piątek, 31 października 2014

Ćwierć wieku później...

... impreza niemal w stu procentach tak samo udana!


Wesele mojego Szwagra Janka, 25 lat temu było zdecydowanie najlepszym, na jakim byłam. Przedtem i potem zdarzało się być na bardziej ekskluzywnych, może tu i tam z lepszym menu, może i z lepszą orkiestrą itp. Ale takiego klimatu nie było nigdzie...


Trudno uwierzyć, że ćwierć wieku później powtórzy się taka atmosfera! A jednak... Już ceremonia w kościele miała w sobie coś niezwykłego. A potem było tylko lepiej!


Może tu się ktoś zbrzydzi, ale nie masz jak wiejska remiza! Z całym swoim ,,anturażem''.  Akurat tym razem absolutna nówka, wybudowana przy wsparciu Unii, a jednak swojska jak wszystkie inne.


Moje ukochane kaszubskie menu, zaczynające się od rosołku bez makaronu i gotowanego mięska z ryżem i białym sosem z rodzynkami! Potem już klasyka - pieczyste itp... Dużo i bardzo smacznie!


W stosunku do listy gości z 1989 roku zmiany niewielkie. Ubyło wprawdzie  parę osób, za to dzieci licznie obrodziły i podrosły... Nazbierało się tak circa 60 gości. Nastawionych zdecydowanie rozrywkowo!


Pan Didżej wart wszystkie pieniądze! Dowcipny, acz nie prymitywny, z humorem sytuacyjnym. Konkursy wesołe, ale bynajmniej  nie z tak zwanej ,,grubej rury''. W serwowanych utworach wprawdzie przeważało disco polo, ale i ambitniejsze kawałki się zdarzały. A to tango, a to walc angielski. Małż zadowolony, że mógł sobie przypomnieć, co wyniósł z  lekcji tańca sprzed lat... Moje nowe buty spisały się dzielnie.


Aż żal było się żegnać przed północą... Pan Didżej wołał: - Jak to odjeżdżacie? A oczepiny?(!)


Oczywiście zostaliśmy zaproszeni na jutro na... poprawiny! Chyba jednak nie damy rady. A szkoda!


środa, 29 października 2014

Totolotek ZUS-owy

Powierzyłam dziś  owej ,,szacownej'' instytucji misję przeliczenia mojej belferskiej emerytury. Za circa miesiąc dowiem się, jaki efekt. W przypadku znajomych ex-nauczycielek było to od dwóch groszy(!) do mniej więcej dwustu złotych.


Jak znam życie, w moim przypadku zwycięży opcja dwugroszowa... Bo ja zawsze mam kolosalne szczęście w kwestiach finansowych!:) Może się nawet okazać, że bilans wypadnie in minus! Ale wtedy pozostanę przy dotychczasowej stawce, na szczęście.


***


Do ZUS-u udawałam się niemal biegiem, bo zaplanowana wczoraj wizyta u fryzjera mi się ,,przeciągła'' nieco. A niewiele miałam czasu do odjazdu jedynego w ramach dwóch godzin autobusu. Tym razem jednak wyjątkowy fart mi sprzyjał, kolejka zerowa! Ledwo weszłam, już mnie zawezwano... To pierwszy taki przypadek w moich zmaganiach z instancją... Oby po raz ostatni!


***


Po powrocie Małża jeszcze jeden wyjazd do powiatowego miasteczka. Po nowy dekoder do Cyfry+. Bo dostarczony nam miesiąc temu szwankował zdecydowanie. Wreszcie znów mam Kulturę i Kino Polska. Przy okazji nabyłam też zimowe obuwie w kolorze beżowym, pasującym  do zielonej kurtełki z Lidla.


Pruszczykowo  nasze totalnie rozkopane! Na wyścigi fachowcy zasuwają, by skończyć to i owo przed wyborami samorządowymi! Tu nowy chodnik, tam asfalt... Chodniczek nowiutki między innymi przed gabinetem doktora psiego. Gdzie mus się udać dziś. Ile znów nam z kieszeni doktor wyciągnie?... Who knows?


***


Plan na sobotę - zaliczamy od rana  we dwoje groby wejherowsko-redowe, potem obiad u Asi  i wszyscy razem ruszamy na grób Rodziców w Gdyni. Spacerkiem z Brodwina. Circa 30 minut. Z piesami, żeby się przy okazji przewietrzyły. Oczywiście,  z czworonogami na nekropolię wstęp wzbroniony, więc na raty pójdziemy. Najpierw my, potem dziecka...


Starsze stadło już dziś grób Dziadków odwiedziło, dopucowało po nas. Na wysoki połysk...





poniedziałek, 27 października 2014

Rybny post tym razem

Chyba mi płetwy wyrosną...


Moja miejscowa Hala zawsze się śmieje, że cała jej rodzina lada dzień zacznie gdakać, albowiem w ich jadłospisie królują niepodzielnie jaja. Mnie natomiast ostatnio wzięło na ryby...


W domu rodzinnym ryby gościły na stole rzadko. W myśl zasady, że szewc bez butów chodzi. Tatko albowiem całe zawodowe życie był związany z nieistniejącymi już Zakładami Rybnymi w Gdyni.


Babcia - królowa kuchni - jakoś do stworzeń pływających specjalnego nabożeństwa nie miała. Na Wigilię musiała ryba być, wiadomo! Do tego pojawiały się często szprotki wędzone w takich pudełkach z okienkiem celofanowym. Czasem Mama przywoziła z kontroli w spółdzielniach rybackich wędzonego węgorza. W ramach korupcji pewnie... Raz w roku na imieniny Taty przywożono dwa półmiski ryb w galarecie z zakładu pracy. I to by było na tyle...


Dziś rybka na obiad to dość kosztowna inwestycja. Znacznie droższa od mięsa. A jednak w naszym ryneczkowym rybnym sklepie co sobotę kolejka! I po filety, i po różniste przetwory, których tam mnóstwo.


Do niedawna poza klasyczną rybą smażoną przyswajałam jedynie śledzie opiekane w occie. I wędzoną makrelę. Teraz zaczynają mi smakować śledzie w oleju i insze rarytasy. Byle nie takie z majonezami.


Dziś miałam dzień wybitnie rybny. Na śniadanie filet śledziowy opiekany, na obiad kotleciki z dorsza, na kolację śledź marynowany. Coraz bliżej te płetwy... Może w związku z tym wypadałoby się w końcu nauczyć pływać?


***


Coraz lepiej nam idzie w tej nieszczęsnej komisji socjalnej. Nabieramy w końcu wprawy, mamy nowy, krótszy i bardziej treściwy regulamin, wynik szkolenia dwójki pań. Tylko panienka z gminy wciąż się czepia, że protokoły do poprawki... Cóż, umiejętność czytania ze zrozumieniem wciąż kuleje tu i ówdzie!



 

sobota, 25 października 2014

Sobotnio

Oj, oberwało mi się za ostatni post. Żeby to człowiek przewidział wszystkie możliwe interpretacje lub nadinterpretacje czytających, to by zamilkł na wieki! A dopiero co współczułam Klarce, że nieopatrznie kijaszek w mrowisko wetknęła...


***


Zanim zmroziło nam atmosferę (minus dwa wczoraj około północy!), spędziliśmy bardzo miły wieczór z dzieckami mniejszymi. Panowie testowali rozmaite gatunki piwa  - krajowego i przywiezionego przez Asię z trasy po Belgii i Holandii. My piłyśmy pomalutku białe wino. Obejrzeliśmy wspólnie na tvn-ie Sherlocka Holmesa. I gadaliśmy sobie do woli, co się ostatnio bardzo rzadko zdarza, bo... wciąż czasu brak!


Pieski były nadzwyczaj spokojne tym razem. Żadnego podgryzania ani walk o zabaweczkę. Oba spały potem w małym pokoju z dziećmi...


***


Nocny przymrozek uśmiercił skutecznie ostatnie tarasowe roślinki. Poległy wszystkie begonie, pelasie i nawet turki-śmierdziuszki. Ocalała tylko tunbergia.


Na zakupy trzeba było po raz pierwszy założyć wełnianą spódnicę, zimową kurtełkę i cieplejsze buty. Ręce marzły nam obojgu, bo jakoś o rękawiczkach nie pomyśleliśmy...


***


Po powrocie z Pruszczykowa Małż walczył na dachu ze dwie godziny z anteną od Cyfry+. Bo mimo nowego dekodera obserwujemy brak sygnału na kilku moich ulubionych kanałach. Niestety, nie udało się przywrócić ani Kultury, ani Kina Polska. Trudno!


***


Skończyłam lekturę ,,Mistyfikacji'' Harlana Cobena. W słowie wstępnym autor tłumaczy się z niedoskonałości swojej debiutanckiej powieści. Rzeczywiście, jego następne kryminały, których zaliczyłam sporo, są zupełnie inne...


Każdy, kto się trochę para słowem, odczuwa zapewne lekkie zażenowanie na myśl o swoich pierwocinach. Nawet jeśli nie jest się uznanym pisarzem. Tylko zwykłym amatorem. Pamiętam, jak Asia podczas wyprowadzki znalazła swój pamiętnik z podstawówki. Kwiczałyśmy radośnie obie, gdy czytała ,,obszerne fragmenty''... Osobiście posiadam taki gruby zeszyt z własną ,,tfurczością'' od czasów niemal przedszkolnych po koniec technikum. Bzdury totalne! Są tam może raptem ze dwa teksty, których się nie wstydzę. Reszta to chłam absolutny!


A  ,,Mistyfikacja'' szalenie mi się podobała. Świetny scenariusz na film. Niby temat ograny, a jednak. Jest zaskoczenie, jest i happy end. Czego chcieć więcej?...

środa, 22 października 2014

O wątpliwych komplementach

Wkroczenie w wiek ciociowo-babciowy swoje prawa ma. Ale niekoniecznie trzeba z nich korzystać...


Ciocie i babcie zapamiętane z dzieciństwa miały taką dziwną cechę, że niby prawiły komplementy, ale ja odbierałam je często jako szpile wbijane w ciało i umysł.


- Dobrze wyglądasz! - zaczynała taka ciotka, a mnie się gęba uśmiechała. Ale do czasu, bo za chwilę padało: - Poprawiłaś się od czasu, gdy cię ostatni raz widziałam...


I czar pryskał momentalnie! Niby takie neutralne słówko ,,poprawiłaś się'', prawda? A bolało jak diabli! Na dodatek, jeśli się akurat przebywało kilka dni u takiej ciotki, to czyniła ona wszystko, by spowodować jeszcze większą ,,poprawę''!


A po powrocie domowa Babcia na mój widok oznajmiała: - Chyba wyglądasz LEPIEJ niż przed wyjazdem!


I znów niby miły przymiotnik, a jednak...


Częstowana przez lata podobnymi komplementami przyrzekłam sobie, że nigdy nikomu prosto w oczy takich ,,miłych'' słów nie powiem. I chyba dotrzymałam słowa... Szczególnie pilnuję się do dziś, by osobistemu potomstwu nie czynić podobnych ,,grzeczności''.  Przede wszystkim ani słowa na temat wagi! Choć bywały momenty, gdy niepokoiła mnie nieco sylwetka Pierworodnego lub Asi. Wiedziałam jednak, że sami dojdą kiedyś do wniosku, że warto się troszkę pokatować dla zdrowia. I miałam rację!


Jakiś czas temu Sister zamówiła sobie u mnie post na temat, ponieważ oburzył ją artykuł pt..,,NAWET w rozmiarze 42 możesz czuć się atrakcyjnie''. Kolejne piękne słówko: ,,nawet''. Bez tego wyrazu tytuł miałby zupełnie inną wymowę. Niestety, te 5 liter sprawia, że zupełnie przeciętna, jeśli chodzi o figurę,  osoba płci żeńskiej przeczytawszy nagłówek, ma pewność, że jest po prostu ohydną bambaryłą! Niegodną spojrzenia żadnego mężczyzny...


Akurat obie z Sister mieścimy się w tych parametrach. Fakt, niektóre sklepy dla ,,puszystych''  oferują konfekcję zaczynającą  się od rozmiaru 42 właśnie. Jednak w placówkach handlowych dla ,,normalnych'' rozmiar L (czyli 40-42) jak najbardziej występuje i nie jest  wcale najwyższy. Pani ,,elka'' nie jest bynajmniej anorektyczką, ma przeważnie troszkę okrągłości, ale nie jest też żadnym monstrum.


A jeśli nawet ma się rozmiar sporo większy, niekoniecznie jest się kobietą odstraszającą rodzaj męski! Znam sporo pań noszących xl lub xxl, a przy tym bardzo urodziwych, zadbanych, atrakcyjnych. I zdrowych!


A na drugim biegunie zabiedzone, zagłodzone stworzenia bez chęci do życia, wyblakłe i smętne... Ubrane w czerń lub cieliste beże, bez cienia uśmiechu na buzi. Nie wierzę, by normalny zdrowy chłop wolał taką anemiczkę od dziewczyny, o której stare ciotki mawiały: ,,czysta krew z mlekiem''!



niedziela, 19 października 2014

,,To ostatnia niedziela...''

Taka ładna tego roku. I niewykorzystana...


Małża głowa bolała cały dzień, więc nie do życia był. A szkoda... Miałam plany, nie wyszło, trudno!


Jedyne, do czego go przymusiłam, to zasadzenie paru roślin, których wczoraj dostarczyła Hania.  Irysy, ozdobne trawy i brodate goździki w liczbie dwóch. Sama też trochę w ogrodzie poszalałam, wyrywając co już zbędne, przycinając to i owo. Na przykład wierzbę biało-różową.


Nastawiłam też ostatnią w tym roku nalewkę. Z ananasa, a dokładniej z jednego całego i drugiego w połowie.  Akurat trafił mi się niedrogi, a pewny, spirytus. Waham się, czy dodać goździki, cytrynę  i laskę wanilii, czy pozostawić sam owoc. Może podzielę nalew na pół?


Asia powróciła z Holandii, Pierworodny dotarł po południu do Hagi. Dziś imieniny Ireny, naszej przyszywanej, acz bardzo ukochanej, ciotki! Będę dzwonić wieczorem z życzeniami... I może Sister namówię na telefon, bo mąż cioci był jej chrzestnym.


Dziś wyprawa na orzechy bardzo owocna!  Ponad pół reklamówki! Ale to dlatego, że  wśród licznego listowia opadłego kijaszkiem grzebałam... Wieczorem rozszalała się wichura, może jeszcze coś  postrąca? Chociaż nie słyszałam... Lornetką podglądam, czy jeszcze cosik na drzewie zostało?









 

piątek, 17 października 2014

Bowling, bowling, bowling...

Jako wiejska baba zaściankowa, uciech światowych nieznająca, nie miałam dotąd okazji spróbować wyżej wzmiankowanej rozrywki. A szkoda...


Przygotowanie teoretyczne otrzymałam wczoraj wieczorem od mojej poznańskiej Marysi. Dowiedziałam się, jaką kulę wybrać,  i żeby skarpetki zapasowe koniecznie wziąć i ewentualnie jakiś plasterek, gdyby paluch któryś z trzech kontuzji doznał przedwcześnie, itp., itd.


Tak do końca nie byłam przekonana, czy w ogóle udział wezmę, bo przecież oferma ze mnie, jeśli idzie o sporty wszelkie. Ale jak towarzystwo ruszyło po buty, to pierwsza krzyknęłam ,,37''! Potem długo szukałam odpowiedniej kuli, bo Marysia mi radziła tak między 8 a 10. I rzeczywiście, najlepiej pasowała dziewiątka!


Pierwsze dwa rzuty poleciały do rynny. Co mnie bynajmniej nie zniechęciło, albowiem bakcyla pożarłam od razu! Spodobało się i już.


Może błędem taktycznym było to, że zamiast w grupie emerytów startowałam z młodzieżą pedagogiczną. Wśród seniorów byłabym na czele. Ale wyniki specjalnie mnie nie rajcowały. Chciałam tylko rzucać, rzucać i rzucać... Raz jedyny udało mi się obalić wszystkie dziesięć kręgli od pierwszego strzału, raz dziewięć. Większość rzutów kończyła się zerem, niestety... Raz mi nawet kula z ręki uciekła!


W pewnym momencie emeryci wymiękli, więc ich tor był wolny. Wykorzystywałam każdą okazję, by się do niego dobrać. A kiedy nasz czas się skończył, byłam akurat w mojej grupie na prowadzeniu, wyobrażacie sobie?


Warto było popróbować czegoś nowego! Paluchy już pod koniec trochę bolały, ale nic to!


***


Atrakcja bowlingowa pokryła całkowicie niedostatki w zakresie konsumpcji. Serwowane nam dania nie porwały chyba nikogo. ,,Starszyzna'' nieco marudziła... Może i słusznie, bo wiem, że w tym miejscu można zjeść całkiem przyzwoicie, byłam tam na dwóch weselach. Pewnie się szef kuchni zmienił od tej pory... Doprawienie dań plasowało się na poziomie strawy  dla przedszkolaków! Trochę też przeszkadzało nam bardzo skąpe oświetlenie szwedzkiego stołu.


Generalnie jednak uważam naszą nauczycielską imprezę za bardzo udaną! I jestem gotowa optować za rok za powtórką...


***


Dzieci mi  się ,,holendrują'' zawzięcie. Asia wraca w niedzielę z tournee po Holandii i Belgii, Pierworodny akurat tego samego dnia odlatuje do Hagi... Kto by to kiedyś pomyślał, że takich globtroterów spłodziliśmy?


***


Całe mieszkanie mam w orzechach włoskich! Codziennie biegam do dżungli z reklamówką i zbieram, co wiatry otrząsną... A że mokro, toteż suszyć orzechy trzeba. Cały parapet w kuchni zagospodarowany i pół stołu, od dziś jeszcze w dużym pokoju na stole wielka taca pełna dobra. Wydawało się, że w tym roku marny urodzaj, a jednak! Konkurencję robi mi pani Renia, nasza była woźna, też przybywa do dżungli po łupy co drugi dzień. Staram się być szybciej... A orzechy tego roku wyjątkowo drogie!


wtorek, 14 października 2014

,,A ty maszeruj, maszeruj...''

Zaszła konieczność udania się po recepty do pierwszego kontaktu. Zarejestrowałam się więc już w czwartek, na poniedziałek, na trzynastą punkt.


Jakiś czas temu zauważyłam, że nasze autobusy mają ,,na plecach'' inną nazwę przewoźnika. Ale nie skojarzyłam, że w związku z tym i godziny kursowania uległy zmianie. I to dość konkretnej. W niedzielę wieczorem znalazłam na stronie gminy aktualny rozkład jazdy, i tu... No, tak! Nie mam jak na 13-tą dotrzeć! Albo będę dwie i pół godziny przed czasem, albo się spóźnię o ok. 30 minut. Tak czy siak d..a!


Pięć po dwunastej wpadłam do szkoły z pytaniem, czy czasem ktoś z kadry nie kończy zajęć  po piątej lekcji i nie jedzie w stronę ośrodka. Niestety... - Złap okazję! - poradziła mi Hala. - Nie umiem! Jak widzę auto i powinnam machnąć, to mi jakoś ręka do tułowia przyrasta... - odparłam. - No, tak mam!


Wyszłam na szosę, popatrzyłam w lewo i prawo. I o 12.13 ruszyłam żwawym marszem. Pogoda była w sam raz, nie za gorąco, nie za zimno, bez wiatru praktycznie, co u nas rzadko się zdarza. Buty miałam wygodne.


Dystans 4,7 kilometra pokonałam w niezłym, jak na 60-latkę tempie - równe 40 minut! Nawet się specjalnie nie zasapałam, za to dotarłam dość mokra... I dosłownie za minutę weszłam do gabinetu. - Pani doktor! Proszę mi szybko zmierzyć ciśnienie i puls, bo nie wiem, czy jeszcze na pewno żyję... - zawołałam.


Nie było źle. Ciśnienie 140/90, tętno 120. - Może pani jeszcze maszerować! - orzekła fachowa siła medyczna.


Z mojej relacji  o wydarzeniu Małż wysnuł z gruntu fałszywy wniosek, że będę teraz z nim regularnie zasuwać po polach. Nic z tego! Lubię chodzić, w dodatku lubię dość szybkie tempo marszu. Ale wciąż ta sama trasa bezbrzeżnie mnie nudzi! W nowych miejscach natomiast mogę wędrować godzinami.


***


Całe szczęście, że to na wczoraj mój ,,marsz po zdrowie'' wypadł. Bo dziś lało od rana do siedemnastej ciurkiem! Przeszłam się tylko na godzinkę do szkoły, bo pani dyrektor zaprosiła na apel z okazji dzisiejszej.


Trwającym wciąż na nauczycielskich posterunkach życzę dobrych dzieci! I mądrych rodziców!


niedziela, 12 października 2014

,,Bogowie''

Fakt, że szłam do kina nastawiona bardzo pozytywnie, tuż  po całej serii wywiadów z aktorami i reżyserem. Ale trochę się jednak obawiałam, jak się Małżowi historia spodoba. W zasadzie wiedział tylko tyle, że to film o Relidze.


Kochani! Od niepamiętnych czasów nie byłam na filmie, który nie miał ani jednej sekundy dłużyzny! To się oglądało jak najlepsze kino akcji! Porównanie, które teraz nastąpi, może się komuś wydać kompletnie bez sensu, ale... Dla mnie wzorcem filmu, jeśli chodzi o idealne wykorzystanie czasu, jest od lat ,,Żądło''. Tam nie ma ani jednej zbędnej klatki. I w ,,Bogach'' podobnie.


Sentencja przedstawiająca organizowanie kliniki w Zabrzu doskonała!  I śmieszna, i trochę straszna zarazem. Reżyser bardzo chciał uciec od polityki, choć wiadomo, obraz dotyczy lat 80-tych, więc tak całkowicie się nie udało. Niemniej polityki jest dokładnie tyle, ile być musi, ani grama więcej. I żadnej propagandy przemycanej tu i tam...


Plejada znakomitych aktorów w epizodach - Kinga Preis, Englert, Opania, Siudym itp. Oczywiście, Kot bezkonkurencyjny! Ale i bardzo oszczędnie zagrana postać żony profesora mocno porusza.


Jest humor, jest dramatyzm, świetne tempo, czego więcej chcieć? Nawet dźwięk, będący często piętą achillesową w polskim kinie,  bardzo przyzwoity.  Tylko iść na seans!


Mnie, jako stałego obserwatora różnych ,,Ostrych dyżurów'', ,,Lekarzy'', ,,Chirurgów'' itp., sceny operacyjne zbytnio nie ruszały. Małż trochę wzdychał i głowę odwracał. Cóż, mężczyzna...:)




sobota, 11 października 2014

Taka sobota...

Marzyło mi się dziś grzybobranie, wszak wielki niedosyt grzybowy odczuwam tego roku. Dwie skonsumowane w sierpniu łyżki kurek na całe lato i jesień to przecież niewiele...


Tymczasem ranek przyniósł deszcz. I siąpiło mniej lub bardziej cały dzień. Na grzyby mogłam sobie popatrzeć na pruszczańskim rynku - owszem, sporo było.  Głównie kozaki, ale i trochę prawdziwków, podgrzybki i nieco opieniek.  Ale ja z zasady nie kupuję, bo drogie po pierwsze, po drugie nie wiem jak ze świeżością i ,,życiem wewnętrznym'' (robaczuszki).


***


Sporą część dnia, zamiast w lesie, spędziłam w kuchni. Upiekłam ładny kawałek karkówki, żeby mieć jakąś uczciwą wędlinę na kanapki. Przygotowałam obiad na jutro, bo wybieramy się w południe do kina na ,,Bogów'', więc po powrocie będziemy zbyt głodni, by czekać, aż się coś udusi czy ugotuje.


Gdy deszcz ogłosił kwadrans przerwy, poleciałam do ,,dżungli'' na orzechy. Kiepsko, znalazłam może ze 20 sztuk. Ale dobre i to! Potem prawie pół godzinki walki z pomelo. Dobry owoc, choć chiński, ale dobranie się do ,,centrum'' niełatwe.


***


A na zwieńczenie dnia niespodzianka w wykonaniu naszych kopaczy. Może nie całkiem zasłużone to zwycięstwo, ale co tam będę darowanemu ,,koniu'' w paszczę spozierać! Wbrew wcześniejszym zapowiedziom Niemcy wcale nie wystawili trzeciego garnituru zawodników. Więc co by nie mówić...


***


Jeśli ,,Bogowie'' mi się spodobają, postaram się jutro coś na temat naklikać. Jedno wiem  niemal na pewno - spodoba mi się Kot. Bo o ile nie przepadam za tymi na czterech łapach, pisanymi małą literą, o tyle ten jeden wyjątkowy prawie zawsze mnie zachwyca...


czwartek, 9 października 2014

Refleksyjnie

Sąd przeszedł bezboleśnie. W ciągu mniej więcej pięciu minut zostałam załatwiona. Pan sędzia tak szybko pytał, że ledwo zdążyłam odpowiadać. Monosylabami jeno: tak albo nie.


Oczywiście znów trzeba cierpliwie odczekać, aż dostanę odpis postanowienia, ale co tam. Mam czas...


***


Dzisiejsze pożegnanie C. bardzo wzruszające. Ale nie będę o tym pisać...


Przy okazji jednak taka dygresyjka. Podoba mi się bardzo, że w kaplicy przed wyprowadzeniem zmarłego mogą rozbrzmiewać tony nie tylko stricte kościelne! Ale również świeckie, a ulubione za życia przez opuszczającego ten padół...


Nasz serdeczny przyjaciel Grześ, zmarły przed trzema laty, całe życie kochał twórczość Niemena. I właśnie doskonale dobrana wiązanka jego utworów towarzyszyła nam w cmentarnej kaplicy. Dziś z kolei słuchaliśmy ballad Leonarda Cohena. A w momencie wyprowadzania urny zabrzmiały dźwięki ,,Pukając do nieba bram'' Boba Marleya.


Parę lat temu był chowany w Gdyni pewien muzyk jazzowy. Przyjaciele muzycy z całego Trójmiasta grali mu na pożegnanie ,,Gdy wszyscy święci maszerują do nieba''. Oprawę muzyczną pogrzebu Wisławy Szymborskiej stanowiły utwory Elli Fitzgerald.


Nasz znajomy podleśniczy-astrolog z okolic Andrychowa już dawno ,,zaklepał'' sobie w razie czego ,,Moon river'' i to koniecznie w wykonaniu Asi. Itp., itd...


Oczywiście, co cesarskie cesarzowi, co boskie Bogu. Msza święta poprzedzająca pochówek niech będzie jak najbardziej klasyczna. Ale można doskonale pogodzić sferę świętszą i mniej świętą. Nie widzę niczego złego w uhonorowaniu zmarłego w dniu pożegnania ulubionymi motywami muzycznymi. No, gdyby to były jakieś wyjątkowo niefortunne hity, to może niekoniecznie...


***


Nie mogę się nadziwić urokowi tegorocznej jesieni! Już mija pierwsza dekada października, a w naturze wciąż niemal lato... Owocowo, pachnąco, kolorowo! Tylko trzy razy rozpalaliśmy w piecu do dziś. A bywało, że już od początku września ciurkiem...




wtorek, 7 października 2014

Słodko-gorzko, jak to w życiu

Taka miła była niedziela! Zjechały się wszystkie dziecka i wnuczątka, udało się nawet zjeść obiad na tarasie. I pójść na sentymentalny spacer do zdziczałego zupełnie parku, w którym Asia i Szymon odwiedzili ruiny swojego przedszkola...


Wieczorem zadzwoniła Sister, pogadałyśmy sobie na wesoło.


W poniedziałek sms od Asi. Z zapytaniem, czy maila od Basi przeczytałam. W pierwszej chwili pomyślałam sobie, że może siostrzenica w ciąży? I taka uradowana pytam Asię, w czym rzecz. Niestety...


Sister donosiła o śmierci ich wieloletniego przyjaciela, męża jej najbliższej przyjaciółki. Znaliśmy C. też bardzo długo, może trudno byłoby akurat nam nazwać go przyjacielem, ale... Miałam zawsze ogromną sympatię dla tego wesołego człowieka, duszy towarzystwa podczas wspólnych imprez. Łączyły nas przede wszystkim rozmowy w basinej kuchni, gdzie, jako jedyni nałogowcy z towarzystwa, udawaliśmy się co jakiś czas na papierosa...


Od dłuższego czasu wiedzieliśmy, że C. ciężko choruje. Ale zawsze wiadomość o ostatecznym odejściu jest ciosem... W czwartek pogrzeb. Jedziemy, niejako w imieniu Basi i Michała.


Tymczasem jakby na innym biegunie... Wczoraj telefon od bratowej Małża z zapytaniem, czy jesteśmy w domu. Bo chcą wpaść ze Szwagrem. Bardzo rzadko nas odwiedzają, więc ciekawość. O co chodzi?


Tym razem miła okoliczność! Otrzymaliśmy zaproszenie na ich srebrne gody! Na ostatni dzień października. Trudno uwierzyć, że to już 25 lat minęło od najlepszego wesela, na jakim byłam w życiu! I tylko znów ta ,,łyżka dziegciu'', bo zabraknie przecież Teścia, Teściowej, Stefka...


***


A jutro o czternastej sąd! Mam nadzieję, że skończy się na jednym posiedzeniu... Jakoś tej instytucji nie potrafię polubić...

sobota, 4 października 2014

Zaczytałam się...

... w trylogii pani Anny Ficner-Ogonowskiej. A ile łez wylałam podczas lektury dwóch pierwszych tomów! Ledwo mi chusteczek starczyło...


,,Alibi na szczęście'' i ,,Krok do szczęścia'' już za mną. Grubaśne tomiska, na ok. 6-7 godzin czytania. Właśnie napoczęłam część trzecią - ,,Zgodę na szczęście''. I już mi żal, że za ok. 5 godzin będzie koniec!


Tak podaję objętość w godzinach, a nie stronach, ale to skażenie e-bookowe po prostu.


***


Zakradliśmy się dziś z Małżem do dżungli naprzeciw tarasu w celu kontroli, czy już czas zbierać orzechy. Włoskie. Chyba ciut za wcześnie, bo znalazłam zaledwie kilka. Za to jabłek różnych pod zdziczałymi drzewami moc. Tylko renety jeszcze niedojrzałe. Dwa razy sokownik załadowałam. Druga porcja nieco eksperymentalna, bo dodałam do jabłek dorodnego buraka. Ciekawy efekt, piękny kolor, w smaku natomiast burak niemal niezauważalny!


Dżungla w kwestii prawa własności bardzo niejednoznaczna. Niby już nie prywatna, ale też do końca i nie państwowa. Od kilkunastu lat trwają procedury sądowe. Boli bardzo, że teren tak zapuszczony! Pokrzywy wyżej bioder, masa połamanych gałęzi, trudno się poruszać. Chętnie nabylibyśmy, może do spółki z sąsiadami.... Wykarczowałoby się chaszcze, poprzycinało owocowe drzewka itp. Taki ładny ogród i sad był tam przed z górką trzydziestoma laty...


***


Nie chcę zapeszyć, ale... Od dwóch dni nie wieje, jest stosunkowo ciepło. Może wreszcie uda się nam zjeść po raz pierwszy (i zapewne ostatni w tym roku) rodzinny obiad na tarasie? Raz prawie wyszło, ale nagle zerwała się wichura i na deser umykaliśmy już do pokoju!


***


Nie do wiary, jak różne mamy z Sister wspomnienia kulinarne z rodzinnego domu! Potrawy, o których zapomniałam, Basia pamięta doskonale i vice versa... Oczywiście, cały pakiet wspólny też istnieje. Ale np. w związku z ostatnim postem Basia mi przypomniała, że jednak papryka marynowana bywała na gdyńskim stole. Z kolei ona pamięta jakiegoś kurczaka w papryce, o którym ja nie mam zielonego pojęcia... Ot, kaprysy losu!


Obie za to pamiętamy doskonale, że pierogi pojawiały się u nas li i jedynie na Wigilię. Tradycyjne, z grzybami i kapustą. I żadnych innych jak rok długi... Ani z jagodami, ani z mięsem. O ruskich nie wspominając. Widać Babcia nie lubiła kleić... Zresztą nie dziwię się, też nie lubię! Prędzej już naleśnikuję!


***


Godzinkę z hakiem poszaleliśmy w ogródku. Przycięliśmy nadmiernie wybujałą forsycję i parę innych krzewów, zlikwidowaliśmy kilka donic z dogorywającym już kwieciem, do ziemi poszło dwadzieścia nowych tulipanów, co nieco zostało wyrwane itp. Jeszcze na tarasie bujnie kwitnie to i owo, ale jesień swoje prawa ma! Lada dzień do komórki wrócą na zimę oleandry i drzewkowa fuksja. Pelasie jeszcze pąków mają sporo, niech im będzie na zdrowie. Wytrzymają pewno do pierwszych mrozów. Jednak już kilka skrzynek z innymi roślinkami opustoszało... Jeszcze begonie małe i duże trwają, takoż ,,śmierdziuszki'', czyli turki. Jedna donica z surfiniami bardzo bujna...



czwartek, 2 października 2014

Kajet

Tak się dziś zaczęłam zastanawiać, co by tu na obiad niedzielny dla całej familii...


Wyciągnęłam z biblioteki dwie podstawowe pozycje - stary mamusiny zeszyt i ,,Kuchnię Śląską'', w której liczne karteczki luzem z recepturami. Pracowicie z karteczek poprzepisywałam do kajetu. Bo się nieraz jakaś karteczka zagubi, jak np. ta z przepisem Jamiego na łamaniec czekoladowo-kokosowy.Przy okazji przewertowałam po raz pierwszy matczyny zeszycik od początku do końca. I zadziwiłam się niejednokrotnie bardzo...


Bo na przykład takie pierogi z brokułami i twarogiem, które zachwyciły mnie parę tygodni temu w Cieszynie, znalazłam w przepisach Mamy! Nigdy ich nie zrobiła wprawdzie, ale zanotowała! Podobnie jak wiele innych receptur, które wydają  mi się bardzo nowoczesne, bo modne ostatnio, a tymczasem spoczywają w kajecie od lat... Co najmniej dziesięciu, co rozpoznaję po piśmie Mamy sprzed nadejścia epoki Alzheimera!


Nawet przepis na paprykę w zalewie octowej znalazłam i nie musiałam po raz kolejny pytać Madzi o składniki! Choć nie pamiętam, by w domu takowe produkty bywały... Mamidło notowało, niekoniecznie produkując...


Najbogatszy rozdział to ciasta. Moja pięta achillesowa... Każdy przepis opatrzony imieniem autorki. O dziwo, niejednokrotnie moim! Już nie pamiętam, żebym to i owo piekła! Zawsze raczej specjalizuję się w konkretnych daniach obiadowych. A tu tyle niespodzianek! ...


Na niedzielny obiad  planuję dwa dania. Jedno to indycza pierś w mleku kokosowym z imbirem  (a może jednak carbonara?), do tego kotleciki zwykłe dla wnuków z ziemniakami i surówką z marchewki (Seba uwielbia!). Na deser crumblle ze złotych  renet pod pierzynką z kruszonki. Najłatwiejsze ciasto  w świecie... No, prawie, bo jeszcze prostsze te ciasteczka z ziarenek i paprochów.


Asia ma przybyć trochę wcześniej i pokroić jeszcze sałatkę owocową. Bo bez tego rarytasu obiad uroczysty nieważny u nas!










Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...