niedziela, 29 lipca 2018

Wreszcie popadało!

I to solidnie. Dwie burze - wczorajsza i dzisiejsza, dostarczyły sporo H2O spragnionemu ogródkowi i roślinom tarasowym. Bo jednak co woda z nieba, to nie z konewki!

Niestety, upał nie zelżał. A że już od maja gorąco, pojawił się u mnie obrzęk ręki, tej pozbawionej większości węzłów chłonnych. Może nie jakiś tragiczny, ale jednak... Nieuzbrojonym okiem zauważalny. 

Skierowanie na masaże limfatyczne, opatrzone napisem ,,pilne!'' zaowocowało w państwowym ośrodku zapisem na marzec przyszłego roku. No, do tej pory prawdopodobnie doczekałabym tzw. ,,słoniowatości'' kończyny. Trzeba więc było wysupłać co nieco z emerytury i poddać się zabiegom prywatnie. Pani rehabilitantka zabroniła tego i owego, zaleciła picie dużej ilości wody niegazowanej (fuj!, ale jak trzeba, to trzeba), postraszyła trochę też. Na razie widocznych efektów brak, ale to dopiero kilka dni, więc mam nadzieję, że jednak coś drgnie w dobrym kierunku. 

Zalecono mi ćwiczenia aerobowe w basenie. Niestety, w okolicy najbliższej wszystkie baseny z ćwiczeniami do września nieczynne!  Zalecana temperatura wody w moim przypadku to 15-17 stopni. Tymczasem najchłodniejsza kranówa, której ciepłotę zmierzyłam w domu, ma blisko 20! A na wyjazd na Alaskę chwilowo mnie nie stać...

Wodę niegazowaną chłepcę bez przyjemności nijakiej, dochodzę już do litra dziennie. A docelowo półtora... Czuję się mniej więcej tak, jakbym codziennie wybierała się na USG. Niestety, nie gasi mi ta woda pragnienia... Jedyny efekt, to częstsze wizyty w kibelku. I lekki, bardzo lekki ubytek wagi, co akurat troszkę cieszy. Kończynę polewam kilka razy dziennie bardzo zimną wodą, ćwiczę regularnie, Małż też się angażuje, nie powiem. Dostał zalecenia, stosuje się systematycznie. Trzymajcie kciuki za powodzenie....
 

poniedziałek, 23 lipca 2018

Cztery dni z wnukami

Nie ukrywam, że trochę się tych dni obawialiśmy. Dwaj młodzi ludzie (dziewięć i jedenaście lat), nagle wpuszczeni w spokojny żywot dwojga emerytów? Poprzedni pobyt chłopaków, półtora roku temu,  nie był dla nas lekki... 

Na szczęście młodzi nieco dojrzeli, a my sprytnie zaplanowaliśmy atrakcje na każdy dzień. Nie sądziłam przy tym, że sami się będziemy tak dobrze bawić... 

W piątek pojechaliśmy prosto z domu Pierworodnego do Gniewina, za Wejherowem, do ,,Kaszubskiego Oka''. Wprawdzie główna z tamtejszych atrakcji (wieża widokowa, na którą wiodło 212 schodów) wzbudziła gwałtowny protest chłopaków i tylko my ją zaliczyliśmy, to jednak pozostałe się podobały. 

Sobota była raczej rozrywką dla nas, bo pojechaliśmy do Lipusza, spotkać się z rodziną Zięcia. Jezioro ,,be!'', bo wnuki przyzwyczajone do aquaparków, więc piasek , wodorosty i ,,na pewno tam są pijawki''! Starszy wszedł po pas, młodszy ledwie po kostki i zaraz czmychnął na brzeg...

Niedziela to był dzień labiryntów. Dziesiątki razy przejeżdżaliśmy koło drogowskazu ,,labirynt w polu kukurydzy'', nie mając pojęcia, że może tam być coś ciekawego. Tymczasem obiekt okazał się bardzo ciekawy. Kukurydziany przeszliśmy nie bez problemów w godzinkę. Natomiast labirynt drewniany nas pokonał. Nie zdołaliśmy zaliczyć wyznaczonego zadania... Zabawa jednak była przednia, chłopcy się wybiegali, my też!

Najciekawszy okazał się ostatni dzień. Namiar na Dinopark w Malborku dostarczyła nam Beatka. I to był strzał w dziesiątkę! No, tanio nie było, ale warto. Szczególne wrażenie (oprócz alei ,,ruchomych'' dinozaurów) zrobił na nas film w 5D. Z pięciu proponowanych filmików wybraliśmy ten, który według słów bileterki, zawierał najwięcej efektów. Oj, były efekty, takie, że chwilami zamykałam oczy, a dzieci obecne na seansie, darły się wniebogłosy! Nasza młodzież też była nie od tego. 

Z duża satysfakcją patrzyliśmy też, jak nasze maluchy pokonały trudną trasę w parku linowym, jak wspaniale radzili sobie w strzelaniu laserami itp. 

W domu spędzaliśmy czas na grach, których Seba i Staś nawieźli całą torbę. W osłupienie wprawiła mnie ilość naleśników, które potrafili zjeść nasi młodzi goście. Na jedno posiedzenie pochłonęli tyle, ile nam dwojgu wystarcza na trzy obiady. Ale w sumie dzieci mające apetyt to brak kłopotów...

Od jutra powrót do naszej małej stabilizacji...

wtorek, 10 lipca 2018

Nowy nałóg?...

Też tak macie? Że się człowiek zafiksuje maksymalnie na określony produkt jadalny i konsumuje dzień w dzień, aż w końcu przysmak obrzydnie na lata...

Kilkanaście lat temu odwiedziła mnie Srebrzysta z małżonkiem. Już od progu zawołała: - Dawaj garnek! - Po co? - Mam straszny apetyt na bób! Kupiliśmy po drodze i muszę go natychmiast zjeść...

Ugotowałam i z pewną dozą nieufności patrzyłam, jak oboje pochłaniają nieznany mi z autopsji delikates. - Spróbuj, to jest pycha! - zachęcała przyjaciółka. Zjadłam kilka sztuk, zachwytu nie poczułam. Jednakże...

Kilka dni później nabyłam kilogramową porcję. Małż nie wyraził ochoty, więc dorwałam się sama i zjadłam ponad połowę. Z czystej głupoty... Odchorowałam i przez następne kilkanaście lat nawet nie spojrzałam na zielone ziarenka. Aż do niedawna.

Naszło mnie, nie wiedzieć czemu, tuż po powrocie z Gruzji. Wracaliśmy skądś autem i nagle postanowiłam nabyć. W tym momencie na drodze do domu była już tylko ,,biedronka'', niestety, wieczorową porą, bobu zabrakło. Ledwo dotrwałam do rana, pożądanie nie osłabło ani na moment, pogoniłam Małża na rynek, dostałam! 

Przez następne dwa tygodnie pożerałam na śniadanie, obiad i kolację, nie jedząc praktycznie niczego innego. Małż tylko się uśmiechał i czekał, kiedy mi minie. Mały ,,odwyk'' nastąpił podczas wyjazdu na Piernikalia, choć i tam któregoś dnia rozprawiłyśmy się do spółki z Halinką solidną porcyjką. Po powrocie oczywiście nabyłam kolejny kilogram, ale jakby już powoli zaczęły występować oznaki zapowiadające nasycenie. Dziś ugotowałam małą porcję, zjadłam z pięć sztuk i ... 

Żegnaj, zielony kusicielu, na jakieś dziesięć lat!

piątek, 6 lipca 2018

Po powrocie

Nasze osiemnaste Piernikalia udane, jak wszystkie poprzednie. Tym razem wyjątkowo zjechaliśmy się wszyscy tego samego dnia. Pogoda też dopisała jak nigdy, po raz pierwszy nie zaliczyliśmy żadnej burzy ani deszczu. A i upał nie dał się szczególnie we znaki... Iga szalała, odniosła nawet kilka kontuzji, ale w sumie nie było z nią kłopotu, szczególnie, że Zosia - dziewięcioletnia wnuczka Haliny - zapewniała małej wyjątkowo troskliwą opiekę.

Zaraz po powrocie rzuciłam się, nie całkiem z własnej woli, do robienia przetworów. Musiałam oberwać czarna porzeczkę, która przez sześć dni mojej nieobecności dojrzała. W dodatku znajomy z pruszczańskiego ryneczku skusił skutecznie okazyjną ceną malin, więc i te przerobiłam (głownie na nalewkę...). A na dziś mam obiecane wiśnie, więc pracowita sobota czeka!

W niedzielę nieco odsapnę, bo starsze dziecka zaprosiły na, trochę opóźnione, urodziny obu wnuków. Dziewiąte i jedenaste! Czas leci niesamowicie... Pierworodny usilnie namawia nas do wzięcia chłopaków na kilka dni w czasie wakacji. Fakt, że chwilowo nigdzie się nie wybieramy, jednak ta perspektywa odrobinę mnie przeraża. W dzień jest z chłopcami w porządku, natomiast problemy pojawiają się, gdy mają iść spać. Wtedy hałas, bójki itp. Staś - anioł dzienny - zmienia się w nocnego upiorka. Nie na nasze nerwy. Ale cóż, trzeba będzie to jakoś wytrzymać?... 




Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...