środa, 29 lipca 2015

***

We wtorek odszedł nasz najbliższy przyjaciel... Chrzestny Asi, jeden z trzech najwspanialszych mężczyzn, jakich dane mi było w życiu spotkać. Cudowny, serdeczny, uczciwy, prawy człowiek. O manierach przedwojennego dżentelmena.


Znaliśmy się i przyjaźniliśmy od trzydziestu paru lat. Mimo, że od lat dzieliły nas setki kilometrów, byliśmy sobie bliscy jak rodzina. A może nawet bardziej... Jeszcze w maju wydawało się, że to, co nieuchronne, odsunie się mocno w czasie. S. był pełen optymizmu... My też.


Trudno uwierzyć, że już nigdy nie powita nas  w progu swojego domu, nie poczęstuje koniaczkiem, nie opowie z uroczym uśmiechem o ostatnich zdarzeniach w pracy i w domu...




sobota, 25 lipca 2015

Różności

Rok temu na naszych Piernikaliach świętowaliśmy poczwórną sześćdziesiątkę damską. Tym razem dubeltowa 65-tka dwóch panów - Małża i naszego przyjaciela Kazimierza. Wkroczenie w wiek seniorski to nie hetka-pętelka. Uczcić mus!


Nie chciało mi się wcale myśleć o jakichś szczególnych przygotowaniach, ale koleżanki wymogły. Jak pies do jeża się zabierałam, zero pomysłów we łbie. Jakieś takie wypalenie, jeśli idzie o wszelaką ,,tfurczość''... Aż tradycyjnie wena mnie dopadła w pks-ie. W czwartek ok. 13.15.


Scenariusz jeszcze nie w pełni dopracowany, liczę po cichu na obiecaną pomoc Asi. Mary i Hala szykują gadżety. Coś się urodzi...


***


Z zupełnie innej beczki...


Cnota cierpliwości jest mi, jak wiadomo, totalnie obca. I dlatego wnerwiają mnie różne uciążliwe drobiazgi. Na przykład to, że pastę do zębów trudno wydobyć z tubki, gdy zużycie osiągnie, powiedzmy, 90 procent. Niby coś jeszcze wewnątrz tkwi, ale ile się trzeba nabiedzić, by uzyskać paseczek na szczoteczce? Podobnie z pojemnikiem żelu do mycia. Odwracam kilka minut przed ablucjami do góry dnem, by naciekło, ale i tak spływa zbyt wolno.


W jakimś amerykańskim katalogu dawno temu widziałam przyrząd do wyciskania resztek pasty. Czy to cudo już u nas do zdobycia? Może ktoś z Was wie?


Małż, gdy tylko jest w domu,  regularnie przestawia mi czajnik z największego palnika gazowego na średni. Przemilczam zazwyczaj, ale w środku osiągam temperaturę wrzenia znacznie szybciej niż czajnik... Bo ja chcę mieć herbatę już, zaraz, natychmiast!


Przygotowania do kolacji mogę sobie dowolnie  celebrować. Natomiast śniadanie muszę zjeść najpóźniej 10-15 minut po wstaniu. Gdy tylko się umyję i ubiorę. Na czczo jestem po prostu wrednym potworem. Jeśli np. mam zjeść rano twarożek z rzodkiewką i szczypiorkiem, robię go sobie wieczorem. Takie dziwactwo....


***


Sister dziś bardzo pochwaliła mój wegetariański pasztet. Miód na serce! Małż usłyszał i zażądał degustacji. Przedtem spróbował tylko okruszków. Teraz, gdy posmarował chlebek i dołożył chrzanu, aż zacmokał... Nie zamierzamy zostać jaroszami, ale może od czasu do czasu taki produkt u nas zagości....






środa, 22 lipca 2015

Męska logika i kulinaria

Kocham mojego Zięcia od początku, ale od dziś jeszcze bardziej...


Asia wydaje jutro obiad dla Szwagrostwa i dla nas. Ponieważ dopiero dziś wieczorem dotarła do domu ze Szwecji, chcąc oszczędzić sobie nieco pracy na jutro, wysłała Michałowi mailem listę zakupów. Chciała też jeszcze dziś  zrobić deser, do którego to potrzebna jej była śmietana 36%. I taka pozycja widniała na liście. A co kupił mój Zięć? Oczywiście dwie śmietany 18-procentowe!!! Suma się zgadza, nieprawdaż? Ot, przykład ,,ścisłego'' myślenia w męskim wydaniu...


Gdybym była złośliwa, kazałabym Misiowi ubić tę śmietanę...


***


Przedwczoraj kupiłam najdroższy w życiu chleb. Obok naszego psiego doktora jest mała piekarnia z bardzo bogatym na ogół asortymentem pieczywa. Od jakiegoś czasu zagustowaliśmy w tamtejszych wypiekach. Niestety, w poniedziałek przed osiemnastą półki były praktycznie puste. Nie chciało mi się szukać kolejnego sklepu, więc popytałam o to, co zostało. A zostało pół małego razowca (za mało!), jedna bułka paryska (nie jadamy białego pieczywa) i... coś sporego w woreczku. Pani mi wyjaśniła, że to taki specjalny chleb składający się z samych ziaren, połączonych oliwą. I że jedna kromka kosztuje złotówkę!


Zaszalałam i nabyłam całość - za piętnaście złotych! Gdy pani podała zakup, aż mi się ręka ugięła, bo ciężkie to było bardzo. Ale wybitnie smaczne... I rzeczywiście z samych ziarenek.


***


W ramach troski o Sister-wegetariankę wykonałam po raz pierwszy w życiu bezmięsny pasztet. Najpierw się zapoznałam z kilkoma przepisami w sieci, a potem, jak zawsze, pokombinowałam po swojemu. Coś odjęłam, coś dodałam (głównie grzyby) , nie pożałowałam przypraw rozmaitych. Całkiem niezły efekt. Zwłaszcza z chrzanem. I wygląda, i smakuje. Przynajmniej mnie, Małż - zdeklarowany mięsożerca, nie zachwycił się specjalnie. Zobaczę, co powie Basia, jutro zawiozę jej obszerny fragment. Jeden kawałek zamroziłam, by zabrać jako ciekawostkę na Piernikalia.


***


Z moich dwóch krzaków czarnej porzeczki uzyskałam w sumie trzy duże (po ogórkach)  i jeden mały (po dżemie) słoik. Spory progres w stosunku do ubiegłego roku. Ale i tak kupię jeszcze w sobotę na rynku ze dwa kilo...


niedziela, 19 lipca 2015

,,Grzybów było w bród''?...

Może w ,,Panu Tadeuszu''. W lesie koło Lipusza bynajmniej!


Na totalne ,,bezgrzybie'' wskazywała nieobecność pojemniczków z kurkami u rozsianych przy trasie etatowych zbieraczy runa. Wszędzie stały jedynie słoiki z jagodami...  Nic to, chcieliśmy pochodzić po lesie, więc pochodziliśmy. Zostałam dumną znalazczynią jednego jedynego egzemplarza - koźlaka. Rósł dosłownie półtora metra od miejsca, gdzie zaparkowaliśmy. Przez następne półtorej godziny nawet trujaków żadnych nie napotkaliśmy.


Spacer jednak był przyjemny, gawędziliśmy sobie o tym i owym, Era zaliczyła kilka kąpieli we Wdzie i następne trzy w jeziorze, gdzie i my z ochotą pomoczyliśmy odnóża.


W drodze powrotnej zajechaliśmy na obiad do Egiertowa, gdzie dawny ,,Jurand'' został przez panią rewolucjonistkę przemianowany na ,,Przystanek Łosoś''. Dania nas usatysfakcjonowały. Potem jeszcze w domu mała kawa i po okrągłej dobie spędzonej razem Szwagrostwo zostało odwiezione do swojej tymczasowej siedziby.


Ponownie spotykamy się w czwartek na obiedzie u Asi, która w przeddzień wraca z trasy po Szwecji. Pierworodny z rodzinką też dziś wrócił z wojaży po Niemczech. I dobrze, lubię, gdy wszyscy są na miejscu...


***


Odpukać, ale jakoś naszą okolicę ominęły wczorajsze i dzisiejsze nawałnice. Owszem, trochę pada, trochę wieje, ale żadnych ekstremów pogodowych nie notujemy. Pewnie dlatego, że zapowiadane wielkie upały u nas się nie pojawiły...


środa, 15 lipca 2015

,,... siądźmy tu obie i mówmy z sobą otwarcie, roztropnie, jak dwie siostrzyczki''

Tym cytacikiem z ,,Balladyny'' posługiwałyśmy się z Sister nie raz i nie dwa w czasach młodości. Szczególnie, gdy się jakiś mały zgrzyt w relacjach pojawiał i należało rzecz naprostować.


Dziś akurat bez zgrzytliwego pretekstu się obyło. I rozmowa nieszczególnie może była roztropna. Ale pierwszy raz od bardzo dawna spędziłyśmy tylko we dwie kilka godzin. Trochę wspominając, trochę relacjonując nasze sprawy bieżące polsko-amerykańskie. Tego mi było trzeba, myślę, że Basi też...


Potem dołączył Szwagier, zjedliśmy razem małe co nieco w pobliżu pracy Małża i rozeszliśmy się w swoje strony. Do piątku. Wieczorem w naszych pieleszach posiedzimy, zapalimy ognisko, lekko pobiesiadujemy, ale nie zanadto, bo w sobotę ruszamy w kaszubskie lasy. Teoretycznie na grzyby. Wielkich, a nawet średnich zbiorów, nie ma co się spodziewać, zbyt sucho nadal. Ale chociaż posnujemy się wśród żywicznych aromatów...


***


Urodziłam się blondynką, a to zobowiązuje! Małż się obśmiał jak norka, gdy mu się przyznałam, że miałam dziś, podczas spaceru z Sister,  problem ze zlokalizowaniem kościoła Mariackiego. Nie sposób zliczyć, ile razy wędrowałam gdańską Starówką. A jednak...


Kościół był mi potrzebny jako punkt odniesienia, szukałam bowiem polecanej przez Asię kawiarni w pobliżu świątyni. Na szczęście charakterystyczna bryła Mariackiego co i raz ukazuje się w prześwitach między ulicami...


Ścieżki, które kiedyś wydeptałam sama, pamiętam doskonale nawet po wielu latach. Tak jest np. w przypadku Gdyni. Wyprowadziłam się 38 lat temu i, choć miasto od tej pory bardzo się zmieniło, trafiam bez pudła w rozmaite miejsca. Natomiast drogi przemierzane z Małżem jako głównym odpowiedzialnym, niby też pamiętam, ale...


Na ostatnią w mojej belferskiej karierze ,,zieloną szkołę'' jechaliśmy wyjątkowo nie koleją, a busem. Zapewniłam pana kierowcę, że go poprowadzę do Andrychowa bez problemu. Bo przecież wtedy już od dobrych dziesięciu lat jeździliśmy tam co najmniej 2-3 razy w roku. I, oczywiście, zgłupiałam na początku Śląska, przez co musieliśmy się przedzierać przez całe Katowice, zamiast szybką drogą obwodową jechać aż na wysokość Mysłowic do zjazdu na Oświęcim!


Po Gdańsku nigdy praktycznie nie chodziłam sama. Zawsze albo z grupą przyjaciół, albo z dawnymi ,,byłymi'', albo z Małżem. I stąd ta ,,skucha'' z Mariackim...


niedziela, 12 lipca 2015

11 km przyjemności

Zlocik się nie odbył, od czwartku trapi mnie coś w rodzaju jelitówki, a mimo to...


Aura się wreszcie poprawiła, przestało wiać, temperatura podskoczyła w okolice 20 stopni. Zatem postanowiliśmy w końcu ruszyć do  planowanego od dawna Ciechocinka. Żadne z nas wcześniej w mieście owym nie było, wyobrażenia mieliśmy raczej związane z durnymi dowcipami o kuracjuszach i dwiema piosenkami - ,,Na deptaku w Ciechocinku'' i ,,Maxi Kaz''.


Od dwóch tygodni w uzdrowisku kuruje się moja szefowa Koła - Iza. To dało dodatkowy bodziec do wyjazdu. Umówiłyśmy się wczoraj na spotkanie. I to była bezcenna koncepcja! Mieliśmy bowiem dzięki temu prywatnego i darmowego przewodnika.


Przed spotkaniem obeszliśmy na własną rękę (i koszt) średnią z trzech tężni. Weszliśmy też na górę (kolejna opłata). A potem Iza dotarła i od razu padła następująca propozycja: - Jeśli chcecie, oprowadzę Was po najciekawszych miejscach Ciechocinka i to ścieżkami, gdzie nie ma tłumów. Ale uprzedzam, że to dość długa wycieczka.


My na to, jak na lato, na szczęście dziś niezbyt upalne, więc idealne do wędrówki. Na początek jednak pokrzepienie się w miejscowej pierogarni. Dobre jedzonko, tylko oczekiwanie bardzo długie...


A potem już tylko kolejne ciechocińskie atrakcje. Wszystkie trzy parki: Zdrojowy, Tężniowy i Sosnowy, stara warzelnia soli, Dom Zdrojowy, ,,grzybek'', cerkiew itp.


Nie sądziliśmy, że miasto jest tak zielone i interesujące. Warzelnia soli urzekła nas ekspozycją  urządzeń do rehabilitacji kolejnych fragmentów ciała. Niektóre wyglądały niczym średniowieczne narzędzia tortur! Parki przepiękne, pełne fantastycznych kwietnych dywanów i ogromnych drzew. Co i raz przykuwały wzrok fontanny, od malutkich po strzelające w górę na kilkanaście metrów.


Nasza przewodniczka cały czas snuła opowieści zapamiętane z wycieczki sprzed kilku dni, kiedy to kuracjuszy oprowadzał zawodowy cicerone. Kiedy brakowało nam jakiegoś szczegółu, Małż szybko wygrzebywał informację w tablecie. I tak sobie wędrowaliśmy w trójkę przez niemal cztery godziny... Na koniec w małej cukierni wypiliśmy kawkę i herbatkę, zjedliśmy na spółkę 6 gałek rozmaitych sorbetów i do domu! Pełni wrażeń...


***


Śmiałyśmy się, że Iza nie została w kurorcie pozostawiona sama sobie. Przedtem już dwie koleżanki z Koła ją zwizytowały. Jedna została nawet na 3 dni... A teraz na cały tydzień przyjechała w rodzinne strony męża następna -Basia.  I już się umówiły na jutro.


***


Jutro ok. czternastej lądują Sister i Szwagier. Oby bez przygód, bo to z ich podróżami do Polski różnie bywa...





środa, 8 lipca 2015

Czerwone i czarne (jak u Stendhala)

Na piątek szykuję się na sabacik. Miał być na tarasie, ale... nagle coś się porobiło z pogodą. Plotki w pięknych okolicznościach przyrody stanęły zatem pod znakiem zapytania. Szkoda... Najważniejsze jednak, że się po długiej przerwie znów spotkamy!


***


Zebrałam dziś czarne porzeczki z mniejszego z dwóch krzaków. Ni to dżem robić, ni sok, bo niewiele użniwiłam. Na drugiej roślinie  jeszcze większość jagódek niedojrzałych. Więc jedynym wyjściem okazało się zastosowanie zbioru do nalewki. Przebrałam, umyłam, wrzuciłam do słoja. Mało!!! Poza tym sama czarna porzeczka ma tak silny smak i aromat, że aż produkt zbyt esencjonalny się wydaje.


***


Tu dygresja. Lata temu Mama zobowiązała się do pilnowania mieszkania sąsiadów z trzeciego piętra, którzy na pół roku wyjechali do córki w USA. Gdy państwo M. wrócili, podarowali Mamie w ramach wdzięczności  ,,cud''-butelkę z likierem porzeczkowym. Czarnoporzeczkowym.


Kiedy zebrała się cała rodzinka na jakiś niedzielny obiad, Mamidło do deseru wyciągnęło ową flaszkę, by zagranicznym rarytasem uświetnić finał przyjęcia. Szwagier nalał, zanurzyliśmy ,,ust pąkowie''... Nie dało się pić! Do tego okno trzeba było szerzej otworzyć, bo porzeczkowy aromat w ogromnym stężeniu owionął nas zbyt intensywnie.


- Nie ma czasem w domu czystej wódki? - spytał Szwagier. Była. Próbowaliśmy trunek rozcieńczyć. Najpierw pół na pół. Nadal nie do picia. Potem 2/3 na 1/3. To samo. Kolorek tylko coraz bledszy się robił, smak natomiast zmianom specjalnym nie ulegał, zapach też. Moc rosła jeno, bo sam likier miał pewnie poniżej dwudziestu procent.


Parę razy potem jeszcze Mama cud-butelkę na stół wystawiała, chętnych jednakowoż nie było. Co się w efekcie stało z zawartością? Nie pamiętam... Flaszka tylko, już pusta, poniewierała się jeszcze po kredensie przez czas jakiś...


***


Pamiętając trunek opisany powyżej, uznałam, iż nalewki z samej jeno czarnej porzeczki nieco się obawiam. Toteż udałam się natychmiast do zaprzyjaźnionego od lat ogrodu, z którego czerpię czasem dary natury. A to jabłek siateczkę, a to ogórki prosto z krzaka, to znów maliny aromatyczne i nagrzane od słońca. W ogrodzie tymże rosną słuszne dwa  lub trzy krzaki czerwonej porzeczki, której od lat właściciele nie zbierają. Pozwolenie, o które zawsze grzecznie pytam,  dostałam (,,rwij, ile chcesz''...) bez problemu. I po godzinie słój zapełnił się niemal w dwóch trzecich.


Na sok i dżem przyjdzie porzeczkę czarną po prostu kupić. Na razie bardzo droga, może jeszcze stanieje nieco...

niedziela, 5 lipca 2015

Uff, jak gorąco...

Żeby się tak dało teleportować na Alaskę! Afrykańskie upały nie dla mnie stanowczo... Dobrze, że chociaż moje mieszkanko chłodne w ten czas spiekoty! Maksymalnie 23 stopnie w ciągu dnia...


Na roślinki aż żal patrzeć, kładą się pokotem. Mimo dwukrotnego dziennie podlewania. Tyle dobrego, że rozkwita wszystko w przyspieszonym tempie.


Wczoraj bardzo miły wieczór u mojej przyszywanej kuzynki w Wejherowie. Z okazji imienin małżonka. Śmiechu co niemiara, aż szczęki bolały... Na stole moc przysmaków, wola wobec takiego dictum osłabła, waga dziś pokazała... Szkoda gadać! Tydzień ,,ścisłego'' za karę...


Rano, gdy z mokrą głową kończyłam śniadanie, pojawił się niespodziewany, a uroczy gość, nasz przyjaciel z Podlasia. Gdy zapukał do drzwi, byłam niemal pewna, że to świadkowie Jehowy. Pora wszak dla nich typowa. A tu niespodzianka! Kwadrans później już by nas A. nie zastał, bo z kolei zbliżała się godzina naszego cosobotniego rytualnego wyjazdu na zakupy.


***


Planowaliśmy na dziś wyjazd do Ciechocinka. Nie pierwszy raz, jednak wciąż coś nam staje na przeszkodzie. Tym razem upał. Stwierdziłam, że nie dałabym rady zwiedzać słynnego ,,siedliska rozpusty'' przy takiej temperaturze. A szkoda, bo akurat przebywa na turnusie rehabilitacyjnym nasza Matka - szefowa Koła. Wstępnie się tydzień temu umawiałyśmy na spotkanie, a tu masz!


W przeciwieństwie do nas Asia nie mogła odwołać swojej dzisiejszej podróży do Krakowa. ,,Gotowała się'' tam, bidula nieźle... W akcie desperacji udała się na zwiedzanie Wawelu. Kolejki nie było, a we wnętrzach panował miły chłodek.


***


Sister przylatuje za tydzień. Marzy się jej wyprawa na grzyby. Tymczasem susza taka, że nawet nie ma co marzyć. Oby wreszcie popadało, ale tak solidnie, do głębi. Ciepło jest, może wtedy byłaby szansa...



czwartek, 2 lipca 2015

Zrobiłam...

... smalec z fasoli! Według przepisu z ,,Prowincji...''. Mówię Wam, cudo...


Swojski smalec uwielbiam, ale od lat się go wyrzekam, bo wiadomo - kalorie! I cholesterole różne... Raz, czasem dwa razy w roku trafi się okazja, by się skusić, najczęściej na naszych jarmarkach kołowych.


Przepis pani Enerlich bardzo mnie zaintrygował. Pomyślałam sobie, że jak nie wyjdzie, to żadna strata - fasola tania jak przysłowiowy barszcz, a nawet chyba tańsza. Mam akurat w domu pół kilo, cebulę też, niczego więcej praktycznie nie trzeba.


Wczoraj na noc namoczyłam ,,pięknego Jasia'', zalewając wrzątkiem. Dziś ugotowałam do zupełnej miękkości i zaczęłam porcjami wrzucać do rozdrabniacza. I tu przeszkoda - coś się blokowało, nie chciało na jednolitą masę się uformować. Wtedy sobie przypomniałam, że należało pozostawić trochę wody z gotowania i dolać. Ruszyło jak z płatka.


Lenistwo moje sprawiło, że mniej więcej połowę surowca zniszczyłam. Do fasolowej masy należało dodać przyrumienioną cebulkę. Nie chciało mi się w drobną kosteczkę kroić, więc wrzuciłam znów do maszyny. I to był błąd! Nie umiem wytłumaczyć, co się dokładnie wydarzyło, ale papka cebulowa nie chciała się wcale rumienić, a w dodatku po połączeniu z fasolą całość okazała się wyraźnie gorzka... Chyba za dużo soku cebula puściła.


Na szczęście zostały mi jeszcze co najmniej dwie spore garście ,,Jasia''. Tym razem cebulę posiekałam, zrumieniła się elegancko. Posoliłam, popieprzyłam, dodałam garść majeranku i troszkę suszonego lubczyku. Spróbowałam... Kochani! Odlot...


Oczywiście, też nielicho kaloryczny to specjał. Tyle, że w miejsce tłuszczu mamy głównie zdrowy błonnik. I nie będziemy przecie  jeść łyżkami. Małż posmakował, pochwalił. Jutro przybędą dziecka mniejsze, zobaczymy, jak im się spodoba.


Następną porcję zrobię na Piernikalia. A może za rok wybiorę się  z tym ,,smalcem'' na kolejny konkurs?...


***


Od jutra czeka nas dość długa rozłąka z Asią. Zobaczymy się znów dopiero pod sam koniec lipca. Gdy nam dziecię wróci z trzytygodniowej trasy po Szwecji... Ledwo zdąży się zobaczyć z Sister i Szwagrem. Jak dobrze, że wynaleziono komórki!



Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...