niedziela, 31 maja 2015

Niezbyt miłe dobrego początki

Piknik rodzinny w sobotę. Ku czci dzieciaków. Od ósmej trzydzieści do czternastej na stojąco... W charakterze, powiedzmy, bufetowej. I przez godzinę jako trzymacz rury!


Pogoda początkowo dopisywała. Dwa razy na momencik spadł deszcz, nic to. Za to potem zerwało się wietrzysko okropne. A nasz bufet pod namiotem. Jak zaczęło miotać ,,ścianami'', wywracać sprzęty... W pewnym momencie ciężka ława spadła mi na łydkę. Piękny siniak się pojawił i mieni fioletem.


Gdy zdjęłyśmy ścianki, przez moment było lepiej. Wprawdzie plastikowe talerzyki masowo ulatywały w dal, ale już przynajmniej ławy stały mocno i nie padały na nasze odnóża. Niestety, od pewnego momentu każdy kolejny poryw wiatru tak telepał stelażem, że trzeba było postawić ,,trzymaczy'' przy rurach. Więc kto? Basia K. i ja - dwie  największe atletki!


Dzieciaki atrakcji miały naprawdę moc. Nie pamiętam tak bogatego programu na Dzień Dziecka w naszej szkole. Strażacy, policjanci, myśliwi, ratownicy medyczni plus dmuchany zamek, mnóstwo konkursów, lody, ciasta, kiełbaski, gofry itp. Na pewno zapamiętają ten dzień...


Ja też zapamiętałam, a przynajmniej moje nogi i plecy do nocy nie chciały zapomnieć. A dziś nastawiłam się od rana na program minimum, by obolałym fragmentom zapewnić wypoczynek.


Do południa wpadły z krótką wizytą dziecka większe z wnukami, by wręczyć starej matce piękną drzewiastą fuksję. Taka bladodoróżowa, ładnie kontrastuje z zeszłoroczną - amarantową.


Poleżałam pod kocykiem do siedemnastej, by zacząć się szykować na wieczorny koncert w Radiu Gdańsk. Miałam sporo obaw przed tą imprezą. A to dlatego, że po raz pierwszy ,,Take it easy'' miało zaprezentować nie standardy z epoki swingu, lecz autorskie kompozycje, w dodatku z tekstami w całości napisanymi przez Asię. Nie miałam pojęcia, czego się spodziewać i jak zareaguje publiczność przyzwyczajona do tego, co zespół gra od dekady...


Ja wiem, że nie potrafię być obiektywna, ale koncert był naprawdę fantastyczny! Sala wypełniona nie tylko siedzącą, ale i licznie stojącą publicznością. Wszak okazja nie byle jaka - 80-te urodziny lidera! Pan Przemek w doskonałej kondycji, nowe kompozycje bardzo miłe dla ucha, asine teksty niby proste, a przy tym momentami wzruszające. Wisienka na torcie w postaci Hanny Banaszak wykonującej ekwilibrystyczne wręcz wokalizy... I przez cały czas na scenie klimat totalnego luzu! Od dziesięciu lat bywamy na koncertach tej ekipy, ale dzisiejszy występ był zdecydowanie najlepszy! Teraz tylko trzeba cierpliwie czekać na płytę, która została nagrana w czasie koncertu...


Jeszcze mi w uszach brzmią dźwięki, emocje nie do końca opadły. Idę spać bardzo rada z weekendu!






czwartek, 28 maja 2015

Choć w domu najlepiej, to przyznaję, że cały tydzień nie mogłam się przyzwyczaić do chłodu. Dopiero dziś temperatura podskoczyła i przestałam marznąć... Tymczasem opalenizna węgierska częściowo zbladła, częściowo zeszła wraz z naskórkiem.


Ukwiecanie tarasu niemal zakończone. Cieszą już oczy biskupie surfinie i bardzo ciemnoczerwone pelaśki. Bratki już w nieco gorszej kondycji, jeszcze ze dwa tygodnie i zostaną zastąpione różnymi jednorocznymi, które czekają w skrzynkach na ,,rozrzedzenie''.


W sobotę znów jestem w obowiązkach kołowych, bo Dzień Dziecka w szkole. Będziemy smażyć gofry, piec kiełbaski, poić wodą z sokiem  itp. Tradycyjne zakupy na pruszczańskim ryneczku załatwi solo Małż. Ciekawe, jak sobie poradzi... No nie, nie bądź babo złośliwa! Dostanie kartkę i da radę.


W Zielone Świątki nie bardzo nam wyszło handlowanie pierogami przy katedrze w Oliwie.  Tyle było konkurencyjnych kramików z różnościami! Do degustacji chętnych było wielu, do zakupu niekoniecznie... Z trudem wyszłyśmy na zero. Pero, pero...


W niedzielę jedziemy na jubileusz Przemka Dyakowskiego, asinego Mistrza od jazzu. Już dziesięć lat z nim dziecię współpracuje. A Mistrz kończy właśnie 80 lat... Co ciekawe, Asia jest z nim na ,,ty'', a my na ,,pan''.


O, północ, właśnie stuknęła mi kolejna rocznica narodzin! Nie świętuję, bo jakoś po 60-tce nie bardzo jest co świętować. ,,Byle było nie gorzej niż jest, wytrzymamy, wytrzymamy''..., jak śpiewał nasz ulubiony Jacek Kleyff!





poniedziałek, 25 maja 2015

Jeszcze parę ulotnych refleksji pomadziarskich

Tak bez ładu i składu, ale napiszę, co mnie podczas wyprawy zadziwiło in plus albo minus.


Drogi, którymi jechaliśmy od polskiej granicy, nie należały do najgłówniejszych. Celowy wybór, bo autostradami może szybciej i wygodniej, ale niewiele się zobaczy. Te nasze średnio boczne były momentami po prostu straszne. Każdemu, kto psioczy na rodzime drogi, polecam! Niech się przekona, jak naprawdę źle może być...


Wioski słowackie i węgierskie w znacznej części wyglądają tak, jakby czas się tam zatrzymał ze trzy dekady temu. Dużo rozwalających się budynków, mało nowych domów, wszechobecne kupy gruzu, itp. Ze dwa razy mijaliśmy nawet najprawdziwsze slumsy.


Na ulicach Egeru bardzo wielu osobników obu płci ze znaczną nadwagą. A w miarę szczupła osoba w wieku emerytalnym to już ewenement. Czy to skutek złej diety? Możliwe, bo kolejne nasze zaskoczenie to znikoma ilość warzyw i owoców w sklepach. Pierwszego dnia np. nie udało nam się nigdzie znaleźć pomidorów.


Sałatka do dania głównego w restauracji to, wierzcie lub nie, trzy plasterki konserwowego ogórka tak cienkie, że grajdołek nasz można by przezeń zobaczyć, plus jeden przekrojony na pół koktajlowy pomidorek. W wersji bardziej bogatej jeszcze łyżeczka kiełków. Za to frytek lub ziemniaków góra jak dla chłopa od kosy.


Nie jestem absolutnie fanką lodów, potrafię dwa lata nie zjeść  ani gałeczki. Tym razem  po dwakroć uległam pokusie, bo ciekawa byłam, czy prawdę mówi nasza mapka mniej znanych ,,skarbów Egeru''. Że najlepsze niemal na świecie lody są w kawiarence Szarvari. Owszem, to była prawda! Szczególnie w przypadku czarnych jak smoła lodów o smaku gorzkiej czekolady... Szkoda tylko, że w Egerze nigdzie nie spotkałam makowych, które tak mi smakowały dwa lata temu w Budapeszcie...


Przedostatniego dnia późnym popołudniem szukaliśmy ciemnego pieczywa. Tu nie było, tam też nie, w końcu na jakiejś mocno bocznej uliczce napotkaliśmy piekarnię. Razowych chlebów było sporo, ale to nie sklep samoobsługowy... Jak tu się porozumieć? Szczerze wątpiłam, czy panienka za ladą ,,posiada'' angielski. Najwyżej pokażę palcem - rzekłam do Małża. Ale na wszelki wypadek zagadałam o ,,dark bread''. I proszę! Był odzew! Właściwie poza naszą gospodynią każdy tam napotkany człowiek władał przynajmniej zupełnym minimum języka Szekspira. Czyli na nasze potrzeby w sam raz.


Oczywiście, jak zwykle, Małż się nie odzywał ani razu do tubylców, tylko mnie notorycznie delegował do konwersacji. Za to rugał czasem. Np. w jednej restauracji, gdy na pytanie o formę płatności powiedziałam z rozpędu, że ,,credit card''. - Tak sobie decydujesz, a nie pytasz mnie o zdanie?! Nie chcę płacić kredytową! - To sam gadaj! - odparowałam. Ale gdzie tam... A w sumie lepiej zna angielski niż ja. No cóż, osobnik nieśmiały językowo!


Co wzbudziło we mnie zazdrość? To, że na Węgrzech wiosna znacznie bardziej do przodu! Masowo kwitły już róże, na drzewach dojrzewały czereśnie, kilka nawet uszczknęłam z drzewa rosnącego wzdłuż naszej drogi do pensjonatu. I pięknie wieczorami grały nam świerszcze!






sobota, 23 maja 2015

Eger, ach Eger!...

Im bardziej się zbliżaliśmy do węgierskiej granicy, tym termometr w aucie pokazywał wyższą temperaturę. A wyjechaliśmy z Andrychowa o 7.30 przy plus sześciu stopniach.

W Egerze, gdy wysiadaliśmy pod naszym pensjonacikiem, było już 22. A potem wciąż cieplej, i cieplej, i cieplej. Dla ochłody, nauczona doświadczeniami z Budapesztu, korzystałam z dobrodziejstwa fontann. Nie ja jedna, jak widać...

DSC03356

Spotkanie z naszą panią gospodynią - przekomiczne! Nastawiliśmy się optymistycznie, że będziemy konwersować po angielsku. A tu niespodzianka - pani tego języka ni w ząb. Niemiecki, owszem. Ale tu z kolei nasza wiedza ogranicza się do tekstów z ,,Pancernych'' i Klossa, raczej w tej sytuacji nieprzydatnych. Jakoś jednak się udało porozumieć w kwestiach najistotniejszych. Dostaliśmy klucze i... butelkę wina na powitanie. Oraz plan miasta i wykaz nietypowych atrakcji - po polsku.

Zaczęliśmy jednak od atrakcji największej, czyli odwiedzenia Doliny Pięknej Pani, gdzie wykuto w skale kilkadziesiąt małych winiarni. Szło się dość daleko, choć dziarsko. Jednak na myśl o powrocie po degustacji nieco się zafrasowałam, jak widać...

DSC03358

Na szczęście poprzestaliśmy na dwóch kieliszkach wina - białym i czerwonym - więc powrót, choć nużący, nie był aż tak ciężki. Po drodze nabyliśmy w sklepie pyszny chleb i niesamowicie dobry twaróg - jak u nas dawnymi czasy od ,,baby z rynku''.

Pewną niedogodnością naszego pobytu okazało się usytuowanie pensjonatu. Bardzo wysoko w stosunku do centrum miasta. Rano przyjemnie się schodziło w dół, za to powroty bywały męczące. A wypuszczaliśmy się tam i z powrotem 2-3 razy dziennie.

Drugi dzień pobytu zaczęliśmy od pławienia się w termalnych basenach, co zostanie zilustrowane nieco dalej. Potem do domu, zostawić mokre ręczniki i kostiumy i w miasto. Pierwszy punkt programu to wystawa cudeniek wykonanych wyłącznie z marcepana przez wybitnego węgierskiego cukiernika, pana Kopcika. Czego tam nie było! Marcepanowe reprodukcje sławnych obrazów, ilustracji do wierszy dla dzieci (wzruszeni zobaczyliśmy naszą ,,Rzepkę''), cały salonik barokowy w całości wykonany ze słodkości, łącznie z tapetami i meblami, itp.

Tu podziwiam marcepanowy patefon, a potem zegar, który - przysięgłabym - chodził! Bo kilka minut później w pobliskiej restauracji była za dziesięć druga! Małż nie uwierzył, ja owszem...

DSC03361

 

DSC03363

Moczenie się w ,,zdrowej'' wodzie było jednym z nadrzędnych celów naszej wyprawy. Toteż wstawaliśmy niemal ,,skoroświt'', szybkie śniadanie i kilometrowy marsz do ,,Termal Furdo''. Na mniej więcej trzy godziny. W basenach głównie emeryci: tubylczy, słowaccy i polscy. Czasem trafiali się poszczególni Niemcy. Małż trochę pływał, mnie wystarczało pławienie się i ,,biczowanie''.

Pięknie wygląda ta niebieściutka woda, nieprawdaż? W słowackiej Beszenowej przeważał kolor beżowy...

 

DSC03371

W drodze do pensjonatu mijaliśmy kilka razy dziennie domek, przed którym taka oto stała rzeźba-nie rzeźba z pnia drzewa. Ciekawie też obudowano schody...

DSC03373

Trzy dni szybko minęły, pora było wracać. Ale ponieważ doba się nam kończyła wcześnie, bo o dziesiątej rano, postanowiliśmy zobaczyć coś jeszcze przed opuszczeniem Węgier. Najpierw ruszyliśmy pod zamek Sirok, gdzie okropnie wystraszyło mnie spotkanie z odyńcem. Stał sobie na środku ścieżki i wyglądał jak makieta. Dziarsko maszerowałam, gdy nagle ,,makieta'' chrumknęła donośnie i zaczęła cwałować...

Na koniec postanowiliśmy zaliczyć coś o nazwie ,,dach Węgier''. I tam natknęliśmy się na przedziwny obiekt. Tu próbuję zrozumieć, co widzę...

DSC03381

A tu już wiem: to miejsce poświęcone tragicznie zmarłym motocyklistom z całych Węgier. Z fotografiami, zniczami i mnóstwem wstążek zawiązanych na barierkach, chyba ku czci?...

DSC03382

Tyle relacji fotograficznej. Masa wrażeń jeszcze czeka na uporządkowanie. Aha! Bardzo fragmentarycznie udało się spróbować węgierskiej kuchni. Dwa razy zjadłam zupę gulaszową i  raz niby miejscowe danie z fragmentami leczo, które całkiem inaczej smakowało niż nasze, nawet już wiem dlaczego. Trzeba zacząć od przesmażenia słodkiej sproszkowanej papryki na oleju i dopiero dołączyć warzywa.

Oczywiście wróciłam z zapasem papryki w każdej postaci, kilkoma butelkami wina, batonikami Turo Rudi itp. Jak każdy...

I jeszcze jedno: wiem na pewno, że to nie był nasz ostatni pobyt na Węgrzech. Za rok może Debreczyn?...

piątek, 22 maja 2015

Ja sem tu...

Wróciliśmy godzinkę temu. Opaleni, wymoczeni, trochę zmęczeni, ale pełni wrażeń. Na razie jeszcze migają w oczach widziane obrazki, trzeba to wszystko jakoś uporządkować.


Tyle rzeczy nas zdziwiło, tyle zachwyciło, tyle wprowadziło w chwilową konfuzję. Relacja chyba będzie w odcinkach...


Na razie tylko się witam i biegnę rozpakować bagaże. Do jutra!

piątek, 15 maja 2015

Być jak profesor Bączyński?

Prawie... Bez finału (oby!) i spalenia Trylogii. Za to:


- manatki spakowane


- śmieci wyrzucone


- opieka nad psem, mieszkaniem i ogródkiem zapewniona


- naczynia umyte


- urządzenia żywiące się prądem wyłączone


- kwiaty domowe podlane


- gaz i woda zakręcone (to jutro, bo rano przecież przydadzą się  jeszcze)


- ,,Ziuta'' zaprogramowana na prowadzenie do celu


- przewodnik Pascala nabyty


- komórki naładowane


- lodówka zrewidowana..


W tej sytuacji mogę sobie tylko pod nosem zanucić:


,,No bo jak tu nie jechać, kiedy tak nowy szlak nas urzeka. Kiedy dal oczy mami, chociaż żal tego, co za nami...''


Zatem żegnam Was, moi drodzy, na tydzień. Będę na pewno troszkę tęsknić... Życzcie mi pogody! Moje stare gnaty domagają się ciepełka...



wtorek, 12 maja 2015

O tym i owym przedwyjazdowo

Pomału szykuję się do wyjazdu. Dziś w ramach tegoż poprawiłam fryzurę, bo już zbytnio ,,zarosłam''. Jakieś leki też nabyłam na wszelki wypadek, np. gdyby węgierskie jedzenie trzewiom się nie spodobało.


Garderobę przeglądam i trudno mi się zdecydować, co brać, a czego nie. Na szczęście miejsca w aucie dość na wszystko. Inna sprawa, że generalnie często trafiam jak kulą w płot. Dlatego tym razem będę przygotowana na każdą aurę, i polską, tuż po zimnych ogrodnikach, i węgierską, pewnie znacznie cieplejszą.


***


Dziś nadeszły zamówione w internecie liliowce. Czternaście sztuk. I miniaturowe, i wysokie. Byłam przekonana, że to cebule nadejdą, a tu niespodzianka - kłącza. Nie bardzo lubię to sadzić... Za to mam nadzieję, że kwitnące rośliny wynagrodzą nam wszystko.


Przy obu pigwowcach japońskich uwijają się ostro trzmiele, aż huczy, gdy się do krzaka podejdzie. Oby uczciwie pozapylały! Albowiem nie ma to jak pigwówka na zimowe wieczory!


***


Na przystanku pekaesu w drodze powrotnej od fryzjera bardzo miłe, nieoczekiwane  spotkanie z moją najulubieńszą uczennicą sprzed lat niemal trzydziestu. Pogadałyśmy sobie sympatycznie kwadransik. Aż trudno uwierzyć, że Beata już przekroczyła 50-tkę. Wciąż ma taki młodzieńczy błysk w oczach...


Niby najprzyjemniej wspominam lata spędzone w szkole w moim grajdołku. A jednak ulubiona dwójka uczniów wywodzi się ze szkoły poprzedniej. Bo to właśnie wspomniana Beatka i  młodszy o jakieś pięć lat Tomek... Potem też miałam fajne dzieciaki, ale tej dwójce nikt już nie dorównał!




 

 

piątek, 8 maja 2015

Czym się truliśmy dawniej, a czym dziś...

Obiegowa opinia głosi, że dawniej żyliśmy zdrowiej. Bo mniej chemii nas otaczało, nie używaliśmy tylu detergentów, jedliśmy lepiej itp. Czy to do końca prawda?


Małż m.in. wniósł ,,w posagu''   ,,Książkę kucharską dla samotnych i zakochanych'', wydaną po raz szósty w 1972 roku, ale napisaną między marcem 1957 a lutym 1958 przez Marię Lemnis i Henryka Vitry.


Tę  zacną skądinąd pozycję, z której przed laty czasem czerpałam receptury, studiuję sobie obecnie w ramach tzw.  literatury łazienkowej. I cóż ja tam znajduję? Otóż np. podstawowe wyposażenie kuchni singla lub singielki, gdzie zaleca się co rusz używanie aluminiowych garnków! Owszem, do potraw kwaśnych polecane są garnki emaliowane, ale już np. do ziemniaków jeno glin!


Cóż, w moim domu rodzinnym takoż przez dziesięciolecia do kartofelków warzenia był garnek z tego metalu. Dziś wiadomo, że ziemniak+aluminium= Alzheimer...  Może dlatego i Mama i  Babcia?... Dalej czytam, że koniecznie należy posiadać dwie płytki azbestowe - ,,w kawalerskiej kuchni niezastąpione. Położone na płomieniu gazowym łagodzą jego agresywność (?!) Dzięki nim możemy zawsze uniknąć przypalenia się potrawy''.


Dalej w rubryce ,,zupy pośpieszne'' cała gama pseudozup opartych na kostkach maggi lub ,,rosołu z kury''. Samo ,,zdrowie''!


Babcia moja z żadnych takich  kostek nie korzystała. Zupy były zawsze na mięsku prawdziwym. Drobiowym, indyczym, kaczym, gęsim, schabowym. Za to na porządku dziennym był smalec - do wszelkiego smażenia. Olej był nieodmiennie ,,fuj''... Dopiero za rządów Mamy udało się smalec częściowo na olej zamienić. Choć przez długi czas królowała w kuchni maminej obrzydliwa planta. Osobiście dziś tylko raz w roku smalec kupuję, gdy robię pączki.  Oczywiście doceniam, choć nie konsumuję od lat, smaluszek domowy, z cebulką, majerankiem i jabłuszkiem. Do swojskiego chleba, palce lizać!


Pojawiał się też czasem ceres. Twór dziś zapomniany całkowicie. I chyba dobrze? Bo to było coś pośredniego jakby między smalcem a margaryną. Bezbarwny, bezwonny, ohydny!


Najlepsze restauracje podobno dziś przyrządzają potrawy li i jedynie na klarowanym maśle. Babcia takie masło sporządzała, jak dziś pamiętam. Kupowała ,,od baby''  na ryneczku, potem topiła, szum zbierała itp. W kamiennym garnuszku stało... Na specjalne okazje!


Czym się kiedyś naczynia myło? Drucianym zmywakiem, który szorował powierzchnię garnka do zera. Bez zastanowienia... Czy to light czy dark. Teraz moc pośrednich możliwości...




 

 

środa, 6 maja 2015

,,... i słowiki spać nie dają''

Nareszcie! Gdy w dzień słyszę żaby, a wieczorem słowiki, to już pewność, że wiosna w pełni! Biały rododendron jak panna młoda w sukni typu ,,beza'',  tak kwieciem obsypany, jak nigdy... Po pierwszej burzy wszelka roślinność dosłownie  ruszyła z kopyta. Niestety, chwasty też.


Trzeba by trochę popracować w ogrodzie, ale na przeszkodzie stoi czternaście pozycji ściągniętych z wreszcie znów działającej ,,e-księgarni''. Właściwie już trzynaście, bo w pierwszej kolejności musiałam, absolutnie musiałam, skończyć ostatni tom z cyklu ,,Zatoka Cedrów''. Więc dziś tylko obiad uwarzyłam, a poza tym oddawałam się bez reszty czytelniczemu rozpasaniu...


Z zupełnie innej beczki...


Moje ukochane KGW znalazło się w kryzysie. Dowodząca naszym babińcem Matka postanowiła na rok zawiesić przewodnictwo z przyczyn osobistych. A  chętnej na szefowanie brak... Jeśli się żadna z nas nie zdecyduje, to i Koło działalność zawiesi. Szansa na pełną reaktywację po takiej przerwie wydaje mi się wręcz znikoma. Co tu robić?...


Jeszcze dwie imprezy w maju zaliczamy. 24. bierzemy udział w zielonoświątkowym jarmarku przy katedrze w Oliwie, a 30. współorganizujemy Dzień Dziecka w szkole. A potem?... Pod koniec czerwca powinnyśmy tradycyjnie zaistnieć  w konkursie kulinarnym ,,Niebo w gębie''. Nawet miałam ochotę wystartować, tym razem z nalewkami. Ale jak się Koło rozsypie, to nici z imprezy...


Taki to smuteczek mnie gryzie...




niedziela, 3 maja 2015

Domek stoi!

Łatwo nie było, bo w sobotę wiało niemiłosiernie. Gdy circa półtorej ściany poskładaliśmy do kupy, wietrzysko usiłowało wyrwać konstrukcję z korzeniami. Jako ,,trzymaczka'' próbowałam się sprawdzić, jednak  bez większych efektów. W końcu zaparłam się odnóżami, ile mogłam... I udało się!


Wczoraj zakończyliśmy działania na stanie otwartym. Dziś wreszcie domek zyskał drzwi, okienko i  co tam jeszcze było potrzebne do wykończenia. Całkiem ładnie się prezentuje! A wewnątrz już to, co najpotrzebniejsze było do schowania. Narzędzia ogrodnicze  wszelakie, letnie fotele, ziemia do kwiatów, grill ogniskowy  itp. Potem dojdzie kosiarka jedna i druga, donice, kora. Na zimę wsadzi się stół i fotele...


***


Teraz kulinarnie będzie. Bo dziś  obiad z polecenia pana Okrasy. Na francuskie ciasto z Kauflandu nałożyłam miks mięska mielonego plus pieczarki, papryka, cebula, ząbek czosnku, zioła różniste (bazylia, prowansalskie, pietruszka, koper) . I ser zmielony na wierzch. Takie sycące, że z trudem zjadłam jedną trzecią, Małż resztę pochłonął. Bez surówki z jabłka i selera, niestety! Albowiem uznał, że co za dużo, to niezdrowo...


Jednocześnie  wchodzimy w trzeci tydzień szóstek Weidera. Od jutra po 14 powtórzeń. Idzie nam całkiem dobrze. To kondycyjne przygotowanie do wyjazdu. Zanim wyruszymy, dotrzemy do ,,osiemnastek''.... Czy na Węgrzech będziemy ćwiczyć? Wątpię...  Ważne, by  się rozruszać przed...


***


Pięknie wschodzą roślinki posiane tydzień temu. Może wreszcie maciejka się rozgości w moim ogródku?... Na razie obiecująco! Po latach...


Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...