Z roślinami u mnie jak z ozdobami na choinkę. Podejmowane systematycznie zobowiązania, że już dość, a życie życiem. Co roku też sobie obiecuję, że już li i jedynie nabywać będę kwiecie do skrzynek tarasowych, a poza tym nic do gleby. Ale jak nadchodzi ,,wysyp'' w sklepach ogrodniczych i na ryneczku, silna wola idzie się bujać...
Tak się jak pierwsza naiwna wciąż nabieram na rośliny pseudowieloletnie. W większości przypadków wieloletniość bylin okazuje się mrzonką. Rok, dwa i finito! Albo całkowity zanik, albo brak kwitnienia. Straty w sensie finansowym może niewielkie, bo to na ogół drobiazgi za kilka złotych, a przecież żal. I złość.
Unikam nabywania roślin większych, ,,upędzonych'' w szklarniach, by kwitły przed naturalnym dla nich terminem. Ale czasem się taki okaz trafi jako prezent. Na imieniny dostałam od asinych Teściów niemal już kwitnącego rododendrona. No, niby radość, bo kocham te rośliny, ale... Rozkwitło pięknie i zaraz zmarzło, bo nadeszły dwie noce z przymrozkami.
Najlepiej sprawują się u mnie nabytki darowane przez zaprzyjaźnione ogrodniczki. Tu wieloletniość się sprawdza w stu procentach. W kilku ogródkach na wsi widzę od lat każdej wiosny te same tulipany starych odmian. Tymczasem te nowe, bardzo nieraz fikuśne, giną bezpowrotnie bardzo szybko. Podobnie rzecz się ma z pierwiosnkami. Te stare, amarantowe, rozrastają się bujnie i kwitną niezawodnie co roku. Natomiast wielkokwiatowe, o pięknych barwach, pokazujące się zwykle przed Wielkanocą, zanikają góra po dwóch latach.
Nie mam skłonności do teorii spiskowych, a jednak lęgnie się pod kopułką podejrzenie, że to nie przypadek...