niedziela, 25 czerwca 2017

Nie lubię narzekać, ale...

... życie pooperacyjne nie jest łatwe!


Nie, nie chodzi tu wcale o jakieś dolegliwości wielkie, bo czuję się naprawdę dobrze. Natomiast problem jest z wypełnianiem lekarskich zaleceń. Tak mam, że jak już się oddam w ręce medyków, to należę do tzw. posłusznych pacjentów. Co każą - robię. Ale mimo chęci nie zawsze mogę.


W moim szpitalu operacji onkologicznych dokonuje się codziennie sporo. Każdy pacjent potem musi udawać się na częste kontrole. I tu się okazuje, że mocy przerobowych w przychodni chirurgicznej brak! Zarejestrowanie się z wyprzedzeniem dwu-trzydniowym to abstrakcja. ,,Nie ma już miejsc, najwcześniej za tydzień!''. A ja za tydzień owszem, mogę, ale powinnam co trzy dni przybywać na ściąganie gromadzącej się chłonki.


Udało mi się znaleźć w powiatowym naszym mieście chirurga, który mi ten drobny zabieg wykonuje raz w tygodniu. Metoda wprawdzie mocno archaiczna w porównaniu ze szpitalną, ale przynajmniej nie muszę gnać aż do Gdyni dwa razy w tygodniu. Natomiast raz muszę, więc w weekend jeździmy na Izbę Przyjęć, gdzie trzeba swoje odczekać. Ostatnio nikogo potrzebującego nie było w poczekalni, ale lekarz przyszedł dopiero po godzinie...


Sprawa druga, która mi doskwiera,  to dezinformacja. Każdy mówi co innego. Lekarz przy wypisie kazał się circa dwa tygodnie po wyjściu ze szpitala zgłosić do ogólnej poradni onkologicznej, w środę natomiast zapytano mnie: - A po co?


I bądź tu, posłuszny pacjencie, mądry! Na razie 3 lipca przede mną kolejne konsylium, gdzie dowiem się, co mnie teraz czeka. Na 99 procent radioterapia. A czy coś jeszcze w bonusie? Zobaczymy!


I jeszcze ciekawostka pozamedyczna. Drugiego czerwca wysłałam do NFZ-u wniosek o dofinansowanie protezy piersi. Czekam i czekam na odpowiedź, a tu nic. Nie powinno to trwać dłużej niż tydzień, tymczasem listu zwrotnego nie ma. Odesłany siódmego, gdzieś krąży? Okazało się, że nie krąży, tylko zalega na poczcie, która ma problem z doręczycielami. Plotka głosi, iż z naczelniczki taka zaraza, że listonosze wieją z roboty na potęgę...


Wyprawa na pocztę dla osoby niezmotoryzowanej to pół dnia z głowy. Na szczęście moja niezawodna przyjaciółka Beatka zawiozła i przywiozła niżej podpisaną...


poniedziałek, 19 czerwca 2017

Dziadki w obowiązkach

Po niemal dziesięciu latach przerwy zostaliśmy na jedno popołudnie i noc opiekunami niemowlęcia. Poprzednio zdarzyło się to z Sebastianem, gdy był nawet jeszcze młodszy niż Iga w tej chwili.


Główną rolę w opiece miał odegrać dziadek, albowiem z racji mojej pooperacyjnej niesprawności nie wchodziło w grę ani podnoszenie, ani pchanie wózka, ani wiele innych rzeczy. Pozostał mi ,,przywilej'' przewijania i przygotowywania pokarmu...


W zasadzie wszystko przebiegło spokojnie, bez napięć i problemów. Niepokoił nas jedynie dość nieładny kaszel naszej wnusi. Na szczęście nie z tych oskrzelowych ani astmatycznych... Za to rozkosznych uśmiechów, którymi obdarzyło nas maleństwo, nie sposób zliczyć!


W niedzielę odwiedziły nas dziecka większe. Z pewną dumą patrzyłam, jak mój Pierworodny rzucił się na podłogę i zabawiał siostrzenicę w parterze. W sposób może mało konwencjonalny, ale ku wielkiej radości Igusi.


Dziś, gdy Asia z małą odjechała, zrobiło się nagle jakoś pusto...

czwartek, 15 czerwca 2017

Kto by pomyślał...

... że ja, zdeklarowana psiara, będę pisać o kotach?...


Jakiś czas temu sąsiadka z naprzeciwka stwierdziła, że obie ,,nasze'' kotki najprawdopodobniej urodziły. Z tym, że o starszej kocicy wiadomo było, iż miot był martwy. O młodszej, Burasce, nie było wieści.


Dziś wychodzę koło południa na taras. Obie kotki leżą sobie na słoneczku cichutko, tymczasem skądś dobiega miauczenie. Patrzę, a tu zza skrzynek z bratkami wyłaniają się dwa maluchy. Jeden szary, drugi czarny. - No, to zagadka rozwiązana! - stwierdziliśmy z Małżem. I nawet poczuliśmy się trochę dumni, że to do nas kocica przyprowadziła potomstwo, choć jesteśmy tylko współkarmicielami. Bo obie kotki karmi o wiele dłużej sąsiadka.


Ponownie na taras wyległam ze dwie godziny później. Ledwo stąpnęłam, a tu naprzeciwko stoi kocię numer trzy, maleństwo śnieżnobiałe. Komiczne, jedno oczko zielone, drugie niebieskie! Małż się obśmiał i mówi: - Ty już lepiej dziś na taras nie wychodź, bo do wieczora uzbiera się tuzin...


Zawołaliśmy sąsiadkę, która pomaga w pracy naszemu ukochanemu wetowi. Zapakowała cały przychówek do kartonu, obiecała jutro maluchy odrobaczyć i wywiesić ogłoszenie dla chętnych do posiadana kiciusiów.


Jakoś po siedemnastej potrzeba palacza zagnała mnie na taras po raz trzeci. Tak z głupoty zajrzałam za skrzynki... I w pierwszej chwili pomyślałam, że coś ze mną nie tak, bo zobaczyłam dwugłowego czarnego kotka! Jednak po chwili się okazało, że dwie głowy miały też dwa korpusy i w sumie osiem łapek. Jeden czarnulek był uciekinierem z kartonu, drugi natomiast czwartym dziecięciem Buraski. To ostatnie kociątko było niezwykle sprytne i długo nie dawało się złapać, choć w obławie uczestniczyło w sumie pięć dorosłych osób...


Nie powinno Was zdziwić, że w tym momencie otrzymałam absolutny zakaz pojawiania się na tarasie?...

niedziela, 11 czerwca 2017

Stuknęło, uczciliśmy, minęło...

W zasadzie żadnych planów na świętowanie czterdziestej rocznicy ślubu nie robiliśmy, bo wiadomo! Przecież dopiero co szpital opuściłam. Ale dla naszej córci nie ma granic ni kordonów! Zakręciła się po internecie i zabukowała nam na weekend pokój w pensjonacie w Inowrocławiu. Wobec takiego dictum mus było pojechać...


Miasto powitało nas w sobotę o trzynastej rzęsistą ulewą i temperaturą rzędu 14 stopni. Ale nie po to przybyliśmy, by marudzić. Pokój w pensjonacie śliczny, łoże małżeńskie największe, z jakim się do tej pory spotkałam. Ze dwie pary by się jeszcze zmieściły!:)))


Zaczęliśmy od bardzo eksluzywnego obiadu w polecanej w sieci restauracji ,,32''. Potem (przestało padać) spacer do Parku Zdrojowego, inowrocławskich tężni solankowych, jakaś kawa i lody po drodze. Trochę mnie plecki bolały, więc na półtorej godziny do pensjonatu, poleżeć i z powrotem do części uzdrowiskowej. Park ogromny, można chodzić i chodzić i co rusz odkrywać coś nowego a ciekawego. Jak choćby aleję drzewek posadzonych tu przez znanych i lubianych. Po powrocie obejrzeliśmy jeszcze większą część meczu, wypiliśmy po kieliszku wina i lulu.


Dziś wyruszyliśmy z kolei do Biskupina, odległego od Inowrocławia o niespełna 50 km. Byłam tam jako dziecko, Małż nigdy. Nie za wiele pamiętałam z pierwszego pobytu, ale odniosłam wrażenie, że miejsce bardzo się zmieniło i o wiele więcej można teraz zobaczyć. Pogoda tym razem dopisała, ciepło, ale nie upalnie, niebo bez jednej chmurki.


W drodze powrotnej nagle Małż źle się poczuł, nawet przez moment był gotów wzywać pomocy medycznej. Ale jakoś się przemógł i pomalutku, wyprzedzani przez wszystkich na drodze,  wróciliśmy...


Wrażeń moc, jak obrobimy zdjęcia, to parę zamieszczę.

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Jak to w szpitalu było

Przede wszystkim było dużo lepiej niż się spodziewałam! Pod każdym względem.


Oddział chirurgii onkologicznej bardzo nowoczesny. Przynajmniej, jeśli porównam warunki z tymi sprzed kilku lat, gdy w innym gdyńskim szpitalu leżał Tato. Łóżka z automatycznym podnoszeniem i opuszczaniem całości i podgłówka, w każdym pokoju łazienka z prysznicem, kibelkiem i bidetem, czyściutko itp. Oczywiście tylko historia z pościelą tradycyjna, czyli albo masz przykryte nogi, albo korpus! :)))


Ku mojej nieopisanej radości nie pamiętam nic pomiędzy dotarciem na salę operacyjną a znalezieniem się post factum w pooperacyjnej. Z pewnością musiałam choć na moment oprzytomnieć w  tzw. wybudzalni, ale co tam ewentualnie czyniłam, zostaje tajemnicą. I świetnie! Bo ponoć różnie bywa, zwłaszcza z seniorami, bezpośrednio po narkozie.


Współtowarzyszki na sali miałam znacznie młodsze, co mnie niezmiernie cieszyło. Obawiałam się bowiem bardzo przebywania non stop np. z permanentnie jęczącymi staruszkami, albo z pacjentkami o naturze nadmiernie roszczeniowej (delikatnie mówiąc). A tu nic z tych rzeczy, za to mnóstwo wspólnych tematów, a momentami nawet kupa śmiechu...


Na personel nie mogę powiedzieć złego słowa, choć gdybym była czepialska, pewnie coś by się znalazło. Jedna tylko pielęgniarka robiła wrażenie, że jest tu za karę. Nieustanie ciężko wzdychała i stroiła cierpiętnicze miny.


Przez ostatni tydzień przed operacją pracowicie gromadziłam dwuzłotówki na telewizję, a tu zaskok - za darmo było! Może to specjalny bonus dla tych z ,,niebo-raczkiem''? Inny bonus to upominek, który dostałyśmy jako świeżo upieczone amazonki od firmy oferującej peruki i protezy piersi. Skromny, aczkolwiek miły.


Zaraz następnego dnia po zabiegu zaczęto nas intensywnie rehabilitować. Szczególnie gorliwa w tym względzie była para studentów-praktykantów. Potrafili siódme poty z nas wycisnąć, każąc ćwiczyć przez jakieś 40 minut. Odwiedzały nas też panie ze stowarzyszenia Amazonek z mnóstwem pożytecznych porad, broszurek  i informacji.


Drobne niedogodności (np. absolutny brak papiurka toaletowego i ręczników papierowych przez cała środę) raczej mnie bawiły niż złościły. W końcu najważniejsze było to, że nic nie bolało. Nawet nie brałam już od środy przydziałowych leków, bo po co?


Oczywiście nie marzę o powrocie do podobnej placówki, tfu-tfu, odpukać!, ale cieszę się, że wszystkie moje przedszpitalne obawy okazały się płonne.

czwartek, 1 czerwca 2017

Uff!

Tak króciutko, by prawicy nie nadwyrężyć.


Szybko, sprawnie, praktycznie bezboleśnie! Pobyt w szpitalu całkiem sympatyczny, świetne współtowarzyszki na sali, generalnie miły personel, choć wyjątek musiał być, wiadomo.


Nic nie boli, żadnych drenów ani cewników nie zabrałam do domu. Teraz najważniejsze ćwiczenia prawej ręki. I tyle.


Bardzo Wam dziękuję za duchowe wsparcie. Pomogło!


Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...