poniedziałek, 30 stycznia 2017

Takie różne kompromisy

Małż urodził się i wychował w samotnie stojącym domu na pustkowiu, ,,daleko od szosy''. Ja w czteropiętrowym bloku w dużym mieście. Mieszkamy na skraju średniej wielkości wsi w minibloku czterorodzinnym. Jest kompromis... I obie strony zadowolone.


Nigdy nie marzył mi się własny dom. Bałabym się być w nim sama, nawet w dzień nie czułabym się komfortowo. Lubię słyszeć odgłosy życia z mieszkania naprzeciwko, czy z pięterka.


Drugi kompromis dotyczy naszych trybów życia. Małż skowronek, ja sowa. Wspólny czas w dni powszednie to pora między siedemnastą a dwudziestą drugą. Synchronicznie chodzimy spać w zasadzie tylko podczas wyjazdów... Wtedy bywam skowronkiem, choć zdarza się i tak, że Małż ,,sowieje'' na moment. Głównie na Piernikaliach...


Od czasu, gdy jestem na emeryturze, łatwiej też o kompromisy kulinarne. Małż nie lubi słodkich dań obiadowych, więc czasem robię sobie np. knedle ze śliwkami albo naleśniki z twarogiem, a ślubnemu coś analogicznego na słono. I żadne z nas nie musi się zmuszać do jedzenia potraw nielubianych.


W przeciwieństwie do Małża nie przepadam za spacerami po okolicznych polach, ale kilkanaście  razy w roku, szczególnie latem, daję się namówić. Radość współspacerowicza - bezcenna! W ramach rewanżu bywa wspólne obejrzenie jakiegoś filmu. To pewnego rodzaju poświęcenie ze strony osobnika chronicznie nienawidzącego telewizji...


Ewidentnie ta skłonność do kompromisów rośnie wraz z wiekiem...




wtorek, 24 stycznia 2017

Panowie i daty (znów z inspiracji)

Tym razem natchnął mnie Smoothoperator, gdy stwierdził, że w jego pamięci z dat okolicznościowych li i jedynie dzień matki i dzień kobiet.


Ze trzy razy w młodym wieku byłam świadkiem takiej sceny: dzwoni do domu z pracy Tato, Mama odbiera i słyszę: - Znowu nie pamiętasz? Ile razy mam ci mówić, że Zgaga 29 maja, a Basia 4 marca!  - No tak, roku oczywiście też nie kojarzysz, jasne...


Nie wiem, do czego Tacie były potrzebne nasze daty urodzenia, w każdym razie nie był ich w stanie zapamiętać. Dobrze, że choć wiedział, która młodsza, która starsza. O imieninach i urodzinach Mamy oraz rocznicach ślubu przypominała mu najpierw Babcia, potem my. Wtedy posłusznie kwiecie przynosił i dawał ,,na prezent'', bo sam jakoś nie potrafił niczego godnego małżonki nabyć...


Mój osobisty Małż raz jedyny o rocznicy ślubu zapomniał, co było o tyle brzemienne w skutkach, że do tej pory błędu nie ośmielił się powtórzyć. Oczywiście o urodzinach i imieninach potomstwa trzeba mu przypominać, bo choć teoretycznie daty zna, to w ,,godzinie W'' świadomość go opuszcza. Jak w większości stadeł, to ja muszę być odpowiedzialna za ważne momenty w rodzinie i gronie przyjaciół. Na szczęście pamięć w tej kwestii jeszcze mi jakoś dopisuje, a i notatki w kalendarzyku na straży stoją...


Kiedyś już wspominałam, że w ciągu roku mamy miesiące zupełnie ,,puste'' (np. luty), gdy nikogo fetować nie trzeba, ale i takie, gdy okazji moc (marzec, maj, czerwiec, lipiec). Czasem ciężko wszystko ogarnąć...




piątek, 20 stycznia 2017

Słodkie drobiazgi

Przy okazji święta wszelkiego ,,dziadostwa i babciostwa'' zapowiedziało się potomstwo z wnukami. Starsi jutro, młodsi w niedzielę. Wiadomo, że na taką okoliczność babcia musi się przygotować kulinarnie...


W środę oglądałam przez parę minut program pani Kasi Bosackiej. Generalnie nie przepadam straszenia mnie żywnością, bo z programu jasno wynika, że tylko nie jedząc niczego, co nabyte w sklepie, mogę jeszcze trochę pożyć. Tym razem jednak trafiłam na moment, gdy po obrzydzeniu widzom wszelkich kupnych słodyczy, pani Kasia zaproponowała zrobienie własnym sumptem ,,zdrowych'' kokosowych batoników.


Przepis był tak prosty, że się zachęciłam i zaraz w czwartek wypróbowałam. Szklanka wiórków, łyżeczka miodu, jedna trzecia puszki mleka kokosowego. To wszystko wymieszać, poczekać, aż wiórki ,,wypiją'' mleko, potem uformować batoniki i polać roztopioną gorzką czekoladą. Z takiej porcji wyszło mi niewiele batoników, bo zaledwie 10, więc szybko dorobiłam drugą. Bardzo jest to pyszne!


Zrobię znów na niedzielę, bo Asia, jak ja, za kokosem przepada... A na jutro, dla dziecek starszych,  zrobiłam ciasteczka z ziarenkami wg przepisu Beatki. Też szybkie!


200 g masła, pół szklanki cukru, 1,5 szklanki mąki, łyżeczkę proszku do pieczenia  i cukier waniliowy  zagniatamy. Do tego szklanka uprażonego słonecznika, pół szklanki prażonego sezamu i pół szklanki żurawiny suszonej. Ja jeszcze chlupnęłam mały kieliszek rumu. Formujemy nieduże okrągłe placuszki i pieczemy przez 15 minut w 180 stopniach. Z blachy zdejmujemy dopiero, gdy ostygną, inaczej mogą się pokruszyć. Komu niestraszne kalorie, może polać czekoladą, ja nie polewam.


Kto by pomyślał, że na stare lata tak polubię pieczenie?.... Byleby było dla kogo, bo sama prawie nie ruszam.

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Wbrew regułom

Mam taką prywatną teorię na temat nowo przygotowywanych potraw i ciast. Sprawdzającą się od wielu lat. Pierwsza próba zawsze się udaje, druga to kompletna klapa, od trzeciej już ok. Do tej pory praktycznie nie było wyjątków, ale...


Wiele, wiele lat temu, gdy jeszcze moich dzieci na świecie nie było, postanowiłam upiec sernik. Przepis w rodzinie od pokoleń, Mamie i Babci zawsze znakomicie się udawał, będąc ozdobą świąt wszelkich, rocznic, imienin itp. Teoretycznie zrobiłam wszystko jak należy, jedyny, fatalny w skutkach, błąd, polegał na tym, że z braku piekarnika użyłam prodiża. I wyszedł mi produkt glutowato-gumowaty...


Tak się skutecznie zniechęciłam, że przez kolejnych circa 35 lat nawet nie próbowałam drugiego podejścia. Ale niedawno moja Beatka poczęstowała mnie własnym pysznym ,,wykisem'', zapewniając, że to najłatwiejsze ciasto w świecie, zero roboty itp. Więc postanowiłam podjąć  próbę...


Rzeczywiście, czas przygotowania według beatkowej receptury wynosił nie  więcej niż 10 minut. W to mi graj, bo nie lubię się godzinami urabiać po łokcie przy ciastach. Jedna małą skuchę tylko popełniłam, ale nie wpłynęła ona decydująco na końcowy efekt. Sernik wyszedł!


Inny wprawdzie nieco pod względem konsystencji niż nasz ,,rodzinny'', ale zyskał uznanie. Zarówno Asi i Zięcia, jak i Małża oraz, co najważniejsze, Beatki. Tak więc tym razem zasada ,,pierwsza próba dobra, druga beznadziejna'' nie sprawdziła się. Tylko ciekawe, jak wypadnie trzecie podejście...

piątek, 13 stycznia 2017

O spaniu (z inspiracji Batumi)

Czy zawsze lubiłam spać? Chyba tak, choć nie wszystko już pamiętam. Ale doskonale sobie przypominam, jaka byłam zła, gdy tato w niedzielę (bo sobót wolnych przecież nie było) o jakiejś bestialskiej porze, czyli koło dziewiątej)  ściągał ze mnie kołdrę z głośnym okrzykiem ,,śniadanie!!!''...


W którymś momencie życia zostałam zdecydowanie sową. Nawet gdy jeszcze pracowałam, chodziłam spać gdzieś około pierwszej i ok. sześciu godzin snu jakoś wystarczało. A czasem i cztery, gdy się z Madzią i Stasiem w dni powszednie rżnęło w brydża do drugiej...


Zawsze sobie tłumaczyłam, że wyśpię się do syta na emeryturze. I tylko taki lekki niepokój wywoływał we mnie obraz Rodziców, którzy mimo emerytury wstawali bladym świtem. Zwłaszcza Mama, która uważała, że jeśli pośpi do wpół do siódmej, to już grzech i rozpusta...


Jakoś mi się wydawało, że mnie nigdy nie dotknie zjawisko bezsenności. A jednak... Bywa, że miotam się w pościeli do piątej. I zasypiam dopiero, gdy Małż do pracy rusza. Liczę sobie przysłowiowe barany, przepowiadam w myśli jakieś zapamiętane z dawna wierszyki i piosenki, czasem układam własne i nic! A już, kiedy pełnia, to jak amen w pacierzu noc do świtu nieprzespana... I podobnie każdej nocy przed jakąś nową lub nietypową dla mnie sytuacją typu wyjazd, wizyta u lekarza itp.


Póki co, nie wspomagam się żadnymi prochami, czasem jakieś lekkie ziołowe pigułki tylko. Kryzysik łapie mnie późnym popołudniem. Nie lubię jednak drzemek o takiej porze, bo budzę się nieprzytomna, nie wiedząc, czy to jeszcze dziś, czy już jutro?


Jakieś dobre rady? Tylko nie każcie mi pić mleka, błagam ...


wtorek, 10 stycznia 2017

O ptaszkach i nie tylko

Gdy przychodzi zimowa pora, mogłabym, jak Klarka o kotach, bez końca o moich karmnikowych stołownikach. Ale powstrzymam wenę i wspomnę tylko o dwóch sprawach.


Nieustająco wzruszają mnie dwie sikorki ubogie, czyli tzw. szarytki. Pojawiają się, gdy tylko miseczka słonecznika wyląduje w karmniku, ale grzecznie siedzą na najniższym pięterku tarasu, czekając, by się nie pchać między liczniejsze bogatki. Pewnie to ze strachu, ale ja wolę widzieć swego rodzaju pokorę i skromność...


I drugie ptasie  zjawisko, już nie karmnikowe. W dżungli naprzeciw tarasu od lat goszczą bażanty. Zazwyczaj widywałam dwie samiczki i dwóch kolorowych ,,panów''. A tu dziś patrzę przez okno, a po naszym wyschniętym kanale maszeruje dziesięć sztuk. Panowie przodem, za nimi, niczym arabskie żony, skromniejsze damy... Naprzeciwko, pod kaplicą,  jeszcze trzy sztuki! Widać spodobała im się okolica... A ja mam uciechę, mogąc obserwować  to stadko!


***


Z innej beczki...


Cieszę się, że moja Asia nie ,,zmamusiała'' tak do cna, w stu procentach. Interpretujcie to, jak chcecie, wiem, może nieco obrazoburcza ta moja radość... Uważam jednak, że zostając mamą, nie powinno się rezygnować z innych życiowych ról. Znam przypadki, gdzie totalne ,,zmamusienie'' wcale kobietom na dobre nie wyszło... I nie mam tu na myśli spraw zawodowych, a przynajmniej nie tylko.


piątek, 6 stycznia 2017

Jak dobrze...

... że dziś nie trzeba było opuszczać ciepłego mieszkanka! Gdy na zewnątrz ze 30 cm śniegu, a na termometrze wciąż zimniej i zimniej... Po piętnastej było już minus dziewiętnaście i zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie mieszkam w Suwałkach? Teraz minus ,,oczko''!


Sobota to tradycyjnie nasz dzień zakupowy. Czy da się tym razem zrealizować? Z głodu wprawdzie nie umrzemy, ale w warzywach i owocach pustostan absolutny... Na pewno późnym popołudniem udamy się z kolejną wizytą do Asi i maleństwa, tu nic nam nie przeszkodzi.


Wczoraj cieszyliśmy się, że Sister i Szwagier odlecieli bez problemu swoim pierwszym lotem, do Kopenhagi, podczas gdy większość samolotów z Gdańska była ,,canceled''. Niestety, radość nasza  była o tyle przedwczesna, że utknęli w Waszyngtonie! Prawdopodobnie na noc... O rzut beretem od domu. Ot, ironia losu!



wtorek, 3 stycznia 2017

Dwa miłe dni z maleńkim smuteczkiem w tle...

Smuteczek, bo Asia z maleństwem nadal w szpitalu. Igunia ma jakiś lekki stan zapalny, podwyższone nieznacznie CRP, więc póki nie spadnie, nie puszczą... A wiadomo, że chciałoby się już do domu!


***


Niecała doba z Sister i Szwagrem. Przyjechali w poniedziałek po siedemnastej, odwieźliśmy dziś ok. piętnastej. Już w czwartek wracają do USA. Najważniejszy cel przyjazdu osiągnięty - marzyli o ,,porządnym'' Sylwestrze, by się wytańczyć do białego rana! Rzecz w Stanach przez ostatnie 12 lat nie do osiągnięcia...


Wczoraj rozmowy do późnej nocy, degustacja moich nalewek (to głownie panowie) i po prostu cieszenie się sobą. A dziś krótki wypad do powiatowego miasteczka i obiad w sąsiedniej wsi. Z pewnym lękiem zapraszałam, bo byliśmy tam dotychczas dwa razy: raz na bardzo dobrym obiedzie, potem na weselu, gdzie menu było najsłabszym ogniwem uroczystości.


Dziś jednak wszystko było na poziomie. A już obsługa kelnerska  z najwyższej półki. Wręcz nie do wiary, że można spotkać taki ewenement w, co tu dużo mówić, prowincjonalnym grajdołku... Akcent przystojnego młodzieńca wskazywał na niepolski rodowód, i rzeczywiście, okazało się, że to Ukrainiec, od siedmiu miesięcy pracujący w Polsce. Przyznał się nam, że ma wciąż wielki kłopot z odmianą liczebników i rzeczowników: czy dobrze jest ,,dwom paniam'' na przykład...


Jedzenie było pyszne i pięknie podane, Basia nawet zdjęcia zrobiła talerzom przed konsumpcją. Moje pierogi z karkówką i sosem z borowików były niewiarygodne! Chyba pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się mruczeć z rozkoszy przy jedzeniu... I spróbowałam (kolejny debiut) przepiórki, którą nasi panowie wzięli na przystawkę... Tak zaszaleliśmy! Odrobina luksusu przy okazji goszczenia ,,Amerykanów''!



niedziela, 1 stycznia 2017

A jednak...

... Igunia miała inne plany niż mama. Postanowiła przyjść na świat w Sylwestra! Widać postawiła na rozrywkowy tryb życia...


Tak prawdę mówiąc, to nie tyle maleństwo się do wyjścia pchało, tylko ,,dochtory'' sprawę przyśpieszyły. I o 11.30 mniej więcej wydobyli naszą wnuczkę z matczynej ,,otchłani''...


Mieliśmy więc w ostatnim dniu roku dodatkowy powód do świętowania!



PS. Parametry: 3500 g i 56 cm.

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...