czwartek, 31 października 2013

Okazjonalnie

Asia, dobre dziecię, odciążyła nas w tym roku z części wizyt pierwszolistopadowych.  Od kilku lat, gdy już Rodzice ze względów zdrowotnych nie bywali na rodzinnych cmentarzach, ustalaliśmy, kto jedzie, a kto zostaje w Gdyni i szykuje familijny obiad. Raz Asia gotowała, raz ja.


Jak w każdej rodzinie, miejsc do odwiedzenia w Święto Zmarłych, przybywa.Jako dzieciak bywałam najpierw tylko u dziadka Jana, ojca Mamy. Potem doszedł grób rodziców Taty. I przez całe lata to było wszystko. Od listopada 1984 roku odwiedzamy moją Babcię Czesię na cmentarzu w Gdyni. Potem zmarła siostra Mamy, jej mąż, córka i syn. Oraz rodzice mojej kuzynki Edyty. I wreszcie wujek Witek z klatki obok. Wszyscy pochowani na nowym cmentarzu w Wejherowie. W tak zwanym międzyczasie odeszli rodzice Małża, spoczywający  w Skarszewach.


Tak z jednej nekropolii zrobiło się pięć! A jeszcze powinnam odwiedzać cmentarz we wsi gminnej, gdzie liczni znajomi i przyjaciele...I do Stefka, męża szwagierki Adelki, wypadałoby zajrzeć!


Największym sentymentem darzę cmentarz najdawniejszy, ten, gdzie spoczywa mój nieznany dziadek Jan. To jednocześnie najpiękniejsze i najsmutniejsze z miejsc odwiedzanych 1 listopada.  Piękne, bo wielce majestatyczne, dzięki wiekowym drzewom. Smutne, bo wiele grobów od dawna zaniedbanych, opuszczonych, napisy zatarte, płyty pozapadane. Na lewo i prawo od dziadka od lat nikt nie przybywa... Zapalamy tam czasem lampki!


Może ktoś stwierdzi, że to głupie, ale od dziesięciu lat palimy też świeczkę naszej pierwszej wilczycy - Irce. Spoczywającej w ogródku, pod bluszczem...


W sobotę Zaduszki Jazzowe u Franciszkanów. Tylko raz przez ponad 10 lat  opuściliśmy... Tym razem nie darujemy!

środa, 30 października 2013

Dygresyjki rozmaite

Zakupiłam stosowną ilość słodyczy na wypadek jutrzejszych przebierańców... Ostatnie 2 lata nie było mnie na miejscu, nie wiem nawet, czy ,,tradycja'' nadal żywa?  Bywało dawniej, że i tuzin ekip do drzwi zapukało... Raz mi  nawet zabrakło frykasów!


***


Wczorajszy dołek psychiczny przeobraził się w niedomogę stricte fizyczną. Boli mnie ,,cały człowiek'', jak mawiała moja siostrzenica Ola. Najbardziej barki i ramiona. Albo grypsko się zbliża, albo Agnieszka mnie w poniedziałek przetrenowała... Bo dużo było ćwiczeń ręcznych!


***


W ciągu dwóch ostatnich dób drzewa praktycznie do zera wyłysiały! Jeszcze na klonach trochę liści tylko. Także moje ostatnie balkonowe kwiatki szlag trafił. Trzeba będzie skrzynki z truchła oswobodzić...


***


Zlałam do butelek ostatnią tegoroczną nalewkę. Z czerwonych winogron. Wyszło trochę ponad dwa litry. Oczywiście, spróbowałam naparsteczek. Dobra! Mało słodka,  taka ,,charakterna''... Zgodna z założeniem!


***


Na obiad tzw. ,,mielone Artura  J.''. Bo tak kiedyś zasmakowały przyjacielowi Asi. Do mielonego mięska dorzucam starkowane pieczarki,  takąż paprykę czerwoną i por. Obtaczam w miksie bułki tartej z sezamem.


Do tego kapustka włoska duszona z pieczarkami, pomidorem, kminkiem, majerankiem  i odrobiną chudego boczku. Poezja...


***


Chleb nasz powszedni wciąż doskonalę. Ostatnio odkryłam mąkę żytnią razową.  Sprawia, że chlebuś jest naprawdę ciemny. Jednak nie mam jeszcze patentu na idealne przechowywanie. Po mrożeniu pieczywo się kruszy, bez mrożenia pleśnieje przedwcześnie. Rachunek za energię koszmarny! Za dwa miesiące niemal 400 złotych, bez paru groszy...  Na raptem 48 metrów kwadratowych. Tyle pożerają do spółki elektryczny bojler +piekarnik. Coś z tym trzeba zrobić!

wtorek, 29 października 2013

Cosik mi marnie...

Jakaś deprecha jesienna czy cuś?... ,,Smutek w sercu moim mieszka/ i tak gryzie mnie jak weszka./Gryzie duszę moją biedną,/ o co? to już wszystko jedno!''. Tak pisał Boy, znawca kobiecej duszy.


Ego mi się nagle uwrażliwiło i dąsa się o zupełne ,,beleco''. A że na mnie mu (egowi temu, znaczy) nie uchodzi, to się na Małża boczy o byle pierdółkę. I po co mi to? Nie dosyć, że listopad ante portas?  Może to chwilowy, co daj Boże, skutek zmiany czasu. Bo kto to słyszał, żeby przed siedemnastą zalegała ciemność?


Nawet mi się wczoraj za nic nie chciało na ćwiczenia. Zagadnęłam sms-em Betty, czy idzie. I miałam nadzieję na odpowiedź odmowną. Niestety! Więc się zwlokłam resztką sił... Już w aucie Betty oznajmiła, że miała wielką nadzieję, iż ja nie pojadę, a wtedy i ona będzie usprawiedliwiona!


Nawet mi się nie chce z nikim gadać. Ani na żywo, ani przez telefon. Wyraźnie ,,zapadam się w swoje jestestwo''... Na szczęście to u mnie stany przejściowe, bardzo szybko przemijające. Dzień-dwa i powrót do świata żywych!


***


Sister i Szwagier dziś świętują 30-lecie pożycia. Niesamowite! Kiedy to zleciało? Pamiętam ich ślub, jakby to było wczoraj. I świetną imprezkę poślubną dla przyjaciół. Naprawdę, gdyby nie  Ola i Jędras, dzieciaki w pełni dorosłe, trudno by było w te trzy dekady uwierzyć...


Cieszę się niezmiennie, że Basia jest szczęśliwa. Świetnie się czuje i w pracy,  gdzie studenci ją wprost uwielbiają, i w życiu osobistym. Oczywiście, każdego faceta można się o coś uczepić, rzecz normalna. Śmiejemy się często z tego, jak różni są nasi towarzysze życia. Czasem Basia wypomina Misiowi, że Paweł to czy tamto, ja z kolei Małżowi nieraz podaję Misia jako świetlany przykład. Jednak za nic chyba byśmy się swymi panami nie zamieniły!  I o to chodzi... ,,Każdemu według potrzeb'', nieprawdaż?


O, i trochę mi się nastrój poprawił, gdy pomyślałam o Basi!





niedziela, 27 października 2013

Ludzie listy piszą i...

... niestety, wysyłają też paczki. Nie wiedząc, co czynią...

Podczas czerwcowego pobytu w kraju, Szwagier przygotował trzy pakunki z książkami, które zapragnął mieć u siebie, za Wielką Wodą. Jedną wysłałam ja, pozostałe Asia.


Gdzieś pod koniec sierpnia okazało się, że dwie paczki doszły, trzecia nie. Co jakiś czas temat powracał. Michał kombinował, co się mogło zdarzyć, szczególnie, że paczka nadana jako ostatnia przybyła wcześniej niż wysłana najdawniej.


Zapomnieliśmy już niemal o sprawie, ale... Asia mi doniosła po powrocie z Londynu, że z poczty na gdyński adres przyszło jakieś awizo z kwotą do zapłaty. Ponad dwieście złotych.  - Mamuś, ja przecież niczego nie zamawiałam, jadę jutro na pocztę, zobaczę, o co w ogóle chodzi!


Okazało się, że chodzi właśnie o ową ,,środkową'' paczkę. Błądziła po świecie, błądziła, w końcu powróciła ,,na ojczyzny łono''. Podobno w USA nie została odebrana. Sister oświadcza, że to absolutnie ,,impossible''. Ma się jutro dowiedzieć na swojej poczcie w Ohio, czy gdzieś jest ślad po pobycie kartonu tamże.


Tak czy siak Asia nie zamierza opłacać powtórnej przesyłki!


sobota, 26 października 2013

Hurra, hurra!

Łazienka lśni bielusieńkim sufitem!


Po drodze nie obyło się bez maleńkiej katastrofki ekologicznej... Metraż naszego ,,salonu kąpielowego'' skromniutki, więc w pewnej chwili Małż niebacznie potrącił drabinkę, na której stała puszka z farbą! I pooooszło... Najwięcej na malarza! Ale i na podłogę sporo, na szczęście folia tamże zalegała.


W takich chwilach połowica malarza nieszczęśliwego musi wykazać maksimum taktu i dyplomacji, by nie zostać kolejną ofiarą... Toteż, gdy od łupania orzechów oderwało mnie ,,grube'' słowo, wykrzyczane bardzo dobitnie, odczekałam dziesięć sekund, potem bardzo delikatnie zapytałam: - Co się stało, kochanie? Jesteś cały? - Tak, cały! W farbie!!!


Nadal z pokoju, bo lepiej nie podchodzić, pytam: - Mogę ci w czymś pomóc? - Przynieś mi ręcznik papierowy!


Ze wzrokiem wbitym w podłogę podałam, nie chcąc spojrzeć  na ufarbowanego osobnika, by przypadkiem nie parsknąć śmiechem. I natychmiast odwrót! Trochę tam jeszcze pomstował, ale coraz mniej. Po chwili wszedł do pokoju w częściowym dezabilu i już ze śmiechem zapytał, czy mąż-albinos mi się jeszcze nada do czegokolwiek... Potwierdziłam, że jak najbardziej i było po burzy!


Potem już razem sprzątaliśmy, co było do posprzątania. Nie powracając do incydentu.


***


U Sister w Ohio spadł pierwszy śnieg! Leżał chwilkę tylko, ale jednak. Śmiejemy się, że pogody u nas zawsze przeciwpołożne. KIedy u nas zimno, tam Basia chodzi na bosaka i w krótkim rękawku. Tymczasem, gdy u nas ładna, ciepła jesień, tam chłód i zapowiedź zimy...


***


Tylu ludzi narzeka, że w kraju naszym ciemnota kwitnie. Być może, ale u mnie wręcz przeciwnie - na skalniaku pięknie zakwitła JASNOTA!

piątek, 25 października 2013

Folguję chuciom

Chuci (chucie?) w moim wieku, oczywiście, już raczej kulinarne... Choć i chuć właściwą też jeszcze odczuwam, a jakże!


Z Rodzicami u boku, mieszkając w Gdyni, dochowywałam wiary kuchni stricte polskiej. Tak circa ze 20 potraw w kółko. Z zup żurek, pomidorowa, krupnik, jarzynowa. Z mięs kurczę pieczone i nadziewane, pieczeń wołowa, żeberka, szynka wieprzowa w sosie , mielone, kotlety ze schabu, kurzego cycka, indora. Do tego placki ziemniaczane i takie z jabłkami, naleśniki na słono i słodko, kulebiak z kapustą i grzybami. Wsjo!


Teraz, gdy jesteśmy tylko we dwoje, mogę sobie nieco poeksperymentować!  Jedyne ograniczenie - obiad nie może być słodki! Bo wtedy Małż uzna danie za nie-obiad...


Oboje na szczęście nowościom sprzyjamy! Oczywiście, jakiś element ryzyka jest. Dlatego nowinki produkuję tylko w te dni, gdy jeszcze jakaś porcja z dnia poprzedniego może ewentualnie  nakarmić zgłodniałego po korporacyjnej dniówce Małża. By w razie wtopy głód chłopu w oczy nie zajrzał...


A wtopy się zdarzają, bo ja do przepisów i receptur nie mam nabożnie perfekcyjnego podejścia. Zawsze coś tam odejmę, coś dodam. Wedle osobistego uznania. W efekcie raz na trzy-cztery podejścia zdarza się jeden falstart! Taki gruntowny, że po prostu poczęstować produktem można jedynie... kosz na śmieci!


Mimo wpadek nie ustaję w eksperymentach. Ostatnio mocno się szykuję do risotta z grzybami. Ryż odpowiedni nabyty, grzyby od dziecek małych podgotowane i  zamrożone. Bulion się uzyska z kostki knorrowej... Musi się udać! Po niedzieli.


A jutro po raz pierwszy pieczemy chleb z dodatkiem włoskich orzechów! Naobierałam dziś sporo, bo już podeschły, trochę posiekałam, trochę zmełłam. Dodatek do siemienia, sezamu, kminku, słonecznika...





czwartek, 24 października 2013

Drobna babska intryżka, bo na intrygę sprawa jest zbyt błaha

Jakieś półtora miesiąca temu zauważyłam, że sufit w łazience zdecydowanie nie jest biały! Raczej ,,dropiaty''... W szaro-czarne cętki. Przyczyn takiego stanu rzeczy nie zgłębiałam, ale podejrzewam, że to naturalne połączenie wiecznej wilgotności pomieszczenia i pustostanu nad nami. Albowiem ulubiona Babcia-sąsiadka już od półtora roku u siebie nie zamieszkuje...


Jaka by nie była prawda, jedno jest pewne: mus odmalować!


Zaczęłam więc od drobnego: ,,o matko, widziałeś, jak wygląda sufit w naszej łazience?'' Przyznał, że widział. Za parę dni: ,,no, coraz gorzej ten sufit wygląda, może trzeba by pomalować?''. Odrzekł, że ,,może''... Gdzieś po tygodniu: ,,odczuwam spory dyskomfort przebywając w łazience, nie mogę już patrzeć na te czarne kropki! Da się coś z tym zrobić, kotku?'' Zero reakcji...


Odczekałam ze dwa tygodnie. Po czym: ,,a może byśmy  (my?!) w którąś sobotę pomalowali? To niewielka robota, bo poza sufitem cała prawie ściana w kafelkach...'' Odmruknął, że prawdopodobnie nawet jakaś puszka białej farby zalega w piwnicy.


Tydzień temu mały cud. Sam z siebie stwierdził: ,,chyba się wezmę w sobotę następną za ten sufit. Rzeczywiście paskudny jest..''


I teraz zadanie na jutro: dyskretnie, acz stanowczo przypomnieć, że w sobotę malujemy! Oczywiście liczba mnoga jest pozorna, ale brzmi lepiej, nieprawdaż?  Więc ,,kochanie, zobacz, czy naprawdę w piwnicy jest ta biała farba, bo jeśli nie, to w sobotę rano kupimy''...


Jakiś dobry obiadek jeszcze trzeba na piątek wykonać, by motywacja małżowa wzrosła! Kiedy będzie konsumował, znów napomknę... I może jakiś ,,bonusik'' zapowiem?...


Właściwie powinnam była ostrzec bywających tu panów, by nie czytali. :)

środa, 23 października 2013

Jeśli i dziś...

...coś się popieroni, zawezwę na pomoc domowego fachowca. Bo już mi nie staje. Cierpliwości.


***


W ogrodzie-dżungli, o którym wczoraj, znalazło się Eldorado jabłkowo-orzechowe! Odkryte dzięki naszej byłej woźnej, pani Reni. Mam pełną kuchnię włoskich orzechów porozkładanych do suszenia i wiadro renet złotych. Gdybym chciała, mogłabym tych wiader mieć jeszcze kilkadziesiąt. Ale mocy przerobowych oraz słoików brak!


***


Wydobyłam z wieloletniego niebytu sokowirówkę. Przekonana, że już nie działa. Ale się okazało, że wprawdzie noże trochę tępe, niemniej sok można uzyskać. Podczas wspólnego owocobrania w ,,dżungli'' pani Renia tyle mówiła o zdrowych walorach soku z buraka, selera itp., że postanowiłam spróbować.


Na pierwszy ogień poszła mieszanina z dwóch marchwi, jednego sporego buraka i jednego kiwi. Pycha! Małżonek natomiast skrzywił się po malutkim łyczku i oświadczył: - Fuj! Ziemią smakuje...


Dziś wykonałam kolejną wersję: marchew, burak, kiwi, reneta i jakaś zawieruszona, nieco zeschnięta brzoskwinia. Jeszcze lepszy efekt! Tylko to mycie maszyny nieco upierdliwe...


Jutro seler dołożę, nie chce mi się wierzyć, że w nim jakieś soki drzemią, ale Pierworodny zapewnia, że owszem...


***


No, klikam ,,opublikuj''. Jak mi znów utnie...

wtorek, 22 października 2013

Wiedzą sąsiedzi, na czym kto siedzi

Podobno! Widać ze mnie sąsiadka niedoedukowana...


Naprzeciw mojego tarasu stoi płot, a za nim rozciąga się coś, co na warunki żuławskie można by nazwać niemal ,,dżunglą''. Przed z górą trzydziestu laty, gdy zamieszkałam w grajdołku, były tam dość przyzwoicie zadbane ogródki, należące do personelu przedszkola (już od lat nieistniejącego). Trudno w to uwierzyć patrząc dziś na gąszcz nieprzebyty...


Obecnie ,,dżungla'' stanowi albo własność prywatną, albo już (po latach procesowania) należy do majątku gminy. Tak czy owak nie mam tam czego szukać, bo generalnie na cudze się nie łaszczę!


***


I tu mi komputer uciął tekst, który liczył jeszcze dwakroć tyle znaków oraz istota sprawy.. I tak jest od trzech dni! Gdy naciskam ,,zapisz'', zaczyna się przycinanie...


 Szlag mnie z wolna trafia!


Dobra, zobaczymy, czy znów utnie po 87-ym wyrazie?

niedziela, 20 października 2013

Dzięki Bogu, już weekend się kończy...

Dziecka mniejsze poleciały w piątek na weekend do Londynu, by choć trochę z sobą poprzebywać. Albowiem generalnie na co dzień wciąż się mijają z racji wielu obowiązków.


Starsze zapowiedziały się na niedzielny obiadek. Fajnie, bo już tęskniłam za nimi  i za chłopaczkami. Najpierw dostaliśmy na godzinkę same dzieci, bo rodzice grasowali na giełdzie. Pograłam sobie w Piotrusia, wojnę i pchełki. Powrót do szczenięcych lat...


Obiad sobie przygotowałam wczoraj, bo nie znoszę sytuacji, gdy w domu goście, a ja w ,,izolatce'' przy garach. Więc na dziś zostały mi tylko ziemniaki i surówka z marchewki (ulubiona Sebastianka).


Jeszcze przed przybyciem familii zaczyniłam chleb. Pięknie wyrósł, bo nie miałam czasu do niego zaglądać. Jednak po wyjeździe dzieciaków, otumaniona nieco wrażeniami, strzeliłam gafę! Zgodnie z magdowym przepisem wstawiam foremki najpierw na 10 minut do piekarnika nagrzanego do 150 stopni, a potem zwiększam temperaturę do 190 na trzy kwadranse. Zawsze przy tym korzystam z minutnika. I tym razem owszem, minutnik po dziesięciu minutach przestawiłam, ale temperatury nie! Pieczywo można niby uznać za upieczone, ale miękkie jest bardzo i chyba będzie się kruszyć... To moja pierwsza chlebowa wpadka od kwietnia, gdy rozpoczęłam regularny wyrób.


W sobotę dołożyłam sobie jeszcze zajęć kuchennych, albowiem Beata skusiła mnie w czwartek po aerobiku propozycją pobrania od niej sporej ilości ciemnych winogron. Miałam już zakończyć produkcję nalewek, ale nie mogłam się oprzeć... Nie powiem, pracochłonne było skubanie kiści. Głupiego robota lubi!


Przy tym wszystkim najzabawniejsze jest to, że w komórce już tych nalewek niemal 20 buteleczek, a pić nie ma komu! No bo tak: ja nie bardzo lubię słodkie procenty, Małż pija wyłącznie piwo w ilościach delikatnych, goście generalnie przybywają zmotoryzowani. Mogę liczyć jedynie na moje wiedźmy, ale spotykamy się bardzo rzadko w tej chwili. O, Mamidło by chętnie, ale nie wolno. Nie zawiozę jej przecież kielicha do placówki, bo mogłoby się to różnie skończyć!


Nic to! Taki produkt nie psuje się szybko, wręcz przeciwnie, nabiera z wiekiem szlachetności. Na Piernikaliach moje próbki miały spore wzięcie... Mogę też upominki świąteczne paru osobom zrobić. Np. teściowej  Asi i jej siostrze...


Przy okazji mam pytanie: czy ktoś z Was robił nalewkę z takiej dużej, gruszkowatej pigwy, którą można kupić np. w Kauflandzie? Bo moja pigwówka uczyniona z ogródkowego japońskiego pigwowca, który owoce ma okrągłe i nieduże, circa jak włoski orzech.


***


Pewnie zbulwersuję teraz wszystkich jeszcze pracujących, ale od kiedy jestem emerytką, zdecydowanie wolę dni powszednie niż weekendy! Bo ja właśnie wtedy mam więcej luzu...

piątek, 18 października 2013

No, nie wiem...

To było ponad dziesięć lat temu, w pełni lata.

Spędzaliśmy rodzinne wakacje w wynajętym domku nad Wdą. W dość bezludnej okolicy. Co jakiś czas na rzece pojawiał się spływ kajakowy, bo trasa popularna bardzo.

Pewnego dnia pojawił się pojedynczy kajak, w którym siedział jeden pan ok. 35-letni i jeden circa 16-letni młodzian. Dobili do brzegu i zaszli przed nasz domek, pytając o możliwość przeprawienia się na kanał Wdy, po drugiej stronie. Ponieważ nie wyglądali na tatę i syna, spytałam, na jakiej zasadzie podróżują w podobnym składzie.

- Jestem wychowawcą na obozie młodzieżowym - zeznał 35-latek. - Mamy bazę nad jeziorem Wdzydzkim. Dziś zaproponowałem dzieciakom  spływ kajakowy, zgłosił się tylko ten jeden uczestnik... - A co robi reszta? - zapytałam zaciekawiona. - Leży na materacach przed namiotami i słucha głośnej muzyki! Niestety... Nie chce im się nic!

***

Przypomniałam to sobie dziś, oglądając jeden z polskich seriali. Trzech młodych chłopców i dwie dziewczyny zdecydowało się na circa dobowy surwiwal w lesie. Do dyspozycji mieli nóż, trzy zapałki, wędkę i śpiwór. Zabawę zorganizował pułkownik WP, ojciec jednego z uczestników.

Synek ,,wodza'' umówił się z siostrą, że go odbierze autem  z umówionego miejsca do domu, gdzie młody się wyśpi w wygodnym łóżku, poje normalnego jedzonka itp. A rano wróci na miejsce zbiórki. Udając bohatera. By tato poczuł się z niego dumny...

Z kolei dwie pary, męska i żeńska, wpadły na ten sam pomysł, by schronić się na noc w gospodarstwie agroturystycznym. Jedynym, który został na noc w lesie naprawdę, był pan pułkownik!

***

Scenariusz niby fikcyjny, ale jakże prawdopodobny! Jak bardzo młodzi ludzie obecnie unikają sytuacji stresujących i trudnych, jak próbują za wszelką cenę ułatwiać sobie życie. Pojęcie ,,uczciwość'' traktuje się jak danie dla frajerów, powodem do dumy jest kombinatorstwo! Przechytrzyć ,,wapniaka'' - to autentyczny  powód do satysfakcji!

***

 Jako była długoletnia harcerka, nie potrafię tego zrozumieć! Za Chiny Ludowe... Pewnie prawdziwy dinozaur ze mnie?...

czwartek, 17 października 2013

Chwała przekwitającym!

Podobno 18 października to dzień meno- i andropauzy!  Nawiasem mówiąc: czy jest jeszcze w kalendarzu dzień niepoświęcony nikomu lub niczemu? :)


Wszystkim, którzy już nie ,,zaowocują'', jak ja, ślę pozdrowienie!


***


Wierzcie lub nie, ale osobiście przez kilka lat marzyłam o chwili, kiedy pozbędę się ,,księżycowej niewoli''. Ani to bowiem przyjemne, ani estetyczne. Li i jedynie upierdliwe!


,,Kobietą'' zostałam zdecydowanie przedwcześnie, bo w wieku lat dziewięciu i pół. Idąc do I Komunii, miałam już ponad półroczne doświadczenia w kwestii. Przemysł lekki z lat 60-tych nie nadążał podówczas bynajmniej za produkcją akcesoriów dla pań. Kto nie przeżył tych czasów, nie uwierzy, do jakich ,,wynalazków'' trzeba się było uciekać...


Potem kilkadziesiąt lat, gdzie w myśl starego dowcipu, kobieta nieustająco czeka: na wypłatę męża i swoją przypadłość! I niepokój, gdy się przypadłość spóźniała choćby o dwie doby... Wszak nie planowaliśmy niczego poza model 2+2!


W dniu 50-tych urodzin, gdy mnie koleżanki spytały, jakie mam życzenie, miałam jedno. Niech TO się wreszcie skończy! Chyba 40 lat  i 1/2 to dość! I tak zdecydowanie  powyżej średniej statystycznej.


Niestety! Przyszło mi czekać jeszcze niemal dwa lata. Wreszcie nastąpił finał! Czekałam na zapowiadane ,,wapory'' i insze atrakcje. Owszem, uderzenia gorąca się pojawiają nawet do dziś, ale poza tym zero problemów! Najbardziej się bałam, że jakiegoś ,,hyzia'' dostanę, bo takie zjawisko pojawiało się po linii żeńskiej w rodzinie. Jedna z kuzynek Mamy ładnych parę lat się nawet leczyła w zamkniętym zakładzie...


***


Zjawisko męskiej wersji przekwitania bardzo mnie fascynuje, aczkolwiek wciąż wiem niewiele. Małż bowiem  nie zdradza klasycznych symptomów... Czytam, obserwuję i... nic mi się nie zgadza! Pewno ,,cudaka'' mam w domu!

wtorek, 15 października 2013

Szkoła moja-nie-moja

Korzystając z zaproszenia nowej pani dyrektor, udałam się wczoraj na apel z okazji Dnia Edukacji.


Pierwsza refleksja: kiedy zaczynałam tu pracę, najstarsi uczniowie to byli niemal dorośli ludzie! Dorodne panny i kawalerka z sypiącym się wąsem. A teraz? ,,Seniorzy'' w placówce mają ,,aż'' po 7 lat!


Nie ma drugiej i trzeciej klasy, jest przedszkole, zerówka i klasa pierwsza. Razem ledwie nieco ponad 40 duszyczek. Większości trzeba nosy i pupy wycierać...


Jak do tego doszło? Niż demograficzny zawinił pewno w połowie. Ale w drugiej... Przez ostatnie kilka lat liczba mieszkańców wsi znacznie wzrosła. Ponad setka nowych domów stanęła na dawnym pegeerowskim polu. Stosunkowo młodzi ludzie te domy zbudowali. Dlaczego nie oddali swoich pociech do naszej szkoły?


Po pierwsze dlatego, że gmina nie dała pieniędzy na świetlicę funkcjonującą np. do godziny siedemnastej! Piętnasta bowiem nie urządzała pracujących w mieście rodziców. Po drugie - część ,,miastowych'' uznała umieszczenie dzieci w wiejskiej szkole za swego rodzaju ujmę. Bo skoro potomek rozpoczął edukację w samym mieście Gdańsku, to jak go nagle przeflancować do jakiejś prowincjonalnej Grabiny?  Gdzie pewnie poziom ,,piwniczny''... I szansa na wygranie wyścigu szczurów maleje do zera!


Po trzecie wreszcie, ostatnie lata placówki to nie był ,,złoty wiek'', niestety! Z różnych względów. Tak czy siak jakieś czarne chmury się cały czas gromadziły... Odchodzili najcenniejsi pedagodzy. Pojawili się w ich miejsce mierni, bierni, lecz wierni.


Ostatni rok to  już było po prostu pasmo klęsk. Wskutek kretyńskiej decyzji Rady Gminy w szkole istniała dwuwładza. Czyli najprawdziwszy gwóźdź do trumny!


Czy nowa, ambitna pani dyrektor odbuduje zaufanie społeczeństwa do szkoły? Czy powrócą dzieciaki? Życzę jej tego! Z całego serca...




niedziela, 13 października 2013

Samostraszenie

Ostanie wieczory, gdy wiatr zupełnie cichnie, a w powietrzu spora wilgoć, choć nie pada, obfitują w bogactwo odgłosów. Wychodzę na taras zapalić wieczornego papierosa i... zaczynam się bać! Bo wokół tyle szmerów, szelestów, trzasków, plusku, chrzęstu! Do tego jakieś stworzenia chroboczą, popiskują, krzyczą...


Każdy spadający kasztan nie lada rumor czyni. W mgle jesiennej  zwidują się jakieś zarysy... Stoję więc w samych tarasowych drzwiach, gotowa w każdej chwili do gwałtownej rejterady!


Jeśli pies ze mną, to strach mniejszy, bo wierzę, że psisko odróżnia odgłosy ,,groźne'' od zwyczajnych. Gorzej, gdy jestem sama...


***


Z drugiej strony zawsze lubiłam się samopostraszyć. Głownie za pomocą literatury. Był czas, gdy się namiętnie z Małżem zaczytywaliśmy w różnych opowieściach z dreszczykiem! Do dziś w bibliotece naszej antologie opowiadań niemieckich, rosyjskich, francuskich, oczywiście  obowiązkowo E.A. Poe i nasz rodzimy ,,przerażacz'' - Stefan Grabiński. Ależ to były horrory!


Słowo zawsze przemawiało do mnie silniej niż obraz, toteż straszenie przez filmy już tak nie działało. Z kilkoma wyjątkami.


Do dziś na przykład czuję się nieswojo widząc w pobliżu duże stado ptaków. Film mistrza suspensu pewnie się już nieco zestarzał, ale ja go widziałam po raz pierwszy jako dzieciak niemal. I wrażenie pozostało. Żadne ,,Krzyki'' ani ,, teksańskie piły mechaniczne'' mnie nie ruszą, ale ,,Rosemary's baby'' niezmiennie przyprawia o dreszcze. Bo nie w tym rzecz, by krew bluzgała po ekranie, lecz by nastrój grozy umiejętnie zbudować... Między innymi przy pomocy muzyki. Kołysanka Komedy nie ma sobie równych w tym względzie!


***


Samostraszeniu doskonale służą także sny. Niektóre tak sugestywne, że pamięta się je przez dziesięciolecia. Mam takie dwa, sprzed wielu, wielu lat. Od lat jakoś horrorów nie śnię, za to Małżowi się zdarzają. Budzi mnie wtedy w środku nocy jego wrzask straszliwy... A to go niedźwiedź atakuje, a to stado wilków, albo też bandyta z nożem dopada!...


***


Pomyśleć, że miałam w życiu taki czas, gdy nie bałam się absolutnie niczego! To był krótki okres, między piętnastym a dziewiętnastym rokiem życia. Czyli etap szkoły średniej. Może wtedy akurat czułam się najlepiej w swojej skórze? Najmniej kompleksów, najwięcej wiary w siebie? Szkoda, że ten stan nie przetrwał... Fajnie być chojrakiem! Chyba?...


sobota, 12 października 2013

Bunt maszyny...

... ale przechytrzyliśmy! Wyciągając starego, acz niezawodnego, laptoka.


***


Zaliczyliśmy ,,Wałęsę''. W kinie ziało pustką, ale przynajmniej dzięki temu ,,aromat'' popcornu i chlupot coli nie zabijały mi doznań estetycznych.


Oscara pewnie nie będzie, bo świat zachodni już zobojętniał na temat wiadomy, niemniej uważam, że obraz obowiązkowy. Dla starszych, by sobie co nieco przypomnieli, dla młodszych, by się dowiedzieli.


Zgadzam się z moją poznańską Marysią, że film, jak na dzieło reżysera w wieku bardzo ,,słusznym'', jest nad wyraz  nowoczesny. Świetny pomysł na wykorzystanie buntowniczych hitów z tamtych lat, zamiast komponowania specjalnej muzyki. Wałęsa nie pomnikowy, bynajmniej. Po prostu wałęsowy, z wszystkimi znanymi wadami i zaletami. A Więckiewicz już teraz wielkim aktorem jest! Umiał uniknąć przerysowania w kierunku karykatury, choć chwilami się o tę granicę ocierał...


***


Wczoraj wzięłam udział w poczęstunku z okazji Dnia Edukacji w macierzystej szkole. Trochę sztywno było, ale przyznam się, że poszłam przede wszystkim po to, by się przyjrzeć nowej pani dyrektor.


Miła, kulturalna osoba, z ambitnymi planami. Ale czy na miarę naszej lokalnej społeczności, tego nie wiem... Czy ludzie znów będą chcieli ,,przylgnąć'' do szkoły, której reputacja w ostatnim czasie mocno ucierpiała? Jeśli tak, to byłby wielki sukces nowej szefowej...

środa, 9 października 2013

Post ku czci

Od zawsze chyba najbardziej lubiłam czytać kryminały oraz  teksty do śmiechu skłaniające. Idealnym połączeniem obu opcji okazała się być twórczość Joanny Chmielewskiej.


O tym, że ktoś taki istnieje i pisze, dowiedziałam się na studiach. Od koleżanki Ewy K. - Nie wmawiaj mi, że nie znasz ,,Lesia''! - zakrzyknęła pewnego razu. - Nie znam, naprawdę! - To jutro ci przyniosę! - brzmiał odzew.


Wracałam do domu kolejką, zaczytana do imentu i co chwila mój ,,perlisty'' rechot wprawiał w osłupienie współpodróżujących. Było mi dokładnie wszystko jedno, co sobie społeczność kolejowa o mnie myśli, byle czytać dalej i dalej...


- Ewa, co ta kobita jeszcze napisała? Dawaj tytuły! - prosiłam, ,,Lesia'' zwracając. Drugą pozycją było ,,Wszyscy jesteśmy podejrzani'', potem ,,Krokodyl z kraju Karoliny'', a czwarta książka mnie dosłownie powaliła na kolana. Bo to było ,,Wszystko czerwone''!


Potem jeszcze ,,Romans wszechczasów'', ,,Boczne drogi'', ,,Studnie przodków'', a w tak zwanym międzyczasie kryminałeczki dla młodzieży z Pawłem i Janeczką. Łykałam to jak małpa kit, z nieustającym zachwytem na obliczu...


Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam fotografię Autorki. Może dopiero w ,,Autobiografii''? A może jednak wcześniej? Zadziwiła mnie niezwykła uroda i klasa pani Joanny. Mimo wieku już wówczas słusznego... W porównaniu z moim!


Z ,,wierzchu'' dama najprawdziwsza, w środku wciąż postrzelona wariatka! O mentalności nastolatki...


Niby na rok urodzenia ulubionej Autorki nie zwracałam uwagi, a tu nagle... 81 lat! Zaledwie o sześć mniej niż posiada aktualnie  Mama. Tymczasem przepaść mentalna między paniami głęboka niczym Rów Mariański... Mamidło duchem zawsze było starsze niż Jej metryka. Sama się dobrowolnie przyodziała w gorset niemal dziewiętnastowieczny! Zero luzu... Najświętsze słowo - OBOWIĄZEK! I... POŚWIĘCENIE!


Mama nie kopciła nigdy, to fakt! Podczas gdy pani Joanna niemal do końca... Papieros był jej nieodłącznym atrybutem! No cóż, kobiety są wierne! Nałogom też...

poniedziałek, 7 października 2013

Niewiele, bo awaryjnie nieco, literki szaleja...

Żebym to ja wiedziała, w co klikam, kiedy się komentarze zablokowują!...  Tymczasem pojęcia bladego nie mam, przez co błąd od czasu do czasu po raz kolejny popełniam. No, sorry, wybaczcie!


***


Pierwszy aerobik po półrocznej przerwie od ruchu... W dodatku z młódkami, nie seniorami. Przetrwałam, skrapiając jednak  obficie podłogę i karimatę kroplami potu! Ale o to mi chodziło, by poczuć prawdziwe zmęczenie. Starałam się wykonać wszystko, tylko podskoki symulowałam, bo to nie na mój wiek i ciśnienie.


Liczę na w miarę szybkie pozbycie się brzuszka... Bo ta krągłość mnie drażni bardzo!


***


Nadspodziewanie ciekawą surówkę dziś sobie zrobiłam do obiadu. Z czerwonej kapusty, marchewki i jednej malinówki. Do tego sok z cytryny, sól, pieprz, odrobina cukru i sporo koperku. Kolorek wyszedł niezbyt apetyczny, ale smak bardzo, bardzo dobry!Polecam...


niedziela, 6 października 2013

,,Specjaliści''

Jakoś tak tuż przed powrotem na stałe do grajdołka zepsuła się nam tutejsza wieża. Nie żadna górna półka wprawdzie, ale w sumie sprzęt dość młody, circa 3-letni, więc nie powinien tak na amen zamilknąć...


Małż spakował urządzenie i wywiózł do naprawiacza. Po kilku dniach zadzwonił i usłyszał: - My nie damy rady, ale w Gdyni na Witominie jest profesjonalny serwis philipsa, proszę tam spróbować.


Dostarczył, zostawił, kazali dzwonić za 10-14 dni. Po dwóch tygodniach ,,nie mieliśmy jeszcze czasu zajrzeć'', po miesiącu ponad  odpowiedź: - Niestety, uszkodzony jest stopień mocy (cokolwiek to znaczy!), nic się  nie da zrobić. Proszę odebrać sprzęt!


Ze dwa tygodnie temu wieżę odebraliśmy. Nie bardzo rozumiałam, po co to wlec z powrotem do domu? Ale nie moja broszka, więc nie komentowałam. Małż uznał, że coś tam się dokupi w kwestii tej mocy  i może się ustrojstwo zreanimuje.


Od końca czerwca do wczoraj słuchałam albo radia internetowego (które co chwilę robiło sobie przerwy), albo bardzo prymitywnego okazu, nabytego kiedyś w Makro za całe 22,50! Jakość tragiczna, ale musiało coś do mnie gadać, gdy nocami zasiadam przy maszynie.


I oto wczoraj cud się stał , albowiem wieża ożyła! Siedziałam sobie właśnie nad krzyżówką, gdy dobiegły mnie czyste i głośne dźwięki. I zaraz potem słowo niecenzuralne na literę następującą bezpośrednio po ,,jot''...


Wpadam do małego pokoju i słyszę, jak Małż nadaje: - Partacze cholerni! Ciemniaki! A my w plecy dwa miesiące i ponad stówa... Stopień mocy, akurat!


- Czekaj, mów po ludzku, o co chodzi? - zaindagowałam.


- O co chodzi? O wtyczkę chodzi! - zakrzyknął ślubny. - Nie było żadnego poważnego uszkodzenia, rozumiesz? Sam naprawiłem w kilka minut!


Nawet mnie to nie zdziwiło. Wszak przyjaciel nasz, Kazimierz, zawsze mawiał: - Tobie, Paweł, żadne urządzenie nie potrafi się opierać dłużej niż dwie godziny!


I tyle mniej więcej czasu Małż spędził nad wieżą, zanim odkrył, co jej dolega. A potem nastąpiło ,,zmartwychwstanie''...

sobota, 5 października 2013

Babcia Janina

Chyba muszę w tym miejscu publicznie obiecać, że w nadchodzącym tygodniu odwiedzę moją Babcię-sąsiadkę.Wszak wtedy na pewno słowa dotrzymam...


Babcia wiosenek liczy sobie aktualnie 96! Słabiutka już, wiadomo, ale głowa jeszcze bardzo w porządku. Choć często ,,nawraca'' do ulubionych tematów... Czyli wspomnień z czasów młodości spędzonej gdzieś na Wileńszczyźnie.


Przeglądając dziś blogi natrafiłam gdzieś na zdjęcie kołowrotka. I dlatego skojarzyła mi się pani Janina. Bo wiele razy mi opowiadała, ile musiała umieć panna przedwojenna z rodziny chłopskiej. Przędzenie wełny, robienie na drutach, tkanie chodników i dywanów, szycie wszelkiej garderoby od fartucha po zimowe okrycie wierzchnie , łatanie dziur, tworzenie firanek i obrusów za pomocą szydełka, cerowanie niemal artystyczne. Przy tym Babcia Janina jeszcze dodatkowo wspaniale opanowała czynności  należące do braci. Bo zawsze wolała męskie prace... Nie unikając jednakowoż tych typowo babskich!


Gdy przybyła do naszego grajdołka z terenów zagarniętych po wojnie przez ZSRR, przywiozła z sobą jedynie worek włoskich orzechów i zawiniątko z czosnkiem! Wszystkiego, co osiągnęła,  dorobiła się pracą własnych rąk. Spała po 4-5 godzin na dobę, chwytała się każdego zajęcia, by zarobić na trójkę dzieci...


- Pani! - mówiła do mnie wiele razy. - Niby ja mogłam loki zakręcić, ustroić się i w pierwszą ławkę pójść do kościoła, bo mąż w gminie pracował i jakiś grosz przynosił! - Ale żeby trojgu dzieciakom wykształcenie dać, to było za mało... Dlatego ja przy świniach i krowach całymi dniami, do tego kury, gęsi, kaczki, żeby sprzedać i grosz jaki dostać... Do Boga się modliłam na dworze, przecie podobno ON jest wszędzie, to chyba mnie słuchał... Nigdy nikomu krzywdy nie zrobiłam, nie posądzałam, nie donosiłam. Choć w kościele mnie nie widywano, żyłam zgodnie z wszystkimi  przykazaniami...


Jeszcze dwa lata temu Babcia cały sezon wiosenno-letni zasuwała z siekierką, rąbiąc drzewo na opał. Każdą gałązkę w okolicy potrafiła wypatrzeć i przywlec... Po  wichurze zawsze na ,,łowy'' się udawała... Potem, w zimie,  zięcia i córkę starszą wspomagała drewnem. Bo  pełna komórka otworem stała! Nawet my dostawaliśmy propozycje korzystania z babcinych zasobów! Jako ulubieni sąsiedzi...


A jeśli już spotkanie z Babcią, to zawsze zakrapiane, bowiem Babcia nie od tego, by jednego kielicha nie wychylić! Taka  widać wileńska tradycja!

piątek, 4 października 2013

Spotkania

Wszystkie trzy bardzo miłe... Z ciotką Ireną najdłuższe, bo aż trzygodzinne niemal. Nie widziałyśmy się od początku czerwca, bo najpierw ciocia poleciała do USA na ślub wnuczki, potem nas wywiało na stałe do grajdołka. Więc opowieści obustronne i relacje z ostatnich miesięcy. Przy kawce i lampce brandy...


O szesnastej przybył pan listonosz Przemek z maminą emeryturą. Jak zwykle tak miły i grzeczny, że aż nieprawdopodobny! Zaraz potem ja biegusiem na kolejkę, po Małża i do domu! Na godzinkę zaledwie, tyle żeby obiad zjeść, bo zaraz wyjazd ponowny do Sopotu na jam-session i spotkanie z Anovi.


Trochę się bałam, że nie rozpoznam I., wszak widziałyśmy się pierwszy i jedyny do dziś raz chyba ponad dwa lata temu. Ale jakoś się udało. Obie poprzednio miałyśmy na głowie ,,runo'' znacznie ciemniejsze, teraz obie blondynki (ja może raczej siwo-blond). Nie pogadałyśmy bardzo długo, ale za to sympatycznie. Chętnie zostałabym dłużej, by się jeszcze nacieszyć i koncertem, i Anovi, ale Małż znużon już był wielce, wszak na nogach od piątej...


Tak czy owak niezwykle miły dzień...


***


Odwiedziłam też w Gdyni na kwadransik panią Marzenkę w sklepie.  Moją półtoraroczną powierniczkę... Zakupiłam przy okazji cztery kryminałki, które jakby na mnie czekały. Za to zupełnie zapomniałam zlustrować tatowy ogródek... Nic to, niedługo znów w okolice zawitam!


czwartek, 3 października 2013

Blablanie jesienne

O ile na nowej (ex-gdyńskiej) kanapie śpi się doskonale, o tyle do fotela nie mogę się za nic przyzwyczaić. Pozycje ulubione, na starym wypróbowane, tu nijak nie wychodzą. Bo mebel niby duży, ale w środku mało miejsca. Trudno się np. zwinąć w kłębek, co zawsze bardzo lubiłam.Czytanie jest możliwe, ale już rozwiązywanie krzyżówek nie bardzo, bo w pozycji półleżącej trudno!


***


W piątek dzień spotkań wszelakich. Najpierw z ciotką Ireną w Gdyni, bo mamy do omówienia masę spraw od paru miesięcy... U cioci też będę wyczekiwać pilnie pana listonosza Przemka z maminą emeryturą. A wieczorem mam nadzieję na spotkanie z Anovi na jam-session w Sopocie...


***


Kurka wodna, ale zimno! W okolicach 22-ej na zewnątrz zaledwie +2 stopnie... Nie ma co się łudzić, to jesień całą gębą! Nawet pies zaczął już w domu nocować...


***


Mam nadzieję, że od poniedziałku zacznę się ruszać! Trochę strach, bo długa przerwa w wygibasach... A tu znów przyjdzie ćwiczyć z dorodnymi, sprawnymi  30- i 40-stkami. Nie z grupą seniorów, jak w Gdyni. Nic to, ile będę mogła, tyle z siebie wykrzeszę... Ku zdrowotności!

wtorek, 1 października 2013

I po strachu!

Czy to tak skutecznie zadziałała od razu pierwsza dawka antybiotyku, czy po prostu trzydniówka postanowiła się skończyć? Najważniejsze, że samopoczucie Mamy dziś o wiele, wiele lepsze!


Bez problemu się ubrała, jadła prawie normalnie, sprawnie się poruszała. Uff...


***


Parę minut po dziewiętnastej zadzwonił Pierworodny. Często dzwoni z samochodu, gdy stoi w korkach albo się nudzi po prostu. Dziś wyjątkowo wracał z pracy sporo później niż zazwyczaj, jeszcze do sklepów kilku po drodze zaglądał. Gadaliśmy prawie godzinę. Ze trzy razy w trakcie pytał, czy to u mnie w telefonie coś ,,pipa'', ale zaprzeczałam. Potem stwierdził, że chyba dostał sms-a, ale nie będzie go odczytywał chwilowo.


Ledwo się rozłączyliśmy, dzwoni moja komórka. Patrzę, że to Hania, synowa. Odebrałam, a tu szlocha mi dziewczę przeraźliwie i przez łzy pyta, czy nie ma u nas Szymona. - No, dlaczego miałby tu być? Przecież właśnie podjeżdża pod  wasz dom! - mówię. - Gadał ze mną od godziny... Nie płacz, dziecko, nic złego się nie stało!


Wyobrażam sobie jednak, co Hania przeżywała, dzwoniąc i sms-ując kilkakrotnie bez żadnego odzewu. Bo my, kobity, zaraz sobie w myślach wizualizujemy  najgorsze! Sama to przeżyłam wiele razy. I choć Małż zawsze powtarza, że w takich przypadkach powinnam brać pod uwagę najprostsze możliwości, choćby brak zasięgu, to ja i tak mam zaraz wizje rodem  z thrillera...




Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...