czwartek, 23 marca 2017

Prawie kamień milowy...

Taka moja konstrukcja fizyczna, że nie mam skłonności do gorączek. W naszej rodzince to była zdecydowanie specjalność Sister, która potrafiła niemal na zawołanie osiągnąć jakieś 38 z kreskami.


Może dlatego, żem nieskłonna, wszystkie swoje dotychczasowe przypadki świetnie pamiętam. A było ich do ostatniego wtorku trzy! Pierwszy w szóstej klasie podstawówki przy okazji szkarlatyny, drugi w dniu studniówki (angina!), trzeci 36 lat temu, gdy Pierworodny miał mniej więcej miesiąc (zapalenie piersi). Od tej pory nic! Nawet porządnego stanu podgorączkowego...


We wtorek czułam się świetnie do osiemnastej mniej więcej. Wróciliśmy właśnie z zakupów, rozpakowałam torby i nagle zaatakowały mnie wszystkie możliwe stawy, do tego trzęsionka, choć w mieszkaniu 23 stopnie. Tak z głupia frant zażądałam termometru. A tam... Ło matko - 38,4!!! Epokowe wydarzenie...


Trwało to ledwie ze cztery godziny, ale zawsze. Leków stosownych nie posiadałam, ale puchaty szlafrok, gorąca herbata z rumem itp. Jak opadło, to na tyle skutecznie, że się pokazało 35,1. Stawy się uspokoiły, został tylko intensywny katar, który trwa, niestety...


I teraz nie wiem, czy to ,,epokowe'' zdarzenie, czy insza jakaś zaraza spowodowała, że dziś pani doktor odmówiła mi kolejnej porcji chemii. Bo wyniki niedobre... I odroczenie o tydzień. Co jest o tyle niedogodne, że w przyszły czwartek mojej lekarki nie będzie, a druga pani ,,czwartkowa'' będzie przyjmować i swoich, i koleżanki pacjentów. Podejrzewam ,,odsiadkę'' do wieczora, niestety...


Z innej beczki... Po siedmiu miesiącach regularnego dożywiania dwóch ,,tarasowych'' kotek, otrzymałam wczoraj dowód miłości w postaci... zdechłej myszy! Beatka - ,,matka'' dwóch kotów płci żeńskiej - twierdzi, że to był najwyższy czas... Niemniej jakoś trudno mi było okazać zachwyt. A Małż wręcz się wstrząsnął...


niedziela, 19 marca 2017

Wiosennie głównie

Jakiś zastój przednówkowy na wielu blogach ostatnio. Czy to przesilenie wiosenne skutkuje, czy jakaś ogólna apatia? Nie wiem, ale i mnie częściowo dopadło...


Na szczęście wiosna już prawie-prawie, a prawie, jak wiadomo, czyni dużą różnicę. A jednak! Na własny użytek ogłosiłam nadejście najmilszej pory roku z chwilą posadzenia na tarasie pierwszych bratków, czyli dziś po szesnastej.


Przedtem zdążyłam się przygotować do wiosny w aspekcie garderobianym. Mam wygodne (chyba?) buty, odpowiednią do sezonu kurteczkę w pięknym kolorze blue oraz dwa sweterki. Poszalałam, ale w końcu raz się żyje!


Asia też się doodziała w naszym ,,domu mody'' we wsi gminnej, gdzie niedrogo, a coś ciekawego nabyć można. Pani właścicielka nawet ze dwa razy zwróciła się do mnie właściwym imieniem, ale zaraz znów wróciła do ,,pani Wiesiu''. Asi jakoś nie myli...


Mieliśmy okazję nacieszyć się przez ponad dobę naszą wnusią, która już się pięknie na dwa sposoby uśmiecha i wydaje pierwsze dźwięki. Zaliczyła wizytę u nowej cioci, debiutancką  kąpiel w dużej wannie, ładnie przespała noc i tylko parę razy była przez chwilę ,,nieszczęśliwa''. A dziadek się do woli nanosił maleństwa na rękach...


W nadchodzącym tygodniu największą atrakcją będzie pewnie doroczne zebranie wiejskie. Zawsze się dzieje przy takiej okazji...


piątek, 10 marca 2017

Druga natura

Wbrew mojemu zodiakalnemu przeznaczeniu, nie lubię nowych sytuacji w życiu. Ale gdy nowość przybiera charakter mniej lub bardziej cykliczny, przyzwyczajam się i nie odczuwam już dyskomfortu. A nawet zaczynam lubić. Tak było na przykład z lataniem...


Pierwsza wizyta ,,chemiczna'' była dla mnie istnym horrorem. Przybyłam do szpitala przed siódmą rano, wyszłam tuż przed szesnastą. A ja przecież tak nienawidzę czekania! Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego osoby z numerkami o wiele wyższymi od mojego wchodziły do pani doktor, a ja z marną jedenastką czekałam i czekałam...


Teraz poznałam już procedury i wiem, że pierwsi wchodzą pacjenci z numerami zaczynającymi się od setki, bo to ci, którzy badanie krwi zaliczyli poprzedniego dnia. A niższe numery dostają ,,dawcy'' aktualni. Na wyniki bowiem trzeba poczekać.


Przybywam więc na siódmą, daję sobie utoczyć ile trzeba, zjadam śniadanie i spokojnie siedzę, rozwiązując krzyżówki lub czytając. Około 8.30 udaję się do pobliskiego barku na mocną kawę (by się dobudzić), gdzie spędzam ok. pół godziny. Wracam i bardzo spokojnie czekam dalej. Mniej więcej od dziesiątej zaczynają wchodzić pacjenci z porannego ,,udoju'' krwi. Od pewnego czasu do pani doktor jestem zapraszana  w okolicach jedenastej. Potem już z górki, bo  bez długiego czekania stosowna kroplóweczka, podczas której czytam lub ucinam sobie drzemkę. Czasem wdaję się też w pogawędki z podłączonymi obok. I gdzieś ok. trzynastej wychodzę.


Już mnie to czekanie zupełnie nie denerwuje. Aż się sama sobie dziwię... Przyzwyczaiłam się po prostu. Jeszcze sześć takich czwartków mnie czeka. Czy potem będzie mi tego brakowało? Ciekawe...






poniedziałek, 6 marca 2017

Jak kraj długi i szeroki...

... prawie wszyscy na diecie. Do czego to doszło?


Jedni ze względów czysto zdrowotnych. I to jak najbardziej rozumiem. Inni dla powiększenia urody. To rozumiem już  nieco mniej, ale cierp ciało, kiedyś chciało. Jeszcze inni z czystego snobizmu. I tego już za bardzo nie rozumiem!


Niemal wstyd się teraz w towarzystwie przyznać, że się je co chce, dla przyjemności po prostu. Bo zaraz pytania różne niedyskretne o cukier, cholesterol, gluten, tłuszcze nasycone i insze okropieństwa. Gości trudno zaprosić, bo każdy unika a to mięska, a to ciasta, a to wszystkiego generalnie prócz sałaty i kaszy jaglanej. Przy tym jakoś dziwnym trafem mało kto odmawia  płynów procentowych...


,,Pudełkowi'' przybywają z własnym wiktem. W zależności od czasu trwania imprezy jedno, dwa lub trzy opakowania. Pozwolą sobie ewentualnie podać filiżankę herbaty, ale przecie tylko zielonej lub białej. Bo czarna  oczywiście ,,niezdrowa''! A jeśli już kawa, to li i jedynie z mlekiem sojowym. Wszak laktoza to śmierć pewna w męczarniach...


Gdyby sprawa kończyła się na tylko na indywidualnej konsumpcji! Ale nie. Bo to jeszcze, zwyczajem nowo nawiedzonych, należy swoją dietę pod niebiosa wychwalać, inne absolutnie negując. Powoływać się przy tym na własnych ,,guru'', przewodników jedzeniowych, jedynych naprawdę wiedzących! Lub odnośną literaturę...


Na szczęście wśród moich znajomych jeszcze spora normalność. Owszem, trafi się wegetarianin, nawet ostatnio weganin jeden, ale niespecjalnie namolni w kwestii propagandy. Jedzą swoje, bez dorabiania teorii. Obie weekendowe imprezy odbyły się z udziałem potraw  normalnych. I przeważnie  zdrowych. Nie licząc orzechowego tortu Joanny...






Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...