wstawić!
Nałożyłam mamie na głowę farbę pt. kasztan i poleciałam do kuchni w celu sporządzenia mazurka. JEDNEGO! Od lat bowiem, poza tradycyjnym, próbowałam jakiś eksperyment poczynić, ale zwykle bez zachwytu rodzinki.
Jednak coś mnie podkusiło i tym razem. Bo porcja ciasta wyszła jak zawsze, a chciałam, by tym razem podkład był cieńszy niż zwykle. No, ale przecież nie wyrzucę reszty tak pracowicie gniecionej!
Akurat przypadkiem znalazłam słoik musu morelowego. Trochę rzadki był, ale rzuciłam na patelnię i odparowałam. Aha, tu zaznaczam, że w moim pojęciu mazurek to dwie warstwy kruchego ciasta, przełożone kwaskowym dżemem, a na wierzchu bakalie i polewa. Zazwyczaj czekoladowa.
Tu, skoro eksperyment, zachciało mi się innego wierzchu. Czegoś na kształt karmelu. Krótka konsultacja z moją nieocenioną Madzią i dostałam przepis. Trzy łyżki masła, 3 miodu plus siekane włoskie orzechy. Akurat wszystkie składniki posiadałam.
I teraz aż mi żal, że ten klasyczny w sporej blaszce, a nowy zaledwie w najmniejszym korytku. Bo tym razem to nie jest niewypał. Na sto procent!!!