niedziela, 31 stycznia 2016

Czekając na ...

Osoby tzw. ,,obrzydliwe'' uprasza się o nieczytanie. Rzecz bowiem będzie o psiej kupce.


Pierwsze pytanie u doktora w sobotę: - Psina sika? Kupę robi? - Na pierwsze pytanie tak, na drugie nie, niestety... - odrzekliśmy z Małżem chórem. - Niedobrze - orzekł doktor. - Ale ja jej tu zadam coś takiego, że za chwilkę nastąpi eksplozja... Niech pan zaraz biegnie z psem na trawnik, a żonie wyjaśnię, co dalej.


Małż pognał na trawę, dołączyłam po pięciu minutach. A tu nic! Pospacerowaliśmy jeszcze chwilę, potem na zakupy. Pies z tyłu auta. - No, najwyżej posprzątamy... - stwierdziliśmy. Minęły ze trzy kwadranse, nic...


Po powrocie do domu nadal zero reakcji na ,,wybuchowy'' specyfik. Na taką ewentualność doktor zalecił podanie po południu dwóch-trzech czopków glicerynowych. Podaliśmy. Nadal nic...


- Gdy już wszystko inne zawiedzie, proszę Erze zaordynować lewatywę - zalecił doktor. Hm.., narzędzia w postaci gruszki w domu brak. Kiedyś była, ale gdzieś w pomroce dziejów zaginęła. - No to po śniadaniu jedziemy do jakiejś dyżurnej apteki - zapowiedziałam Małżowi.


Jako że w niedzielę śpię długo, pora śniadaniowa w moim wydaniu wypada dobrze po jedenastej. Tuż przed stał się cud! I drugi godzinkę później... Odetchnęliśmy!


***


Jak to czasem niewiele człowiekowi do szczęścia trzeba, prawda? Miejmy nadzieję, że już teraz rekonwalescencja psia przebiegnie bezproblemowo?...



piątek, 29 stycznia 2016

The day after...

Era już po operacji. Oddaliśmy wczoraj w ręce doktora całkiem ładnego owczarka, a trzy godziny później odebraliśmy mieszankę pawiana z lwem! Bo pupa wygolona i czerwona, ogon natomiast zasupłany ciasno bandażem i tylko na końcu taki pędzel...


Nerwy były, nie powiem. Przed, w trakcie i po. W moim przypadku największe po. Gdy już się Małż położył, a ja zostałam z psicą w pokoju. Sunia bardzo, bardzo chciała pić, a tu zezwolenie tylko na jedną trzecią szklanki co półtorej godziny. I wytłumacz tu zwierzowi! Niedopita waliła plastikowym kołnierzem w michę, aż o mało nie ogłuchłam.


Poważniejszy powód stresu związany był z ewentualnymi następstwami zabiegu. Doktor nie spodziewał się, że guz będzie tak ,,rozczapierzony'', musiał sporo majstrować w okolicach cewki moczowej i zaistniała obawa problemów z sikaniem. Na szczęście chyba wszystko dobrze. Jakoś sika, niewiele wprawdzie z powodu ograniczenia płynów, ale wygląda, że bez kłopotów ...


Podobnie jak przy operacji sprzed pięciu lat, na ,,głupiego Jasia'' Era zareagowała niemal z prędkością światła. Nawet nie zdążyliśmy wyjść na korytarz, już się jej tylne łapy rozjechały. Po dwóch minutach spała jak suseł.


Teraz jeszcze circa dwa tygodnie jeżdżenia na zastrzyki, zdejmowanie szwów itp. No i dietka, czyli gotuj, Zgago kurczaczka z ryżem i warzywkami! A potem bolesny powrót do ,,bobków''... Na szczęście na brak apetytu ta psina nigdy nie narzekała! Pyszne jest wszystko i w każdej ilości, poza cebulą surową.


O kosztach operacji nie wspomnę, w każdym razie portfel ucierpiał.... Ale czego się nie robi dla ,,rodziny'', prawda?


środa, 27 stycznia 2016

Napad...

... na dzisiejszą Jubilatkę bardzo udany!



Wbrew naszym obawom D. nie domyśliła się wcale... Spotkałyśmy się w szkole, gdzie mini-występ naszego Koła. Potem cichuteńko w świetlicy odśpiewałyśmy D. ,,sto lat'' i wręczyłyśmy pięknego storczyka. Ona na to, że dziękuje i że ,,w najbliższym czasie'' zaprosi na winko. I pojechała z mężem (wtajemniczonym) do domu. Odczekałyśmy kwadransik, przetrenowałyśmy jeszcze stosowną pieśń ,,ku czci'' i ,,hajże na Soplicę''!


Zaparkowałyśmy kawałek od domu, by nie podpadło i na paluszkach tup-tup... A potem już od progu bardzo gromkie ,,sto lat'' ponownie. I pieśń okazjonalna. D. w szoku totalnym! Zdumiona i wzruszona bardzo  jednocześnie...


Stół w mgnieniu oka zastawiłyśmy przywiezionym przez każdą z nas dobrem, z pięknym tortem na czele! Mąż i syn honory domu pełnili udatnie. Jubilatka kraśniała, rzec by można...


Potem dwie godzinki śmichów-chichów, facecji itp. I do domu, by wreszcie pozostawić D. w towarzystwie intymnym...


***


A występ , występek właściwie, bo trwający jakieś półtorej minutki, poprzedzony licznymi problemami technicznymi... Nie udało się nijak uruchomić podkładu, więc ,,bez a capella'' zaśpiewałyśmy...  Jednak wyszło całkiem nieźle!




poniedziałek, 25 stycznia 2016

Babcina medycyna

Tak mi się znów przypomniało przy okazji zimy...


Raczej ani Sister, ani ja nie byłyśmy jednostkami nadmiernie chorowitymi. Niemniej czasem się coś przyplątało. I wtedy wkraczała Babcia...


Na wypadek zaziębienia - nie, nie, żadnego czosnku! Tej rośliny w naszym domu się chyba nigdy nie używało. Pewnie ze względu na Mamę, której nos był nadzwyczaj wrażliwy. Obrzydlistwo z cyklu mleko z masłem i miodem też odpadało, bo obie od mniej więcej ukończenia roku życia nie znosiłyśmy mleka!


Za to Babcia wierzyła w procenty! Więc np. pamiętam, że w ósmej klasie byłam wytypowana na jakiś konkurs z angielskiego. A kaszlałam i kichałam niemożebnie... Więc co mi Babcia zaordynowała? Grzane piwo z koglem-moglem! Spora szklanica przed wyjściem na kolejkę. Z konkursu niewiele pamiętam... Ale jakąś drobną nagrodę przywiozłam!


W przypadku niestrawności  jakowejś - babcine wino z głogu! Albo (gdy byłyśmy troszkę starsze) wódka z pieprzem, dużo pieprzu! Wierzcie lub nie, pomagało.


Tato i Mama w razie bardzo poważnych zaziębień traktowani byli bańkami. Poniekąd też z procentami, bo w grę wchodziła  tam jakaś procedura z denaturatem. Patrzeć na stawianie baniek nawet lubiłam, ale na myśl, że i na mnie można by to wypróbować... Aż skóra cierpła!  Gdy odgruzowywałam gdyńskie mieszkanie po śmierci Rodziców, pudełko z bańkami znalazłam... Przyznam, że wyrzuciłam.


Nie pojawiały się generalnie w naszym domu zioła. Chyba po Mamie tak mam, że jedyne, które czasem toleruję ,,wewnętrznie'', to mięta. Babcia raz czy dwa  napomykała, że lipa jest dobra i coś tam jeszcze, ale Mama zgłaszała stanowcze weto! - Wolę umrzeć, niż to pić! - to było Jej credo ziołowe...


Natomiast często w użyciu bywała kamfora. Przy uporczywym kaszlu smarowano nam nią plecki.  Lubię ten zapach do dziś... I olejek w apteczce gości na stałe.


Tu przypomniała mi się jeszcze taka trauma. Gdy któraś z nas miała wyjątkowo intensywny katar, Babcia kazała nam wciągać nosem wodę z miski! To był dopiero koszmar... Aż oczy z orbit  wychodziły! Nawet nie pomnę już, czy ów  zabieg pomagał?


Dziś chętnie wraca się do naturalnych, babcinych metod. Ja za nimi nie tęsknię...


 

 

 

 

 

sobota, 23 stycznia 2016

Do pięciu razy sztuka?...

Czwarte podejście do operacji Ery wczoraj. Przyjeżdżamy na umówioną porę i tu szok - poczekalnia puściusieńka. Drzwi do gabinetu uchylone, doktora widać. Ale i widać, że inny jakiś niż zwykle. Wchodzimy i słyszymy: - Mam dla państwa dwie wiadomości. Dobra jest taka, że państwa tu widzę. A zła, że właśnie mam 40 stopni gorączki. Co robimy?...


No cóż... Jeśli doktor wygląda raczej jak pacjent? Był nawet gotów, gdybyśmy się bardzo upierali. Ale chyba wiedział, znając nas od dwudziestu lat, że my nie z tych. Bo to i doktora żal, i o psa większa obawa...


W ramach ,,rekompensaty'' mamy się zgłosić jutro. Doktor zapewniał, że do niedzielnego popołudnia ozdrowieje. No, nie wiem, bo dziś znów widzieliśmy jego auto przed lecznicą. A miał wyleżeć...


***


Zamiast weekendu z operacją mieliśmy rodzinne spotkania. Wczoraj nocowała Asia z Miśkiem, a dziś przybyły starsze z wnukami. Wnuki zaopatrzone oczywiście w laurki i upominki dla babci i dziadka. Aha, jeszcze z porcją własnoręcznie, pod okiem mamy, zrobionych muffinek. Debiut bardzo udany!


Rano mróz taki, że Zięciunio auta nie mógł odpalić. Ale od czego mamy niezawodnego sąsiada-mechanika? Raz-dwa i punciak ruszył z kopyta!


***


Komu się jeszcze nie znudziło, niech potrzyma kciuki za Erkę około szesnastej...


środa, 20 stycznia 2016

Zima zła...

Sypie teraz i sypie, wreszcie zakryje wszystkie brudy!


Wspominaliśmy dziś sobie w drodze na zakupy do Tczewa ,,niegdysiejsze śniegi''. Takie, co to jak spadły w grudniu, zalegały do marca przynajmniej. Nie, żebyśmy tęsknili do iście syberyjskich zim. Ale jakoś tak normalniej bywało, gdy byliśmy młodzi. Cztery pory roku, jak Pan Bóg przykazał. Po kolei...


Moje największe doświadczenie ze śniegiem miało miejsce w połowie pierwszego roku studiów. Koleżanka namówiła mnie w przerwie semestralnej na wyjazd do swojej ciotki w Nowym Targu. Wdrapywałyśmy się mozolnie  na Ornak, bodajże, czarnym szlakiem,  zapadając się w bieli aż po piersi! Nigdy przedtem ani potem tak głębokiego śniegu nie zdarzyło mi się widzieć...


Parę lat później słynna zima stulecia 1978/79. W sylwestrowe popołudnie wyruszyliśmy z Małżem piechotką ze wsi gminnej w stronę najbliższego pociągu. Jakieś osiem kilometrów. Okutani w co się tylko dało! W połowie drogi ulitowali się nad nami właściciele starej ,,warszawy''. Dotarliśmy do Gdyni, skąd liczna grupa naszych przyjaciół miała ruszyć na miejsce imprezy. Niestety, jakoś po dziewiętnastej wszystkie pociągi zastrajkowały...


Pamiętam też jakiś kulig, chyba w drugiej klasie technikum. Ludzie, w życiu tak nie zmarzłam! Od tej pory zjawisko  pt. śnieg+sanki napawa mnie jeno zgrozą...


Kolejna zimowa trauma - złamanie nogi na lodowisku na trzecim roku studiów. Sześć tygodni w gipsie, a potem indywidualne zaliczanie zimowego semestru. Koszmar! Nie potrafiłam  się uczyć sama... Szczególnie do egzaminu z wojska!


Trzy-cztery lata temu przyjazdy na ,,przepustki'' z Gdyni do niesamowicie wyziębionego domu. Gdy na termometrze w pokoju bywało i plus trzy... Jakoś przeżyliśmy i praktycznie nie odnotowaliśmy poważniejszych zachorowań. Trochę się pokaszlało i posmarkało, ale bez konieczności fatygowania doktorów.


Tak czy owak zima to nie jest moja ulubiona pora. Zwłaszcza, że od paru lat wtedy, gdy potrzebna (Święta, Nowy Rok), ma nas gdzieś.... Więc - byle do wiosny!




niedziela, 17 stycznia 2016

,,Moje córki krowy''

Namówiłam Małża i wybraliśmy się dziś.


Trochę się obawiałam własnych reakcji, bo tematyka wciąż jeszcze dla mnie stosunkowa świeża. Ale w sumie film pozostawił optymistyczne przesłanie.


Małż stwierdził, że mu się podobało, ale nie do końca. Mnie natomiast absolutnie do końca! Aktorstwo Kuleszy, Dziędziela i Muskały na najwyższym poziomie. W czołówce filmu tekst: ,,ze specjalnym udziałem Marcina Dorocińskiego''. Rólka mała, ale to istna perełka!


Przy okazji polecam  bardzo ,,Serce, serduszko'', Jana Jakuba Kolskiego, też z Dorocińskim i Muskałą. I przezabawnym epizodem Szyca.


Może to niemodne, ale lubię polskie kino. I już!

piątek, 15 stycznia 2016

Chciałam zrobić remanent

Tak z nowym rokiem. Ale nie udało się...


Remanent miał dotyczyć linkowni. Faktem jest bowiem, że część z moich blogoznajomków milczy od długiego czasu. Niektórzy wręcz od dwóch lat z okładem. Inni znów się przede mną na cztery spusty pozamykali. Ale jakoś nie mogę kliknąć w opcję ,,usuń''.  Bo owe ,,milczki'' to moi najstarsi stażem tutejsi znajomi, którzy nie raz i nie dwa otuchy dodawali w trudnych momentach, czasem rozbawiali do łez, innym razem wirtualnie przytulali do serca... A ja też nie pozostawałam dłużna.



***


Nadmiar energii spożytkowałam na remanent w realu i przejrzałam lodówkę, która pilnie wymagała dogłębnego przeglądu i eliminacji poświątecznych jeszcze  i ponoworocznych resztek. Pies docenił!


***


Mamy w naszym Kole taką ,,świecką tradycję'' polegającą na tym, że napadamy znienacka, bez zapowiedzi, koleżanki, którym przytrafia się okrągła rocznica urodzin. Najbliższa taka okazja w przyszłym tygodniu. ,,Ofiara'' nie może nic wiedzieć, oczywiście. Każda z nas uzbraja się w jakąś przekąskę, nie ukrywam, że i płynne produkty w rozsądnych ilościach zabieramy. Jest też tajna zrzutka na upominek. Zawsze również  jakaś minimalna część artystyczna.


Aktualna Jubilatka ponoć zarzeka się, niczym żaba błota, że ,,sobie nie życzy''. Ale nie z nami takie numery! Mąż do spisku wciągnięty zapewnia, że to tylko takie gadanie... W końcu chyba D. nas za drzwi nie wyrzuci?...


***


Z zupełnie innej beczki... Popełniłam zupę-krem z gruszki i pietruszki. Podpatrzoną w ,,Ugotowanych''. Przepis nie był kompletny, ale od czego wyobraźnia. Polecam!


Wrzuciłam do garnka dwie kości schabowe, do tego parę ziemniaków, trzy spore pietruszki, pół selera i trzy gruszki konferencje . Plus sól, pieprz, lubczyk (oczywiście!) i szczyptę papryki słodkiej. Potem do talerza łyżka jogurtu i uprażone ziarenka. Pycha!




wtorek, 12 stycznia 2016

CIężka dola pisarza gminnego

Nie umiem pływać ani trochę, ale chyba powinnam zostać honorowym członkiem Olimpii Poznań, konkretnie w ekipie pływackiej  tzw. ,,Mastersów''. Bowiem od roku z hakiem pod presją mojej Maryśki klecę wierszyki na wszystkie okrągłe urodziny zawodników tamtejszych. Dziś kolejne dwa - jeden na 50-tkę, drugi aż na 65... Jubilatów nie znam, bynajmniej. Maryś mi dostarcza skromne dossier i wyznacza termin. Na ogół krótki!


***


Tymczasem w Kole też dwa zamówienia. I tu gorzej. Dla całkiem obcych jakoś prościej, dla znanych i lubianych trudniej. Bo prezentacja następuje w mojej przytomności i w razie cuś wstydać się idzie...


***


Z Erą znów kołomyja. Dziś dwie bite godziny w poczekalni. O co kaman?! Miesiąc temu na ogół byliśmy jedyni w lecznicy, ewentualnie jedna osoba przed nami, teraz full!  Jakiś zimowy pomór, czy co? Najbliższy termin operacji - przyszły piątek... Jeden plus z tego cochwilowego badania krwi, że nam sunia nieco schudła, jakieś dwa kilo. Bo co 3-4 dni na czczo być musi do dziewiętnastej... Coraz lepiej to znosi zresztą, wcale się nie rzuca jak dzika na wieczorną porcję!


***


Od Asi pod choinkę dostałam długaśny sweter-tunikę. Granatowo-ceglastą w kolorze. Wydawało mi się, że to ,,czysta żywa wełna'', więc będzie gryzło, gdy na gołe ciało założę. . A tu niespodzianka! Cieplutkie i nieinwazyjne wdzianko! Idealne do zimowych getrów... Małż na mój widok w odzieniu zaniemówił, po czym zapytał: - A co ty taka elegancka?  - No, przecie do doktora jedziemy, czyli do miasta! - odpowiedziałam...


***






piątek, 8 stycznia 2016

Takie tam...

Na szczęście mrozy ustąpiły... W Trzech Króli rura nam przy domu zamarzła i wody rano nie było. Po raz kolejny doceniłam naszego młodego, energicznego  sąsiada. Wespół w zespół z Małżem podumali i sposób znaleźli, by w godzinę wodę przywrócić... I jeszcze rurę zabezpieczyć na ,,zaś''!


***


Od czasu, gdy byłam na trzecim roku studiów (39 lat temu!)   i studium wojskowe nakazało na pochód 1-majowy iść, pod groźbą niezaliczenia wojska, nie demonstrowałam. Przynajmniej publicznie. Bo indywidualnie to i owszem...


A jutro podemonstruję! Bo już taki wq..w osiągnęliśmy z Małżem, że inaczej się po prostu nie da... Na ogół w tym kąciku nie politykuję, ale co za dużo, to i Zgaga nie ,,strzymie''! Jak mawiał mój przyjaciel Henio, zwany ,,Hrabią''...


***


Psica znów przesunięta w czasie do zabiegu. Aktualnie najbardziej prawdopodobny termin to przyszły czwartek lub piątek. Wciąż czekamy na potężny spadek wskaźników wątrobowych. Już sporo spadło, ale do wzorca wciąż daleko. A narkoza to według doktora potężny kopniak w wątrobę właśnie... Więc im ,,lepsza'' będzie przed operacją, tym większa szansa na to, że post factum pracować będzie normalnie. Bo jeśli zastrajkuje, to już po psie...


***


Śniegu napadało. Ze trzy centymetry może. Niewiele, a cieszy! Jasność nastała. I czystość okoliczna... Zamiast minus kilkunastu ledwo minus trzy! Oby tak dalej....



wtorek, 5 stycznia 2016

Ornitologicznie

W związku z mrozami karmię moje ptactwo okoliczne. Liczne! Nadzwyczaj tego roku...


Co rano czeka na mnie bractwo sikorkowe w liczbie circa dwudziestu sztuk. Same bogatki... Już od dziesiątej rano pukają w okno balkonowe. Gdy wreszcie  sypnę słonecznikiem i mielonymi orzechami, dołączają inne pojedyncze sztuki. Jedna kapturka, jedna sikora uboga, dzięciołek i dwie nadto żerne sójki. Do tej pory nie było ani jednej modraszki, a w ubiegłym roku dwie regularnie  przylatywały. . Czasem wpada sroka i wtedy reszta towarzystwa pierzcha w popłochu...


W dżungli naprzeciwko tarasu zaobserwowałam wczoraj aż cztery nadzwyczaj  dorodne bażanty królewskie. Same samce, bo tak kolorowe, że aż oczy bolały. Dokarmiłabym niebogi, ale nie bardzo wiem, czym? Muszę poczytać...


Nigdy nie przypuszczałam, że taką przyjemność mi sprawi na stare lata obserwowanie skrzydlatej braci...


***


Z innej beczki...


Jakiś czas temu trafiłam na farbę do włosów moich trzech pt. kolor ,,gołębi''. Super to finalnie wyglądało. Niestety, nie zapamiętałam firmy. Wiem tylko, że pudełko było długie i wąskie. Szukam i szukam od tej pory, znaleźć nie mogę. Cuś podobnego odkryłam - ,,gołębi popiel''. Nałożyłam dziś. Niestety, to nie to! Małż mówi, że popiel, ja jednak widzę rudy!...




niedziela, 3 stycznia 2016

Uczę się

Podobno człowiek uczy się przez całe życie. W moim przypadku to chyba prawda, choć głowa już nie ta i mało nowości wpada na stałe do ,,szufladek''... Ale i tak mnie cieszy, że jeszcze cośkolwiek  tam dociera!


Najczęściej powiększa mi się zasób ojczystego słownictwa. Choć jego ,,ojczystość'' czasem bywa dyskusyjna. Ot, na przykład taka REASUMPCJA. Nie polska wprawdzie, ale z wiadomych powodów zalęgła się w głowie i zapamiętałam. Niedawno też zafrapowało mnie na licznych billboardach w Gdańsku słowo ,,apka''. Małż wyjaśnił, co to takiego i też zapamiętałam...


Jednak najbardziej cieszy mnie, gdy uda się zapisać na trwałe w pamięci wszelkiego rodzaju rady-porady dotyczące codziennego życia. Bo to jednak ułatwia wiele i przydaje się bardzo. Na przykład... Tydzień przed Świętami zrobiłam sobie farsz do pierogów i zamroziłam. Po rozmrożeniu masa była bardzo wodnista, więc pracowicie odciskałam i odciskałam, i odciskałam... A potem moja nieoceniona Magda w pogaduszkach przez telefon zapytała: - A dlaczego nie wrzuciłaś tego farszu na patelnię i nie odparowałaś?


Proste? Proste! Wstyd trochę, że sama na to nie wpadłam, ale dzięki owemu zażenowaniu zapamiętam na zawsze i jeszcze dzień dłużej!


Przykład drugi.. Faworki, zawsze robione na Sylwestra. Od lat niemal trzydziestu pewnie. Z ambicją taką, by były zawsze cieniutkie i miały dużo bąbli. Raz wychodziły jak trzeba, raz bywały twarde jak potępienie... A niby wciąż ta sama receptura, pochodząca z ,,Kuchni śląskiej''.


Tym razem zasiadłam do Googla, bo stwierdziłam, że może jednak inaczej by należało? I odkryłam, co źle robiłam przez trzy dekady! Po prostu natychmiast po zagnieceniu ciasta przystępowałam do smażenia. A tu należy najpierw dać ciastu odpocząć przez pół godzinki, a potem poznęcać się nad nim solidnie przez jakieś 10 minut przy użyciu wałka, by napowietrzyć!


No i sukces był! Najlepsze chrusty w życiu mi wyszły... Ilościowo produktów wzięłam tyle, co zawsze, tzn. pół kilo mąki, 5 żółtek, jedno opakowanie śmietany 12%, odrobinę soli i łyżkę rumu (może być też spirytus albo ocet).


Lubię takie ,,odkrycia''! Bo raz, że lepszy produkt w efekcie powstaje, a dwa, że czuję się wtedy debiutantką, a to przecież przywilej młodości... Więc i terapeutycznie działa taka nowa informacja.




Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...