wtorek, 27 października 2015

Postęp

Ależ nam się rozwinął przemysł zniczowy! Stoi człowiek w sklepie, patrzy, i nijak nie wie, co wybrać. Czy te fioletowe ze srebrną różą, czy białe z ,,janiołem'', czy mozaikowe we wszystkich kolorach tęczy, czy z brokatową Matką Boską po prostu...


A jeszcze rozmiary! Co rok większe, niedługo trudno będzie na nagrobku zmieścić.


Przy kwiatach znów o decyzję niełatwo. Kiedyś, kiedyś, w zasadzie tylko białe wielokwiatowe chryzantemy bywały na 1 listopada. Teraz oczopląsu idzie dostać od rozmaitości barw i kompozycji.


Sztucznych kwiatów nie lubię i nigdy nie nabywam, wszakże przyznać trzeba, że prócz wersji iście ,,odpustowych'' trafiają się naprawdę estetyczne okazy. Bardzo podobne do wytworów natury...


***


Nie ukrywam, że jeżeli chodzi o postęp w kwestii Święta Zmarłych, najbardziej cieszy mnie, że  cmentarze nie pachną już w tym dniu naftaliną! I nie panuje taka jak niegdyś, gdy byłam dzieciakiem, ponura atmosfera... Ludzie nie szepczą, lecz mówią półgłosem, dzieci nie muszą być ,,kneblowane'', znajomi witają się serdecznie, a nie sztywnym podaniem prawicy. Nastrój jest uroczysty, ale nie... (nomen omen) grobowy?


Nie jestem bynajmniej za tym, by na polskich cmentarzach  urządzać fiestę w stylu meksykańskim. Z muzyką i biesiadami. Jednak ta ponurość zapamiętana z dzieciństwa sprawiła, że przez długie lata 1 listopada był dla mnie dniem bardzo nieprzyjemnym. Na szczęście to już przeszłość...


Od jakiegoś czasu lubię odwiedzać cmentarze. Szczególnie w niewielkich miejscowościach. Najbardziej te stare, trochę zapomniane, gdzie imiona i nazwiska zmarłych już nieco zatarte, gdzie ząb czasu zrobił swoje... Takie jest np. miejsce wiecznego spoczynku mojego dziadka ze strony Mamy. Wśród ogromnych starych drzew... Z niesamowitym klimatem. Ludzi tam zwykle w święto niewielu, bo nowych grobów nie przybywa, a najstarsze pochodzą z początków XX wieku. Znajomi Rodziców, których kiedyś tam co roku spotykaliśmy, wszyscy już ,,po drugiej stronie''. Ale pochowani gdzie indziej...



piątek, 23 października 2015

Znów od kuchni nieco

Przygotowania do tegorocznych Świąt zaczęłam wczoraj. Od czego? Znacie mnie już trochę, więc możecie się domyślać, że, oczywiście, od nastawienia nalewki! Najlepszej, ale i najdroższej z tych, jakie  kiedykolwiek robiłam. Czyli tzw. nalewki farmaceutów.


Litr spirytusu, kilo cukru, litr mleka i kilogram cytryn. Z tych ostatnich jedna ze skórką, reszta bez, pokrojone w plasterki i wypestkowane. Siedzi to wszystko w słoju w ciemnym miejscu około miesiąca i na początku wygląda dość obrzydliwie. Potem mleko pod wpływem alkoholu i kwasu ścina się na twaróg, który z czasem opada na dno, a na górze zbiera się cudowny, aksamitny eliksir!


,,Procentowy'' serek można post factum wykorzystać, np. robiąc z niego sernik, oczywiście  tylko dla dorosłych.


***


Z cyklu ,,potrawy lubiane-zapomniane''.


Od dawna już nie robiłam dania, które nazywam zapiekanką Karolci. Albo ,,leniwcem''. Podawałam tu kiedyś przepis, ale może przypomnę, bo a nuż ktoś nie ma pomysłu na szybki obiad weekendowy.


Danie składa się z mielonego mięsa, pieczarek, cebuli i ryżu. Warzywa trzeba, niestety, pokroić. Ale to jedyna praca. Potem bierzemy naczynie żaroodporne, wylepiamy spód połową mięsa (doprawionego według gustu), na to sypiemy torebkę surowego ryżu, potem połowa pieczarek i cebuli, znów ryż, pieczarki, cebula, trzecia torebka ryżu i na koniec druga część mięsa. Pomiędzy warstwy sypiemy ziółka różne i zieleninę. Zalewamy wszystko mniej więcej litrem rosołku (może być z kostki) zmieszanego z kilkoma łyżeczkami koncentratu. I do piekarnika na 180 stopni i co najmniej półtorej godziny.


W moim wykonaniu to bardzo duża porcja, bo mięsa kilogram, pieczarek i cebuli po pół. Ale! Najlepiej ta zapiekanka smakuje na drugi, a nawet na trzeci dzień...


***


Wczorajsza nocna wichura, kontynuująca się znów od rana, przyniosła efekt w postaci bardzo owocnego orzechobrania w dżungli mojej naprzeciwko tarasu. Nawet teraz przez otwarte okno słyszę, jak kolejne egzemplarze spadają... Rano znów się przedrę przez płot!


***


A w niedzielę chyba skoczymy ostatni  raz w tym roku do lasu. Ponoć jeszcze się trafia na grzybki... Skoro nabyłam suszarkę, trzeba by coś na nią położyć?


 

wtorek, 20 października 2015

Głodnych nakarmić

Szlachetnie, nieprawdaż?


Pierwszy raz dane mi było uczestniczyć w karmieniu ,,obcych''. W sensie nie kosmitów, a  nieznajomych. Bo swoich to już nie raz, nie dwa podejmowałyśmy jako Koło. A to na dożynkach, a to z okazji Dnia Dziecka itp.


Trafiła się nam intratna dość propozycja cateringu na pewnej konferencji. Zadanie - przygotować trzy potrawy dla ok. siedemdziesięciu osób. Zdecydowałyśmy się na chleb z fasolowym smalcem i ogórkiem, zupę z dyni i karkówkę w kapuście.


Najwięcej czasu zajęło nam załadowanie auta, potem rozładunek przed miejscem konferencji, a po wszystkim znów pakowanie i rozpakowywanie w bazie. Stół uszykowałyśmy szybciutko i, popijając kawkę, czekałyśmy na gości.


O 11.30 otworzyły się drzwi i gromada ,,konferencjuszy'' ruszyła do ataku na nasze specjały. Oj, trzeba się było uwijać! Każda z naszej czwórki miała przydzieloną konkretną czynność. Ja wydawałam chleb ze smalcem i ogórkiem, Iza zupkę, Kasia mięsiwo, natomiast Beatka została mianowana oficerem łącznikowym. - Podaj chleb! Ogórki, szybko! Pietruszki do zupy brakuje! Widelce się kończą!, itp. Sprytne dziewczę ogarniało chaos bezbłędnie.


Nie wiem, czy nasi goście nie jedli śniadania, czy jakoś ogólnie byli wygłodzeni. Fakt, że cała przygotowana produkcja została w ciągu 30 minut pochłonięta do tego stopnia, że dla nas nie zostało nic prócz suchego chleba... Tymże chlebkiem mogłyśmy tylko wygarnąć resztki sosu z karkówki.


Tak czy owak sympatyczne to było doświadczenie. Krótko, treściwie i za godziwą zapłatą. Za o wiele mniejsze pieniądze trzeba się nam było czasem nastać na jarmarkach przez osiem-dziesięć godzin.


sobota, 17 października 2015

I po balu...

Ciacho nawet się jakoś udało, za to bal naprawdę wspaniały!


Bardzo licznych gości (ponad 120 osób) witałyśmy w progu po staropolsku - chlebem i solą. Oczywiście w strojach organizacyjnych. Dopiero potem zamieniłyśmy  ludowe ,,mundurki'' na prywatne kreacje.


Moje dotychczasowe doświadczenia w balowaniu charytatywnym były niemal zerowe. Toteż nie bardzo wiedziałam, czego się można spodziewać. To, co się wydarzyło, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Na naszych szkolnych grudniowych imprezach dwieście złotych uzyskane za jeden obiekt podczas licytacji to był szczyt marzeń. A tu?!


Co najmniej 6-7 przedmiotów wylicytowano za dobrze ponad tysiąc złotych. Ale też i fanty były nie byle jakie. Najwyższą cenę uzyskała oprawiona w ramkę koszulka naszej reprezentacji piłkarskiej z autografami wszystkich zawodników. Kilka kolejnych cennych sportowych gadżetów (piłki, rękawice bokserskie itp.) osiągnęły niewiele niższe ceny. Były też podarunki od wysoko postawionych dygnitarzy państwowych i znanych publicznie postaci świata kultury.


Oczywiście, pomiędzy kolejnymi etapami licytacji, bawiliśmy się wspaniale pod przewodnictwem rewelacyjnego DJ-a. A i na stołach pojawiały się co i raz apetyczne rarytasy.


Nie znam jeszcze ostatecznych danych co do uzbieranej podczas balu kwoty. Niemniej jest to dobrze ponad dziesięć tysięcy, może nawet bliżej piętnastu. Gdyby tak się stało, zeszłoroczny zysk zostałby podwojony. Udział mojej trzyosobowej rodziny w tej kwocie może niewielki, ale jest. Asia nabyła obraz, ja z kolei przepiękną ,,kolię'' wykonaną na szydełku przez jedną z koleżanek z KGW.


***


Po tygodniu tanecznych i biesiadnych szaleństw (wesele, Dzień Nauczyciela, bal) zapowiadam przerwę techniczną do Sylwestra!


PS. Nowe buty co imprezę wytrzymywały dłużej. Na wczorajszym balu już do samego końca! A tańców było sporo i to głównie tych żwawych...



środa, 14 października 2015

Ciacho-stres

Rzadko piekę. Bo i nie mam dla kogo... Z Małżem ciast unikamy, gości miewam rzadko, a jeśli już, wolę ich ugościć na słono.


Jeśli potrzeba zajdzie upieczenia czegoś na rzecz Koła, zawsze się zgłaszam pierwsza na szarlotkę. Tym razem, niestety,  któraś z koleżanek mnie ubiegła. Więc zadeklarowałam murzynka z kremową nadziewką... Na piątkowy bal.


Fajnie, ale... Murzynka nie piekłam od lat niemal trzydziestu! Skonsultowałam się z moją Halusią, przepis dostałam. I dziś przystąpiłam do zadania. Z przeszkodami od razu, bo się okazało, że Małż, który niedawno zrobił porządki w komórce, umieścił oba miksery na niebotycznej wysokości! Z krzesełka nijak nie mogłam dosięgnąć...


- Przecież mamy drabinkę! - zakrzyknął Małż, gdy zadzwoniłam z wytykiem służbowym. Fakt, mamy, ale ja się jej boję... Jednak poczucie obowiązku wobec umiłowanej organizacji pożytku publicznego pozwoliło  bojaźń przezwyciężyć. Wspięłam się, sprzęt pobrałam.


,,Afroamerykanin'' upieczony, nawet wyrósł niezgorzej. Teraz etap drugi - krem. Jakieś pojęcie mam, jak go zrobić, ale też nie do końca. Śmietana plus mascarpone. I pewnie dżemik kwaskowy pomiędzy dobrze by było dać. Może też na wierzch polewa? Rączki się trzęsą na samą myśl...


Trzymajcie kciuki, by się wypiek finalnie udał! W końcu, jako najstarsza z wioskowych gospodyń, powinnam przykładem świecić...




poniedziałek, 12 października 2015

,,Trza być w butach na weselu''...

No to byłam. Ale w nowych i ,,wygodnych'' wytrzymałam do 23.45.Tuż przed oczepinami jednak zmieniłam na typ balerinki.


Weselisko przyjemne bardzo, niemal pod każdym względem. Przepięknie nakryte stoły, miła i kulturalna obsługa, fantastyczny wodzirej, muzyka dla wszystkich pokoleń umiejętnie przeplatana. Jedyne słabsze ogniwo stanowiło menu, ale w końcu nie na jedzeniu ta impreza polega. Sprawdza się jednak po raz kolejny teoria, że nie ma to jak weselna klasyka!


Pierwszy taniec pary młodej tak wdzięczny i perfekcyjny, żem jako stara ciotka łezkę, a jakże,  uroniła. Może nawet kilka... Drugi powód do wzruszenia znajdował się na ścianie za plecami pary młodej. Cudne monidło! Czarno-białe, ale  z poróżowanymi usteczkami. Miód-malina...


Z inicjatywy siostry pana młodego każdy z gości otrzymał słoiczek cukierków w stylu retro. Kto leciwy, ten pamięta cięte na ukos słodkości z kwiatkiem pośrodku. Tu zamiast kwiatka widniały inicjały nowożeńców. A sam słoiczek też nie byle jaki, w ciekawym kształcie, ze śliczną nakrętką... Przydałaby nam się w Kole seria takich naczyniek.


Bardzo mi się też podobało, że wesele rozpoczęło się... polonezem! Pięknie pan wodzirej poprowadził nas wszystkich w rytm muzyki z ,,Pana Tadeusza''. Ileż tam figur było!


Podsumowując: wszystko z klasą, ale bez śladu zadęcia, bo z dużą dozą humoru. Tak, jak lubię najbardziej!

czwartek, 8 października 2015

Krótko

Hurra!!! Mam buty!


W ostatnim sklepie w wielkim kompleksie, gdy już nadzieję straciłam... I wiecie co? Może to głupie, ale gdy po naprawdę wielu latach trafiłam na ładne, wygodne i niedrogie - wzięłam dwie pary. Czarne i ciemnoniebieskie. Jestem szczęśliwa...

wtorek, 6 października 2015

Urodzaj

Od razu odpukuję w niemalowane, żeby nie zapeszyć i tfu-tfu przez lewe ramię dla większej pewności!


W zeszłym roku posucha była w naszym Kole w kwestii zarobków. Bywałyśmy tu i tam, owszem, ale raczej dla prestiżu niż dla żywej gotówki... Czasem nawet z konta coś musiało ubyć, by na cele reprezentacyjne wydać.


Ten rok, jak na razie, łaskawy. Tyle, że czasem nam się terminy spiętrzają i trzeba się nieźle uwijać, by zdążyć wszystkie sroki za ogony złapać. Raz jarmark okazjonalny, raz konkurs, to znów obsługa imprezki wraz z cateringiem. I grosz do grosza się składa.


Wciąż się jeszcze uczymy, jak najbardziej optymalnie funkcjonować. Wraz z doświadczeniem rosną też potrzeby. Musimy na przykład pilnie nabyć sobie namiot ,,handlowy'', bo jednak kilka imprez co roku w plenerze jest i własne stoisko mieć należy. A do namiotu stół jakiś rozkładany, by było na czym towar rozłożyć. Oraz bęben z solidnym kablem, bo różnie bywa z dostępem do prądu i najlepiej liczyć na siebie.


Na te właśnie sprzęty udało się nam już w tym roku zarobić. A jeszcze na dwudziestego października trafiła się okazja zdobycia kolejnego tysiąca. No, niecałego, bo koszty własne wyniosą ze 3-4 stówki. Zawsze to jednak coś! Pracy nie tak dużo, potrawy proste. Tyle że na circa 70 osób.


***


Dziś pierwsze udane rozpalenie w piecu. Małż próbował już w niedzielę, ale tylko się nakopciło niemożliwie... Już widmo wymiany pieca zajrzało nam w oczy, ale udało się przyczynę zła znaleźć i wyeliminować. Milutko, gdy na dworze zaledwie plus siedem, a tu ciepło się od żeberek rozchodzi...

sobota, 3 października 2015

Przedimprezowo

Październik rzadko dotychczas kojarzył mi się z jakimikolwiek imprezami. Lata temu owszem, wesela bywały w rodzinie i wśród przyjaciół. Ale to zamierzchłe czasy...


Tym razem jednak dziesiąty miesiąc roku niesie co najmniej dwa wydarzenia. Dziesiątego weselisko, wychodzi za mąż najmłodsza z małżowych siostrzenic. Lokalizacja przyjęcia bardzo dla nas korzystna, zaledwie 10 minut autem. Będzie więc można w trakcie i do psa wpaść celem odsikania, i w razie potrzeby zmienić garderobę...


Sześć dni później współorganizujemy jako KGW bal charytatywny na rzecz dwojga chorych maluchów. Udział w przygotowaniach obowiązkowy, w balu dobrowolny, ale zdecydowaliśmy, że idziemy. Zawsze to jakąś cegiełkę się dołoży, a może i do licytacji przystąpimy? Póki jeszcze stać nas na podobne ,,ekscesy''...


Taka podwójna okazja to pretekst, by może nabyć coś nowego. Bez wielkiej presji, jeśli chodzi np. o sukienkę, tu dysponuję pewnymi rezerwami. Gorzej, jak zawsze, z obuwiem.


Wiosnę i jesień spędzam niemal wyłącznie w spodniach i butach sportowych. Od niepamiętnych czasów nie udało mi się kupić wygodnych półbutów typu pantofelki. I tracę powoli wiarę, czy jeszcze kiedykolwiek...


Od dwóch tygodni jeżdżę po sklepach, przymierzam, oglądam. I guzik! ,,Babciowych'' rozczłapańców trochę jest, ale nijak się nie komponują z jako tako elegancką toaletą wieczorową. O szpilkach nawet nie marzę, zresztą pewnie zabiłabym się od razu. Ale żeby chociaż obcasik 5-6 cm, albo niezbyt toporny koturnik. Dlaczego niemal wszystkie buty są tak potwornie twarde? Nawet te z wyższych półek w markowych salonach. Po prostu narzędzia tortur, jak z czasów inkwizycji!


Że też mnie pokarało nietypowymi stopami, które dobrze czują się tylko albo w klapkach, albo w kozakach...


Z obuwniczej desperacji nabyłam sukienkę. Niedrogą, a ładną. Czarny z amarantem, a może raczej  z fuksją? Przyda się na wiele różnych okazji. Co na odnóża? Na początek założę coś niewygodnego, a potem, jak się impreza rozkręci i nikt już nie będzie się specjalnie przyglądał, zmienię na rozczłapańce. Choć teoretycznie mam jeszcze kilka dni na poszukiwania... Cud się chyba jednak nie zdarzy!


Ciekawe swoja drogą, czy jeszcze gdzieś w okolicy można sobie zrobić obuwie na obstalunek?...

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...