poniedziałek, 30 września 2013

Adrenalina

Siła autosugestii zaowocowała średniosilnymi bólami w trzewiach od rana. Więc czyżby jednak kanie okazały się podejrzane?... Tak się z myślami o rychłym zejściu zaczęłam oswajać powolutku. W końcu na coś umrzeć trzeba, jak mawia Sister.


Gdzieś po czternastej wszystko ustąpiło, uznałam przeto, że jeszcze nie pora na mnie najwidoczniej... I cieszyłam się do ok. 17.40.


Małż poszedł akurat na spacer z Erą, ja zaległam przed serialem. I wtedy telefon z Domu Seniora. - Mama pani jedzie właśnie karetką do szpitala. Od trzech dni ma silną biegunkę, nie daliśmy rady zwalczyć dolegliwości swoimi środkami, pani doktor zdecydowała o wysłaniu do szpitala. Proszę przyjechać i zabrać mamie do szpitala niezbędne rzeczy...


Nogi zmiękły, głowa rozbolała, ciśnienie podfrunęło. Niby biegunka to nie zawał, ale w wieku maminym na pewno niebezpieczeństwo, którego nie można lekceważyć.


Komórka do Małża: - Wracaj natychmiast!


Potem na kartce, co najpotrzebniejsze do szpitala. Z domu dokumenty, od seniorów kapcie, szlafrok, ze dwie koszule nocne, pampersy, leki itp.


Dotarliśmy tuż przed dziewiętnastą. Biedne Mamidło siedziało na korytarzu, kompletnie bezradnie, pod jakimiś drzwiami. ,,Już'' po dwudziestu pięciu minutach poproszono ją do gabinetu. Młoda pani doktor wyraźnie była oburzona, że z powodu ,,zwykłej biegunki'' wysyła się kogoś aż do szpitala. Zasypała mnie gradem pytań, na niektóre nie potrafiłam odpowiedzieć, bo dotyczyły albo zamierzchłej przeszłości, albo ostatnich dni (np. co mama jadła od soboty?)


Potem badanie osłuchowe, pogniecenie brzucha, EKG, pobranie krwi i zalecenie kroplówki. Młody człowiek płci męskiej po trzech próbach założenia wenflonu poddał się i zawołał ,,bardziej doświadczoną koleżankę''. Dziewczę bez najmniejszego problemu zrobiło co trzeba, po czym wyjechaliśmy (bo Mama na wózku) na korytarz z kroplówką.


Gdy już wszystko wykapało z butelki, kazano nam czekać na panią doktor i wyniki morfologii. To tak sobie siedzieliśmy kolejną godzinę... Wreszcie nadeszła osoba wyczekiwana. Zaordynowała antybiotyk, florę bakteryjną,  no-spę, dużo picia i... do domu!


W sumie trzy godziny i dwadzieścia minut!


Mama bardzo osłabiona, musieliśmy do auta dowieźć na wózku. I nadwrażliwa tak, że każde dotknięcie wywoływało okrzyki bólu. Taki sam stan był w kwietniu, po upadku  w domu, w Gdyni. Trwało to wtedy około trzech dni. Mam nadzieję, że teraz też antybiotyk szybko zadziała i wróci normalna forma fizyczna. Która, jak na ten wiek, jest całkiem-całkiem!



niedziela, 29 września 2013

Gdyby się okazało...

... że to, co przywiozła z lasu Asia, a my zjedliśmy na kolację, to jednak nie były kanie?


Wtedy pamiętajcie, że Was kochałam, szanowałam, że byliście mi niemal jak rodzina itp.


***


Dziecka małe przybyły wypożyczonym od przyjaciela busem, by przywieźć nam z Gdyni kanapę i fotele, nabyte na czas naszego tamże pomieszkiwania, a generalnie przeznaczone do grajdołka. W drodze powrotnej zabrały meble dotychczasowe, nieco wysłużone i ponadgryzane zębem nie tyle czasu, ile starej Iry i  bardzo młodej Ery...


Tak się nagle dostojnie w pokoju zrobiło! I troszku ciaśniej, bo obecne sprzęty większe  nieco od poprzedników. - No, zobacz! - mówię do Małża. - Troszku tak antycznie się zrobiło, czyli chyba stosownie do naszego wieku... My przecież  jesteśmy już też bardziej  ,,z epoki''...


Od dziś w gdyńskim mieszkanku komplet lokatorów. Do dwóch młodzianków dołączyła panienka. I od razu kobiecą ręką ruszyła,  szorować to i owo. Czyli to, co chłopcom dotychczas nie przeszkadzało!


Asia i Michał w samą porę opróżnili segment w małym pokoju, by dziewczę mogło się ,,zrealizować'' garderobianie.


Jak zawsze przy takich okazjach, znalezisk moc! Przywieźli mi na przykład dyplom z 22 czerwca 1964 roku, który dostałam na koniec trzeciej klasy podstawówki ,,za bardzo dobre wyniki w nauce i wzorowe zachowanie''. Ręcznie wykaligrafowany (!) i oprawiony w ramkę!!! Pojęcia nie miałam, że w rodzinnym archiwum taki ,,skarb'' się znajduje...


***


Mebelki tarasowe zostały dziś zakonserwowane przed zimą. Może jeszcze czas nie najwyższy, ale kto wie, co nas czeka w październiku?... W pogodzie teraz nic pewnego!



sobota, 28 września 2013

Popichciłam niemnożko

Lubię gotować w soboty, natomiast niedziele spędzam jak najdalej od kuchni. Najchętniej bym wtedy wychodziła jeść obiad poza domem. Rozum jednak podpowiada, że w wielu przypadkach wyjdzie to drożej i niekoniecznie smaczniej... Dlatego obiad na niedzielę musi być gotowy w sobotę, a nazajutrz tylko odgrzany, ewentualnie wzbogacony o wymagający niewielkich nakładów dodatek.


Od jakiegoś czasu chodzi za mną domowy pasztet. Ostatni popełniłam na Wielkanoc, jakąś resztkę jeszcze upiekłam w połowie czerwca. Od tego czasu jedynymi wędlinami, jakie spożywałam, były kabanosy z Lidla oraz przywożona z Andrychowa cudowna kiełbasa krucha ,,od Szlagora''...


Do pasztetu zwykle się zbieram niczym pies do jeża, bo to jednakowoż pracochłonna sprawa. Ale tym razem  postąpiłam na zasadzie ,,dziś pytanie-dziś odpowiedź''. Zakupiłam, co należało i  zaraz po powrocie do domu pociachałam, posmażyłam, podusiłam, Małż zmełł, doprawiłam jak należy i... Pierwsza solidna porcyjka upieczona, druga i trzecia powędrowały do zamrażarki.


Potem jeszcze z powodu walki z ,,podtyciem'' uwarzyłam spory gar warzywnego miksu, zwanego kiedyś przez moją śp. przyjaciółkę wdzięcznie ,,margogulo, czyli g..no z cebulą''. Uwielbiam to danie o tej właśnie porze roku! W garze dusiły się (uprzednio krótko przesmażone na rzepakowym oleju): czerwona kapusta, brokuł, pieczarki, seler naciowy, marchew, seler korzeniowy, cukinia, papryka. Powinien jeszcze być bakłażan, ale pożałowałam siedmiu złotych za maleńki okaz na rynku...


Na ryneczku nabyłam natomiast  ponownie podłużne buraczki, znacznie bardziej słodkie niż tradycyjne, okrągłe. W tygodniu robiłam czerwoną zupę-krem  ,,z telewizora''. Z tych właśnie  buraków, czerwonej kapusty i takiejż cebuli.  Z kleksem śmietanowym - pycha!...


Chleba od powrotu z Paryża ani kromeczki, ziemniaków też prawie zero, na śniadania i kolacje jeno twarogi chude i sałaty z jogurtem, a waga? Systematycznie rośnie... Od początku października wracam na salę gimnastyczną. I w tym moja nadzieja... Jedyna!



piątek, 27 września 2013

W próżni połowicznej

W takim położeniu się znajduję od dwóch lat mniej więcej... Jeśli chodzi o sferę towarzyską.


W Gdyni nie bardzo było z  kim pogadać ,,na żywo''. Ciotka Irena i pani Marzenka ze sklepu naprzeciwko musiały wystarczyć mi  za całą kompanię. Bardzo, bardzo doceniam te kontakty, ale to w gruncie rzeczy nie były osoby, z którymi można całkiem szczerze i o wszystkim. Bo pani Marzenka jednak obca, a ciotka bardziej duchem jak Mama niż ja...


Z kolei tu, w grajdołku, przez tę moją absencję długotrwałą, kontakty wcześniejsze się jakby rozmyły... Bo nie uczestniczyłam w wielu zdarzeniach, znalazłam się poza nawiasem...


Mocno to odczułam podczas niedzielnych dożynek. Cieszyłam się, że spotkam wszystkie bliskie mi osoby w jednym czasie i miejscu. Że się pośmiejemy, pogadamy... Niby tak było, ale momentami czułam się jak to przysłowiowe piąte koło u wozu! Więc izolowałam się gdzieś na bok, by nie grać roli wołającego  natrętnie: ,,chłopaki! pójdę z wami!''.


Może to aura ohydna wprawia mnie w podobne nastroje, nie wiem. Jednak czuję się taka wyrwana z ukochanego środowiska (jak chwast?!) prawie od samego powrotu. Może musi minąć jakiś dłuższy ,,czasokres'', by wszystko wróciło do normy? A może po prostu nie ma już powrotu do tego, co było? Zobaczymy...


***


 Żeby nie było, że tylko jęczę i narzekam, jest też dziś powód do radości. Bardzo, bardzo pochlebna recenzja bluesowo-folkowej płyty Asi w fachowym kwartalniku! Serce rosło, gdy czytałam...


A powód drugi to to, że dzięki Wam łatwiej mi znosić owo osamotnienie w realu! Dzięki po raz kolejny i na pewno nie ostatni!

wtorek, 24 września 2013

Misz-masz

Za oknem niemal listopadowo...  Wieje, leje, zimnisko straszliwe. Dobrze, że w piecu huczy!


***


Tulipany miałam posadzić, nabyte wczoraj w Lidlu, ale gdzie przy takiej aurze obleśnej?! Jeden pożytek, że podlało mi obficie krzaki hortensji, azalii i rododendronów, gdzie posypałam przedwczoraj jesienny nawóz.


***


Suka- kurobójczyni wyraźnie tęskni za kolejną drobiową zdobyczą! Tak się namiętnie rozgląda za kurami, że nawet koty młyńskie kompletnie  ,,olewa''. Kiedyś nie do pomyślenia!


***


Mama jakoś słabiutka... Gdzieś od tygodnia mniej więcej. Apetyt wprawdzie Jej dopisuje, ale poza tym kiepsko... I Asia, i my zauważyliśmy. No cóż, jesień niedobra dla osób w wieku podeszłym.


Współlokatorka Mamy coraz bardziej działa nam na nerwy. Personelowi tym bardziej! Dziś z pięć razy kazała Małżowi wozić się na korytarz celem zainteresowania sobą opiekunek. Które wizytowały kolejne pokoje akurat, przygotowując pensjonariuszy do snu. Pani Z. natomiast uważa, że ma absolutne pierwszeństwo w każdej kwestii! I nie uznaje kompromisów...


Przyniosłam Mamie dwa kawałki szarlotki. Gdy konsumowała pierwszy, pani Z. nagle spytała: - Mogę?


I, nie czekając na moją odpowiedź, drugi kawałek pochwyciła. Po chwili okazało się, że kobieta ma bardzo zaawansowaną cukrzycę! I podobne pożywienie jest jej absolutnie verboten! Albowiem doprowadziło do udaru właśnie...


***


Madzia mi się po powrocie nie odmeldowała. Mam nadzieję, że to tylko zwykłe niedopatrzenie...



poniedziałek, 23 września 2013

Ciocia Monika

Wczoraj wieczorem dotarła do nas wiadomość o śmierci cioci Moniki...


Młodsza siostra mojej śp. Teściowej była zakonnicą. Posługę pełniła bardzo daleko od rodzinnych stron, bo aż na Śląsku.


Nie wiem, czy tak było niegdyś w całej Polsce, ale na bardzo religijnych Kaszubach często jedno z licznych dzieci zostawało albo księdzem, albo zakonnicą. Teść też miał siostrę zakonnicę, ale tej nie było mi dane poznać.


Natomiast ciocia Monika (w zakonie siostra Afra!) pojawiała się co jakiś czas na uroczystościach rodzinnych, co roku też w lecie robiła objazd po najbliższej familii.


Dla mnie, której wcześniejsze doświadczenia z zakonnicami były raczej bardzo nieciekawe, ciocia była niczym anioł. Bledziutka, niemal przezroczysta, z niezwykle dobrotliwym uśmiechem na twarzy, sama łagodność i tolerancja! Ciocia dobrze wiedziała, że Małż i ja nie jesteśmy zbyt żarliwymi katolikami. Nigdy jednak nas nie agitowała, nie wypominała, nie straszyła ogniem piekielnym itp. Co jakiś czas wręczała nam jakiś poświęcony w samym Watykanie podarek, ale bez żadnego komentarza...


Na przełomie lipca i sierpnia ciocia doznała wylewu czy  też udaru. I, jak twierdzi Szwagierka, utraciła wolę życia. Nie chciała jeść, podobno wyrywała sobie wenflon itp. Przy tym opiekujące się ciocią siostry twierdziły, że bezgłośnie cały czas bardzo gorliwie się modli...


Sporo członków małżowej rodziny miało rozmaite plany wakacyjne na sierpień, a nawet wrzesień. Między innymi my ten Paryż, a przedtem Piernikalia. Danusia, najbardziej  z ciocią związana, też jakieś plany miała. Byłyśmy w stałym kontakcie telefonicznym. - Zobaczysz! - mówiła Danka - ciocia odejdzie w chwili takiej, by nikomu z nas nie kolidować z ważnymi sprawami! A nawet z tymi mniej ważnymi, a miłymi. Taka już jest...


No i... Rzeczywiście! Wszyscy zdążyliśmy zażyć swoich wakacyjnych przyjemności, ciocia poczekała! Naprawdę, istny  anioł...


Pogrzeb w czwartek w Tychach. Małż zabiera trzy z czterech sióstr i jedzie...


sobota, 21 września 2013

A jutro...

... gminne dożynki! Zobowiązałam się upiec szarlotkę na nasze sołeckie stoisko. I chyba się troszkę wygłupiłam...


Nie jestem mistrzynią cukiernictwa. Ale co jak co, szarlotka zawsze mi wychodziła! Do dziś... Albowiem całe jabłko gdzieś mi ,,wsiąkło'', a dałam naprawdę dużo własnej produkcji musu z antonówek.Tymczasem w cieście widać dosłownie milimetrowy paseczek...


No nic! Ciasto i tak jest dobre i smakuje jabłuszkowo. Oraz cynamonowo i rumowo...


***


A wieczorem miła niespodzianka! Madzia ze Staszkiem przenocują u nas w drodze powrotnej z wesela. Śmiejemy się, że w tym roku wyjątkowo częstotliwość naszych spotkań wzrosła dwukrotnie! Zazwyczaj widujemy się raz w maju i raz we wrześniu. A tu doszedł jeszcze czerwiec i teraz końcówka miesiąca... Super!


***


Dwa pełne tygodnie urlopu Małża minęły niczym okamgnienie. Pytam go dziś, czy czuje się zrelaksowany.  - Coś ty! Mam straszną tremę przed powrotem do pracy! Już mi się śnią jakieś koszmary na ten temat...


Nie dziwię się aż tak, bo sama podobnie przeżywałam co roku powrót do szkoły po wakacjach. W ostatnią noc bóle brzucha, obsesyjne myśli, bezsenność i insze, mniej apetyczne sensacje...


***


Parę spraw mnie od pewnego czasu boli. Nie wiem, jak temat ugryźć. Niby nic pilnego i strasznego, ale tak ćmi pod kopułką dokuczliwie. Że też życie nie chce być lekkie, łatwe i przyjemne! Komu by to przeszkadzało?...

piątek, 20 września 2013

Sprawiedliwość

W środę tuż po dwunastej w południe zdążaliśmy do Sądu Okręgowego. Akurat w radiu toczyła się dyskusja na temat działania naszego wymiaru sprawiedliwości w aspekcie afery Amber-Gold.  Zadzwonił pan, który stwierdził: - W takich Stanach przestępca z gatunku  najbardziej zbrodniczych po półrocznym procesie dostaje wyrok np. 150 lat więzienia. U nas tymczasem po 150 latach procesu dostaje wyrok 6 miesięcy...


Coś w tym jest, choć i przesada oczywiście też!


***


,,Już''  siedem miesięcy od momentu złożenia pozwu w sprawie ubezwłasnowolnienia Mamy rozprawa się odbyła. Trwała jakieś 7-8 minut. Asia, występująca w charakterze rzecznika interesów Mamy, wypowiedziała raptem dwa słowa (,,przychylam się!''). Mnie przesłuchano nieco obszerniej, ale niektóre pytania pani sędziny były wprost żenujące...


Potem wyproszono nas na moment. Wysoki Sąd się bowiem musiał naradzić. No i naradzili się! Żeby rozprawę odroczyć do 6 listopada. Z powodu? Ano takiego, że Mama nie odebrała pisma sądowego o terminie rozprawy! Na której jej stawiennictwo bynajmniej nie było obowiązkowe!


Próbowałam tłumaczyć, że nijakiego pisma urzędowego Mama nie jest już w stanie świadomie odebrać. Ani podpisać, ani zrozumieć, bo przecie czytać ani pisać już nie potrafi... Nieważne, procedury przede wszystkim!


Wszystko więc się przesuwa znów o kolejne miesiące... Daj Boże nieustające zdrowie naszemu uroczemu listonoszowi Przemkowi! Bo jakby doręczyciel się zmienił? Strach pomyśleć... ZUS gotów maminą emeryturę przetrzymać do czasu, gdy ja  uzyskam status prawnego opiekuna. Co może nastąpić najwcześniej w styczniu-lutym przyszłego roku..

czwartek, 19 września 2013

Poparyskich refleksji garstka jeszcze

W pewnym sensie miło jest zaobserwować, że nie tylko my, Polacy, mamy mało poddańczy stosunek do norm i przepisów.


Nasz przyjaciel Kazimierz przemierzał przed laty Europę samochodem. Pamiętam, jak opowiadał:  - W Niemczech i Szwajcarii jest tak czysto, że to aż przeraża! Za to, gdy wjechaliśmy do Francji, poczułem się swobodnie... Jak w domu!


Coś w tym jest rzeczywiście, bo Paryż objawił się nam... no, może nie brudny, ale solidnie zaśmiecony! Puste puszki po napojach, papiery, pety, pety, pety.... A na chodnikach trafiają się całkiem często psie ,,pamiątki''...Choć psów niewiele.


Druga rzecz - przestrzeganie przepisów drogowych przez pieszych i kierujących. W skali od 1 do 10 najwyżej...2! Piesi namiętnie przechodzą na czerwonym świetle, na zielone czekają grzecznie tylko japońskie wycieczki. Sami już po godzinie chodziliśmy ,,po parysku''. A co wyczyniają kierowcy? Na skrzyżowaniach powstają co rusz takie kotłowiska, że pozornie powinny blokować ulice na całe godziny. Tymczasem jakoś się to wszystko rozładowuje całkiem sprawnie i bez większych nerwów. Co najwyżej słychać trochę trąbienia... Tak czy siak my byliśmy w szoku nieustannym!


Na podparyskim lotnisku, mimo absolutnego zakazu palenia, siwowłosy pan beztrosko pykał fajkę tuż obok stanowiska kontrolerów. I nic! A mnie by nawet do głowy nie przyszło nieszkodliwego e-papierosa wyciągnąć...


Prawdę pisano w przewodniku. Francuzi mają mnóstwo przepisów do ,,omijania''...


***


W najbardziej znanych obiektach miasta spotykaliśmy co chwilę śpiących kloszardów. Jedni pod kocykami, inni tylko pod kartonami. Nie budzą niczyjej uwagi, co najwyżej japoński turysta obfotografuje... Ale on przecież z zasady fotografuje WSZYSTKO!


Bywały chwile, gdy na peronie metra byliśmy z Małżem jedynymi przedstawicielami rasy białej. Dookoła tylko Arabowie, Azjaci i ,,Afroeuropejczycy'' (?). Troszkę dziwne uczucie... Nie, nie strach żaden, bo niby dlaczego, raczej świadomość, że to my jesteśmy nagle mniejszością!


I jeszcze ceny. Horrendum! Gdyby złotówka równa była euro, to byłoby Eldorado...Ale jeśli średniej klasy obiadek dla dwóch osób wynosi tych euro 50? Za dwie stówki to przecież u nas już prawie ho, ho!  Szampan i ostrygi! Przynajmniej według wyobrażeń Zgagi-emerytki budżetowej...


***


I tym akcentem kończę relację z dziewiczej, napowietrznej, podróży mej...

środa, 18 września 2013

Po lenistwie...

... pora troszku porabotać!


Ponad tydzień błogiej laby... Najpierw u Magdy, potem za granicami. Powrót do rzeczywistości, która skrzeczy, nie jest łatwy.


A jak sobie jeszcze durna baba umyśli, coby słoiczki zapełnić! Na przykład takim sokiem z czarnego bzu, boć przecie przeciwzaziębieniowy, a zima idzie... Naokoło chałupy rośnie tego a rośnie... Tylko rwać i przetwarzać!


Podczas procesu przetwarzania mus mieć oczy i uszy otwarte! Gdy się człek zapamięta w inszych czynnościach, skutki mogą być opłakane. Jak to dziś się zdarzyło. Chwila nieuwagi, a bez wypełzł na całą kuchenkę! Połowa soku wylała się na szeroko pojętą kuchnię... I spływała ciemnoamarantową strugą! Ależ było sprzątania...


W wyniku straty produktu po południu udałam się na ponowny zbiór, parę metrów od domu dosłownie, bo tu gdzie się nie obejrzeć, bez rośnie! W efekcie w komórce  stanęła bateria kilkunastu rozmaitego rozmiaru słoiczków. Czego nie zużyjemy osobiście, posłuży wnukom. Wszak Hania twierdzi, że ubiegłej zimy tak długo chłopaczki były zdrowe, jak poiła ich soczkiem... Gdy się skończył, zaczął się sezon na oskrzela i anginy!


***


Z zupełnie inszej beczki. Wiecie, kobitki, że przez dwa i pół dnia pobytu w Paryżu zobaczyłam może z pięć niewiast na szpilkach? Spodziewałam się, że paryżanki od świtu do nocy na obcasikach, a tu niespodziewanka! Królują płaskie kozaczki, pantofelki typu baleriny, jeśli już obcas, to koturn i to niezbyt wysoki. Znaczy - wygoda przede wszystkim!


Generalnie nasze dziewczyny w niczym nie ustępują paryżankom, wręcz przeciwnie! Bywają jeszcze bardziej eleganckie. Choć może częściej ocierają się o kicz... Z powodu, że wszystko musi lśnić i błyszczeć!

wtorek, 17 września 2013

Voila!

Wczoraj obiecałam, więc dziś proszę bardzo:



1. Pierwsze kroki w centrum Paryża. Jedna z dwóch bliźniaczych fontann na placu Concorde. W garści przewodnik Pascala.



2. Tu wiadomo!



3. Zadumałam się nad zjawiskiem przyjaźni francusko-rosyjskiej, której to dowodem widoczny most. Ku czci cara Aleksandra III.



4. Bardziej niż zabytki skryte w Luwrze zachwyciły mnie paryskie ogrody i parki. Toteż muzeum obejrzeliśmy sobie wyłącznie z zewnątrz...



5. Złośliwy fotograf spóźnił się o ułamek sekundy, ta nóżka była wyżej! Typowo kankanowo! I jeszcze jakiś brzuch mi dorobił, no wiecie państwo...



6. Przed tak szacownym obiektem bardzo się starałam przybrać jakiś inteligentny wyraz twarzy. Niestety, bezskutecznie...



7. A tu było bardzo romantycznie! Uroczy fragment Ogrodu Luksemburskiego.



8. Sprawdzałam kilka minut, czy mi ta palma odbije. Nie odbiła!



9. Dylemat, co podziwiać bardziej - twory człowieka czy natury? Akurat w przypadku Notre Dame jednak zdecydowanie geniusz i rozmach średniowiecznych budowniczych! Katedra zapiera dech...

 

PS. Anabell, czy zauważyłaś, co ja mam na szyi? Przesyłkę odebrałam tuż przed wyjazdem na lotnisko, w samochodzie zakładałam. Dzięki raz jeszcze!

PS.PS. Madziu, torebka się sprawdziła doskonale jako zastępstwo ,,piterka''. Jak zawsze miałaś doskonały pomysł!

poniedziałek, 16 września 2013

No to wylądowałam!

 

Trochę się czuję jak ten Himilsbach albo Maklakiewicz z ,,Wniebowziętych''... Tyle lat się bałam latać, a teraz? Mogłabym już jutro ponownie! Byle nie za daleko, bo jednak troszkę nudno...


Paryż powitał nas specyficznie - na dzień dobry Małżowi skradziono z plecaka gps-a. Takiego do pieszych wędrówek. Za kilka ładnych stówek... Rzecz stała się, gdy zaaferowani wielce próbowaliśmy porozumieć się z automatem biletowym w metrze.


Nie było łatwo dotrzeć do ,,bazy'', ale jakoś się udało około 22-ej. Dzielnica z tych podejrzanych raczej, za to kwatera całkiem-całkiem. Apartamencik dwupoziomowy, na dole taras, salonik z aneksem kuchennym, na pięterku sypialnia i łazienka. Bez wielkich bajerów, acz dość czysto i wygodnie bardzo.


***


W piątek 10 (słownie dziesięć) godzin pieszego wędrowania po mieście. Z małym wyjątkiem - na końcu, na cmentarz Pere Lachaise  podjechaliśmy metrem. Poza tym wszędzie ,,per pedes''. W mżawce i kapuśniaku na zmianę... Z dwoma przerwami - na kawę i małe co nieco.


,,Program obowiązkowy'' realizowaliśmy punkt po punkcie. Od palcu Vendome, poprzez Ogrody Tuileries i plac Concorde do Hotelu Inwalidów, potem bulwarami nad Sekwaną pod Luwr, stamtąd pod górkę do Sacre-Coeur i na Montmartre, wreszcie Moulin Rouge i Plac Pigalle (nie ma tam już kasztanów, niestety!).


Na cmentarzu, zostawionym na koniec dnia,  ambitnie zamierzaliśmy odwiedzić kilka znanych osobistości, ale szukanie grobu Szopena zabrało nam tyle czasu, że już innych osób znanych nie zwizytowaliśmy... Nastąpiło bowiem zmęczenie materiału!


W sobotę w planie była Sorbona, Dzielnica Łacińska, Katedra Notre-Dame itp... Wszystko zrealizowane z nawiązką! Bardzo płynnie! Bo znów w deszczu...


Zabrakło mi nieco w Paryżu atmosfery artystycznej bohemy, piosenek w rytmie walczyka, dziadków grających w kule... Widać obraz, który w sobie wyhodowałam za młodu, nijak nie przystaje do obecnej rzeczywistości! Może to zresztą i dobrze, bo więcej momentów zaskoczenia...


Obiecaliśmy sobie z Małżem powrót, za jakieś dwa lata. By dobrać się głębiej do tego, co teraz zaledwie ,,polizaliśmy''. Na pewno warto.


P.S> Jutro zamierzam uprosić P., by pomógł wrzucić tu parę zdjęć.

środa, 11 września 2013

Ahoj, przygodo!

Objaw pierwszy ,,rajzefibra'' - już od popołudnia cosik się we wnętrzu burzy i przewraca! Nocka pewno z głowy, fantazja podsuwać będzie obrazy!


Po śniadanku zażyję delikatnego uspokajacza, przed samą odprawą może odrobinka brandy? Mam już przygotowaną 50-tkę w minibuteleczce...


A potem to już ,,niech się dzieje wola nieba''! Kiedy znajdziemy się za bramką, nie będzie odwrotu! Teoretycznie, bo praktycznie jednak w każdej chwili jeszcze nogi za pas wziąć można... Ale, skoro nasi nie ulękli się Szwedów pod Kircholmem (1605), Krzyżaków pod Grunwaldem (1410) itp., więc i Zgadze stchórzyć nie uchodzi!


Jestem spakowana zgodnie z wszelkimi wytycznymi. Rozmiar bagażu akuratny, zawartość nie podlega dyskusji, waga takoż. Choćby chcieli, nie mają się do czego przyczepić. Chyba, że coś jednak przeoczyłam...


W teczuszce ułożone podług kolejności ,,bardzo ważne papiery''. Karty pokładowe, bilety na autobus z lotniska do metra, rozpisany na minuty plan dotarcia do hotelu, potem mapki, co i jak zwiedzać w piątek i sobotę. Benedyktyńska niemal praca kolegi Małża, okupiona godzinami sterczenia na Googlu...


Czy to mi kiedy do głowy przyszło, że z grajdołka mego w taki wielki  świat wyruszę?... Z drugiej strony można by to potraktować jak trening przed ewentualnym (bardzo ewentualnym!) przyszłościowym rzuceniem się przez ocean... Ku Sister! No, zobaczymy...

wtorek, 10 września 2013

Międzylądowanie

Terapia andrychowska pomyślnie (jak zawsze) zakończona! Podstawowe  substancje lecznicze to: Magda, lumpeksy i winko. Oraz nocne Polek rozmowy... Już nie do świtu, jak kiedyś, bo i lata nie po temu. Ale tak do północka z hakiem...


Górkę też zaliczyłam. Tym razem bardzo lajtową. Ale też się liczy!


Teraz szybkie przepakowanko, jeden dzień w domu i ,,du Paryża''! Z duszą na ramieniu z jednej strony, a dziecinną niemal radością z drugiej. Tym razem wyjątkowo Małż wziął na siebie rolę przewodnika i podczas pobytu u Madzi pilnie opracowywał na tableciku szlaki naszych po francuskiej stolicy wędrówek. Maszyna więc będzie nas prowadziła!


Moim zadaniem będzie porozumiewanie się w jakim bądź języku, byle skutecznie! Marnie to widzę... Na szczęście ręce mam zdrowe! :-)


Wszystko to wydarzy się, oczywiście, pod warunkiem, że dam się zapędzić na pokład samolotu! Wyobraźnia zaczyna mi bowiem pracować... A bardzo jest robotna!


Wszystkich dobrze-mi-życzących uprasza się uprzejmie o trzymanie kciuków w czwartek między siedemnastą a dziewiętnastą!

czwartek, 5 września 2013

Zbieractwa skutki opłakane

Trzy i pół godziny bez przerwy odgruzowywałam ponownie gdyńskie lokum przed przyjęciem ,,wynajmowiczów''. Tym razem głównie z papierów!


Słyszane to rzeczy, by ktoś przechowywał urzędowe bumagi od 1949 roku? Kolejne angaże, podwyżki, rachunki itp. Na przykład za moskwicza,  ,,Srebrną Strzałę'', który 25 lat temu został sprzedany! Albo za garaż, odstąpiony wieki temu sąsiadowi spod trójki...


Do tego ponad 70 zdjęć rentgenowskich rozmaitych części ciała Rodziców obojga. Najstarsze z połowy lat 60-tych! Same wielkoformatowe, musiałam nożyczkami pracować z godzinę...


Darłam, cięłam, upychałam do dwóch worów 120-litrowych uzyskanych od pani Marzenki ze sklepu naprzeciwko. A plecki bolały coraz bardziej...


Rodzinne pamiątki pomieściła wiekowa waliza Tatki, z nalepkami z różnych stron świata. Gdy ją Szymon zdjął z pawlacza, a ja otworzyłam, w kilka sekund pojawiła mi się na prawym ramieniu jakaś wysypka, okrutnie swędząca! Czochrałam się jak małpa... Szybko zapakowałam, zamknęłam i po półgodzinie swędzonka minęła. Roztocza jakieś, czy co?


Pawlacza nie wizytowałam od wielu, wielu lat. Pierworodny znalazł na nim jakiś nieznanej proweniencji namiot, który postanowił sobie zabrać. Tudzież kilka innych dziwnych rzeczy. Z epoki dawno minionej...


Uznałam, że małe mieszkanko (np. nasze!) wymusza poniekąd brak sentymentów! Wszak na niedużej powierzchni nie da się nijak upchnąć dorobku półwiecza... I całe szczęście!


Wskutek wymienionych powyżej czynności plecy wysiadły mi totalnie!  W pieleszach już i nagrzewanie, i masaże (Małż), i piguły. Znikąd pomocy! Leżenie na podłodze z nogami pod kątem 90 stopni (rada Halinki-fizjoterapeutki)  tyż na nic. Dopiero po godzinnej rozmowie z Madzią efekt! Dlatego mogę  w tej chwili pisać niniejsze słowa...


Przede mną Dzień Lenia! By do jakiej-takiej formy dojść przed wyjazdem...

środa, 4 września 2013

,,No bo jak tu nie jechać''...

Niezwykle rzadko przez lat z górką dwadzieścia zdarzyło mi się chwalić małżową korporację za cokolwiek. Wszak wyżymała mi chłopa do ostatku sił najczęściej, nabawiła nadciśnienia itp.


Aktualnie jednak coś in plus. Dwa tygodnie urlopu non stop, przymusowo! Dzięki czemu nie tylko ,,du Paryża'', ale i cudowny Andrychówek będzie nam dane odwiedzić! A sądziłam, że wyjątkowo, po raz pierwszy od lat, wyprawa do Magdy się nie uda...


Tak więc ruszamy w nocy z piątku na sobotę, na cztery dni zaledwie, ale zawsze to coś! Już jestem nawet gotowa na kolejną górę się wspiąć ze Ślubnym. W niedzielę zapewne, albowiem dni robocze przeznaczam na insze cele. Zazwyczaj bowiem podczas wrześniowej peregrynacji dokonuję pierwszych zakupów gwiazdkowych!


Wracamy we wtorek nocą, środa na pranie, pakowanie itp., po czym ,,godzina zero''! I Zgaga wsiada do ,,żelaznego ptaka''... Jeszcze nie wiem, czy poprzedzić ten fakt uspokajającą pigułą, czy też raczej solidną porcją brandy? Tak czy owak nie obędzie się bez pomocy naukowych, to pewne!


Dziś przy okazji kontroli kardiologicznej w mieście nabyłam środki myjąco-czyszczące w ilości przepisowej dla bagażu podręcznego, a także, nareszcie, rozmówki polsko-francuskie. W poczekalni u pani doktor pilnie studiowałam, troszkę nawet w pamięć zapadło. Szczególnie ,,że ne kąprą pa!''...


Tymczasem Małż nie ustaje w przygotowywaniu mapek. Na nasze marszrutki po Paryżu. Drukarka pracuje bez ustanku... O mało się nie zagotuje!


Rano do Gdyni, dokonać ostatnich, przed wprowadzeniem się sublokatorów, remanentów. Spisana cała lista, co zabrać do domu, co zostawić... A tu jeszcze Sister napomyka, że jej i Szwagra  oraz ich dziecek pamiątki! No dobra, jakoś się dogadamy... Zerowe doświadczenie posiadamy w kwestii wynajmu!


W zasadzie nie nasza to broszka, właścicielką mieszkania jest Aśka...


poniedziałek, 2 września 2013

Z okazji...

... nowego roku szkolnego łączę się w bólu z całym bractwem nauczycielskim oraz uczniowskim! Dochodzą słuchy, że znów jakieś szkołowe rewolucje się przetoczą,dokonywane, jak zwykle,  na żywych organizmach. Strach się bać!

Wnuk starszy mi debiutuje w zerówce. Wbrew telewizyjnym reklamom mądrzy rodzice nie wysłali Seby do pierwszej klasy. Niby mogli, bo dziecię bystre, ale po co rok dzieciństwa zabierać? W dodatku wnusio nie z tych wielkich i potężnych, drobizna raczej, więc niech ma jeszcze rok na ,,zmężnienie''. U chłopaków to jednak ważne...

Przy okazji wspomnianej  w tytule, tudzież w obliczu ostatniego postu Krotochwilki, przypomniały mi się najweselsze momenty mojej belferskiej kariery. Pozwolę sobie podać kilka przykładów, co potrafią dzieciaki.

Taki na przykład Piotruś G. przed laty, gdy ósma klasa pisała dwugodzinne wypracowanie, bodajże z Jacka Soplicy, poprosił nagle o wyjście do toalety. Nie byłam sadystką, wypuszczałam przy takich okazjach. Pod koniec klasówki wszyscy grzecznie oddali prace. Patrzę ci ja, a Piotrek mi oddaje rzecz następującą: praca na 2 strony A-4, a jakże, ale charakter pisma jakby obcy. W miejscu, gdzie zwyczajowo dzieciaki się podpisywały, w lewym górnym rogu, dwie linie ,,zagryzdane'' długopisem, ale spod spodu wyraźnie widać: Marta Sz.! Powyżej natomiast zamaszysty podpis Piotrusia-Wynalazcy! Najlepsze było jego totalne zdziwienie, jakim cudem ja odkryłam jego fałszerstwo! - Piotrek, obrażasz mnie, skoro myślałeś, że nie zauważę!  - odrzekłam.

Inny przypadek. Patryk M. Urocze stworzenie, choć i piorun jednocześnie, skłonny do najgłupszych pomysłów. Do spółki z Pawłem K. Któregoś dnia mnie skrajnie wkurzyli obaj, dostali uwagi i mieli przynieść nazajutrz podpisy rodziców. Paweł się wywiązał, natomiast gdy zagadałam Patryka o podpis, jakoś się wiercił, kręcił, w końcu podszedł. Pokazuje mi dzienniczek, a ja omal nie padnę z radości. Albowiem pod uwagą tkwi kulfoniasty (ewidentnie patrykowy) podpis ,,HELMUT''. Tak popularnie na wsi nazywano ojca Patryka. On chyba sam nie wiedział, jak tato ma naprawdę na imię! Nawiasem mówiąc, Heniek mu było...

Przypadek trzeci, niewiarygodny! Miałam kiedyś w klasie jednojajowe bliźniaki męskie. Pawła i Grześka. Kiedy pisali prace klasowe dwugodzinne, sadzałam ich na skrajnych brzegach, jak najdalej od siebie. Chcecie, to wierzcie, chcecie nie wierzcie, pisali identyczne prace, robili te same błędy w tych samych słowach, prace były jak pisane przez kalkę!

I jeszcze ,,pipaci''... Miałam dzieciaka, który nie odróżniał ,,p'' od ,,r''. Sam się podpisywał,,Piotp''... W wypracowaniu o Robinsonie Cruzoe pojawili się właśnie ,,pipaci''...

Jeszcze takiego miałam dzieciaka, który miał problem z dźwięcznymi i bezdźwięcznymi!  Uczniowie nadali mu ksywkę ,, Fesufiusz''...

 

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...