środa, 31 października 2018

***

Cztery cmentarze dziś zaliczone, na jutro został jeden, ten najdalszy...

Na początek stary cmentarz w Wejherowie, gdzie spoczywa mój Dziadek-hulaka, którego nie znałam. Muszę się dowiedzieć, do kiedy Rodzice uiścili opłatę, bo tam coraz więcej mogił zlikwidowanych. 

Na drugim wejherowskim, nowym, odwiedzam dwóch ,,przyszywanych'' wujków i jedną ciocię. Na trzecim, w Redzie, rodziców Taty, w tym drugiego dziadka, którego kompletnie nie pamiętam, bo zmarł, gdy miałam osiem lat. To wyjątkowo zadbana nekropolia, nieduża, tuż przy przelotówce do Gdyni. Zawsze bez problemu można zaparkować, kwiaty dużo tańsze niż gdzie indziej, jakoś tak ,,życzliwie''...

Największy tłum na cmentarzu w Gdyni, gdzie Rodzice i Babcia, która mnie praktycznie wychowała. Dwa dni wcześniej Pierworodny z Małżonką uporządkowali grób, za co jestem bardzo wdzięczna. W rozmowie z synem zapytałam o pęk wyjątkowo ładnych sztucznych goździków, które niedawno zawiozłam. - Nie widzieliśmy! - oświadczył Szymon. Ja dziś zobaczyłam, na grobie naprzeciwko! Niech tam będzie ,,kradziejowi'', może uroda kwiecia go znęciła?... 

To już któreś z kolei Święto Zmarłych w towarzystwie ładnej pogody. Ciepło, słonecznie... Pamiętam sprzed kilku ładnych lat taki dzień 1 listopada, gdy przemokłam tak, że nawet bielizna była doszczętnie mokra. Odchorowałyśmy zresztą obie z Mamą. Ona górą, ja dołem...

PS. Jurek nadal oczekiwany! Nie spieszy się chłopaczek...

czwartek, 25 października 2018

Czekamy

Pierwszy termin był wyznaczony na 9 listopada, drugi na trzeciego, ostatnie wiadomości są takie, że jednak raczej jeszcze w październiku pojawi się nasze czwarte wnuczątko. Więc z dnia na dzień czekamy...

Tymczasem Asia  jak każda z nas, gdy miała rodzić po raz drugi. Bo przy pierwszej ciąży tylko teoretycznie wiemy, co to będzie, gdy już się zacznie. Mimo rozlicznych opowieści mam, babć i doświadczonych koleżanek. Oraz literatury... 

Za drugim razem każdy sygnał przypominający bóle porodowe to już powód do alarmu. W związku z tym noce już od kilku dni  niespokojne, no i wsłuchiwanie się czujne w organizm. A do nas telefony znajomych i przyjaciół: - Czy już?!...

Sama bohaterka nabrała niczym nie uzasadnionego przekonania, że fakt nastąpi w Halloween. Byłby wtedy Jerzyk młodszy od Igi równiutko 22 miesiące, bo przecież mała sylwestrowa. No, może... Tak czy owak jutro jeszcze mają przybyć z wizytą. Całą rodziną. 

***

Z innej beczki. Od powrotu z urodzin Magdy, czyli od miesiąca,  umartwiam się i są efekty. Dwa kilo do tyłu! I prawie bezmięsna jestem, po raz pierwszy w życiu. Nigdy nie sądziłam, że to możliwe, bo przecież lubię mięsko. Gotowanie dwóch posiłków obiadowych nie sprawia mi najmniejszych problemów, oboje jesteśmy zadowoleni. Czasem tylko łapię się na tym, że na śniadanie lub kolację jednak pożarłabym trochę szyneczki lub dobrej kiełbaski.... Plan przewiduje ascezę do Bożego Narodzenia. Oby się udało...

środa, 17 października 2018

Kwiatki mojego dzieciństwa

Niedawno w jakiejś czytanej powieści natknęłam się na zdanie, w którym mowa była o tym, że bohaterkę w dzieciństwie ubierano na czerwono, a jej siostrę na niebiesko. - To tak, jak u mnie - pomyślałam. I przypomniałam sobie...

Gdy byłyśmy z Sister małymi dziewczynkami, Mama nazywała nas czasem imionami kwiatów. Ja byłam ,,Niezapominajką'', a Basia ,,Stokrotką''. I stąd kolory naszych (podobnych) sukienek - moje niebieskie, Basi czerwone. Kilka takich zestawów doskonale pamiętam, ciekawe, czy Sister też?

Pierwsze sześć lat życia spędziłam na obrzeżach Wejherowa, praktycznie już na wsi. W pobliżu płynęła rzeka, nad którą rosły niezapominajki i kaczeńce. Mam do nich ogromny sentyment do dziś. Ale najbardziej zapadły mi w pamięć kwiatki, których potem, po wyprowadzce do Gdyni, i w dalszym długim życiu, już nigdzie nie spotkałam. Rosły na nadrzecznej łące, a ja jako małe dziecię nazwałam je ,,czarodziejkami''. Były dość niepozorne - na krótkiej łodydze z podłużnymi liśćmi ułożonymi w rozetkę były amarantowe  stożkowate kolby... Cała roślina miała co najwyżej 15 centymetrów. 

Od tamtych czasów obejrzałam mnóstwo atlasów roślin, bywałam na łąkach w wielu miejscach w Polsce, nigdzie ani śladu moich ,,czarodziejek''. 

Z ogrodu przy wejherowskim domu pamiętam klomb z tulipanami, które uwielbiała Babcia. 
I takie krzewy, które późnym latem wypuszczały kremowobiałe kity, nigdy nie mogę zapamiętać ich nazwy. Coś podobnego rośnie parę metrów od mojego obecnego domu, ale sąsiadka nazwy rośliny nie zna, bo to dobro odziedziczone...

Lubię też ogromnie malwy, obecne niegdyś w każdym wiejskim obejściu, dziś niemodne. Niestety, w moim mini ogródku nie mam płotu, ani wystarczającego nasłonecznienia, by je posadzić. Kilka prób zakończyło się porażką.

piątek, 12 października 2018

Nareszcie...

... pozbyłam się komórki, która żyła swoim własnym życiem.

Jakaś azjatycka cholera to była. Od początku płatała niezliczone figle. Pierwsza w mojej karierze dotykowa sztuka, a tak wrażliwa, że nie na moje zgrzybiałe  paluchy. Ile ona mi numerów (dosłownie) wykręciła, ludzkim słowem nie opisze. 

Bywa, że prowadzę nocne Polaków rozmowy  z trzema przyjaciółkami. Zasięg u nas, w grajdołku, marny, więc często znienacka rozmowa się urywała, po czym moja komórka ,,sama'' dzwoniła do różnych osób z listy. Szczególnie upodobała sobie w tym względzie kontakty najrzadsze i potrafiła np. po pierwszej nad ranem dzwonić do jakiejś koleżanki z czasu studiów, z którą nie miałam kontaktu od lat. Wyrywałam taką bidulę ze snu głębokiego i musiałam się gęsto tłumaczyć...

Gdy zdarzało mi się nieco za mocno przycisnąć aparat do ucha, wtedy na ekranie zjawiały się numery kilkunastocyfrowe, a ja potem drżałam, czy nie dodzwoniłam się np. do Mozambiku czy innego Wybrzeża Kości Słoniowej? 

Choć telefon był imieninowym prezentem od Małża, klęłam na niego (tzn. na komórkę, nie na ślubnego) regularnie przez ponad dwa lata. A kolega małżonek z równą regularnością zarzucał mi nieumiejętność posługiwania się urządzeniem. Do momentu, gdy sam musiał skorzystać! Wtedy doznał iluminacji i postanowił dokonać zmiany.

I tak od wczoraj mam ,,normalny'' egzemplarz, troszkę różnic w obsłudze, ale to do opanowania. Najważniejsze, że koniec niechcianych przygód!

***

 Wczoraj inwazja biedronek na nasz dom. Setki, a może i tysiące oblazło mury budynku od słonecznej strony. Futryna drzwi wejściowych tak oblepiona, że po wejściu do mieszkania strzepywaliśmy z siebie owady... I podobno to nie nasze poczciwe siedmiokropki, tylko jakaś egzotyczna odmiana...


PS. Zaliczyłam ,,Kler''. Powiedziałabym, że raczej współczucie niż oburzenie odczułam...

wtorek, 2 października 2018

Miastowi i reszta świata

Przez pierwsze 23 lata życia byłam ,,miastowa''. Zdecydowanie. Pisałam kiedyś o tym, że wieś nie była moją ulubioną bajką, kojarzyła się nieciekawie. Głównie z nieprzyjemnymi zapachami, tłustym jedzeniem i ciężkimi jak ołów pierzynami. Ale życie pisze rozmaite scenariusze, więc przyszło mi żyć na wsi przez następne ponad 40 lat...

Może nie od razu poczułam się w moim grajdołku jak w domu, jednak od czasu, gdy się tu znalazłam, zaczął mi doskwierać stosunek pewnych ludzi do mieszkańców wsi. Faktem jest, że te cztery dekady temu kontrast między wsią a miastem był spory. W każdej dziedzinie życia, między innymi w warunkach szkolnych.

Na przykład przedmiot z czasu studiów pt. ,,techniczne środki nauczania'' okazał się w mojej szkole kompletnie nieprzydatny. My pracowaliśmy w systemie ,,tablica-kreda-nauczyciel-uczeń''. Wyposażenie klas ograniczało się do portretów pisarzy, jakiegoś przekroju żaby , kilku map itp. Zdaje się, że w jednej z sal był telewizor. I tyle...

Któregoś roku moja koleżanka Alicja przygotowała na Dzień Dziecka przedstawienie ,,Kopciuszka'' Jana Brzechwy. Z wielkim, jak na naszą szkołę, rozmachem. Rodzice bardzo się przyłożyli do produkcji kostiumów, scenografii itp. Premiera zachwyciła wszystkich, między innymi ówczesnego urzędnika gminnego odpowiedzialnego za kulturę. Tenże postanowił zaprosić na drugie przedstawienie jakiegoś ,,miastowego'', bodajże z gdańskiego Teatru Miniatura. Dzieciaki przejęte, zagrały jeszcze lepiej niż na premierze, wszyscy byliśmy oczarowani. A ,,miastowy''? Oglądał spektakl z miną znudzoną i pogardliwą, po czym zapytał, po co zaproszono go do jakiegoś ,,skansenu''?...

Podobnie kilka lat później zachował się inny gdański aktor czy reżyser, zaproszony do jury w konkursie międzyszkolnym, gdzie dzieci prezentowały tańce, piosenki, recytacje i minispektakle. Czepiał się wszystkiego, nie przyznał pierwszej nagrody w żadnej kategorii i ogólnie zachowywał się, jakby był tu za karę.

A teraz zdenerwował mnie artykuł krytyka kulinarnego, który regularnie ocenia potrawy w naszych corocznych kulinarnych zmaganiach.  Bo brakuje mu wśród degustowanych dań ...dziczyzny! Pan krytyk tuż po naszym konkursie odwiedzał jakieś Toskanie, czy insze miejsca wykwintne, rozumiem. Konsumował tam zapewne rozmaite cuda na kiju. Proszę bardzo! Jednakowoż wymaganie od żuławskich gospodyń latania z flintą po okolicznych polach? No, sorry Gregory! Osobiście jestem wrogiem polowań, czego i innym życzę jak najbardziej. Obrzydza mnie nawet widywany w sklepach zewłok króliczy, nie mówiąc już o innych przedstawicielach fauny krajowej. Późną jesienią rezyduje w mojej dżungli za płotem stadko bażantów, drą się czasem okrutnie, strasząc mnie po nocy, ale myśl o widoku ich na talerzu?.... Never!!!


Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...