No, nie do końca zlazła, bo trochę i zjeździła. Ale do rzeczy!
Otrzymawszy wreszcie od pani psychogeriatry zaświadczenie, głoszące iż Mamidłu niezbędne są pieluchy, udałam się ze wzmiankowanym dokumentem do lekarza pierwszego konszachtu celem uzyskania stosownego glejtu. Kolejki nie było, pani doktor przyjęła mnie kwadrans przed czasem, wypisała co trzeba i... odesłała do siedziby NFZ celem potwierdzenia zlecenia. Cokolwiek to znaczy!
NFZ w innym rejonie miasta. W domu została Mama jeszcze śpiąca, ale wizja tego, co może się zdarzyć po jej przebudzeniu sprawiła, że postanowiłam wziąć taksówkę, by sprawę przyspieszyć. Dojechałam i stanęłam wobec kilkunastoosobowego ogonka. No trudno! Niech się w domu co chce dzieje, załatwić muszę!
Czterdzieści minut później dostałam się przed oblicze urzędnicze. Szalenie zresztą miłe. Oblicze rzuciło błękitnym okiem na glejt i oświadczyło: - Pani doktor wpisała, o tu, nieodpowiedni numer. Zamiast 02 ma być 01. Proszę wrócić z poprawioną i opieczętowaną wersją!
Tymczasem zrobiło się dobrze po dziesiątej. Więc szybko myślę: co teraz? OK, najpierw do domu, ubrać Mamę i śniadaniem potraktować, a wtedy z powrotem ku medycznym historiom.
Pędem na przystanek trolejbusowy. Spory kawałek. Dość szybko pojawił się pojazd, ale w miejscu przesiadki na autobus zobaczyłam oddalający się ,,zad'' mojego 133... Więc na piechotkę kilkaset metrów z potężnymi schodami w finale! Zziajana, spocona wpadłam, sensacji żadnych nie było na szczęście. Pożywiłam Mamidło, wyszłam z psem i po niecałym kwadransie znów na autobus, do ośrodka.
Pani doktor prawie się obraziła, gdy od progu zażartowałam: - Ale mi pani rozrywek dziś dostarcza...
Piękna kobieta, dobry lekarz, ale poczucie humoru - zero, niestety! Niemniej poprawiła, pieczęć przystawiła, mogłam znów ruszyć do NFZ-u. Kolejka trochę mniejsza niż dwie godziny wcześniej, tym razem 20 minut. Oblicze pochwaliło za sprawność, pogawędziło, objaśniło, przystawiło trzy pieczęcie. I oznajmiło, że refundacja wynosi 70 procent za 60 sztuk ,,dobra'' na miesiąc.
Po powrocie znalazłam sobie hurtownię, która dowozi przesyłkę do potrzebujących, zadzwoniłam, zamówiłam porcję na cały kwartał (180 sztuk!, gdzie ja to pomieszczę?..), bo tak stało w zleceniu i zapytałam, ile gotówki przygotować. Po czym zaczęłam liczyć...
Co jak co, ale procenty mam opanowane! I nijak mi się nie zgadzało to, co wiem ze szkoły, z tym, co zapowiedziało oblicze urzędnicze. No bo zobaczcie: 180 sztuk to 18 paczek po 10 pieluch. Przeciętnie jedna paczka kosztuje ok. 20 zł (trochę więcej, ale tak dla uproszczenia). Czyli razem ok. 360 złotych. Więc skoro 70 procent refundacji, powinnam zapłacić ok. 110 zł. A mnie pani z hurtowni zaśpiewała ponad 250!
Głowiłam się nad tym do wieczora, bo lubię matematyczne zagadki. I doszłam w końcu do wniosku, że chyba zrozumiałam oblicze na opak. Czyli refundują 30 procent, a ja płacę 70. Ostatecznie zajrzałam do profesora Googla. I tu się dopiero zadziwiłam!
Sytuacja niemal jak w dowcipach o radiu Erewań. Albo jak ze słynnym ,,jajeczkiem częściowo nieświeżym''. Owszem, refundują 70 procent, ale... Do kwoty granicznej 90 złotych za 60 sztuk. Znaczy 15 zł za paczkę. Konia z rzędem temu, kto znajdzie tak tani produkt!
Kiedy policzyłam sobie ponownie, według wygooglowanej metody, wszystko się zgodziło! I teraz mam już tylko problem logistyczny z upchnięciem tych osiemnastu pokaźnych pakunków, które przed południem się pojawią...
Ja nie wiem, czy to było naprawdę konieczne, proszę Siły Najwyższej, żeby tę całą przemianę materii wymyślać? Ani to estetyczne, ani tanie...