niedziela, 30 października 2016

O herbacie, cytrynie i czymś jeszcze

Nie lubię ,,gołej'' herbaty. Piję tylko czarną, raczej mocną, więc taka bez ,,ozdóbek'' bardzo mi wysusza gardło. W domu dodaję soki rozmaite własnorobne, czasem kupuję w Macro borówki lub żurawinę itp. Od święta nawet konfitura.


Gdy przyjdzie mi pić herbatkę poza domem, najczęściej wyjściem jest cytryna. Wiem, że to prosta ścieżka do Alzheimera, ale raz na jakiś czas?...


Od pewnego czasu zauważyłam dziwne zjawisko, polegające na tym, że we wszelkiego typu lokalach gastronomicznych występuje ścisła reglamentacja cytrynki. Owszem, herbata podana ładnie, w sporym czajniczku, porcja mniej więcej na dwie pełne filiżanki, a do tego... pół plasterka! Nierzadko taka mikra ta połówka, a jeszcze skóra potrafi stanowić niemal 50 procent. I takaż wilgotność miąższu...


Przy okazji piątkowego cateringu zagadnęłam naszą Szefową, doświadczoną panią gastronom, skąd ta ,,skąpa'' moda. Bowiem przed wyjazdem zażyczyła sobie, bym na takie właśnie półplasterki pokroiła kilka owoców. - No, wiesz, jednorazowe kubeczki są wąskie, cały plasterek się nie mieści! - odpowiedziała. - Zgoda, ale w lokalach podaje się herbatę w stosunkowo szerokich filiżankach! Więc dlaczego?...


Odpowiedzi nie uzyskałam. Za to uzyskałam coś innego. Amatorów cytryny na konferencji było niewielu, pozostało sporo. - Skoro tak lubisz, zabierz sobie do domu! - oświadczyła Iza i wręczyła mi woreczek foliowy, po brzegi owymi półplasterkami wypełniony.


Musiałabym chyba wypijać przez tydzień po dwadzieścia herbat dziennie, by podarek zużyć. I to przy założeniu, że nic nie spleśnieje. Wyrzucić jakoś nijak... Jedyne wyjście, jakie mi przyszło do głowy, to nalewka!


Tuwim napisał kiedyś: - Jeśli ktoś podarował ci plaster na odciski, dokup sobie za ciasne buty. W myśl tej zasady nabyłam stosowną porcję alkoholu.  Z benedyktyńską cierpliwością przez 45 minut pozbawiałam półplasterki skórki i pestek... Podczas tej czynności tylko dwa razy skaleczyłam się w palec, nieźle! Z rozpędu dorzuciłam cztery mandarynki. Do Świąt chyba się całość odpowiednio zmaceruje...


***


Fachowcy obiecali od środy montaż pieca. Póki się kaloryfery nie rozgrzeją, nie uwierzę... Mamy się też wreszcie pozbyć nadzwyczaj prądożernego bojlera. Teraz podobno gorąca  woda będzie pochodziła z tego samego źródła, co ciepło. Ot, nadejdzie wielkopomna chwila?...


piątek, 28 października 2016

Różności

Piec nadal w drodze. ,,Już'' w środę ma się zacząć montaż.Dopóki się grzejniki się ocieplą, nie uwierzę!


Tymczasem dziś kolejne kołowe karmienie. Tym razem setki osób, uczestników kursokonferencji. Menu stosunkowo bogate: chlebuś swojski ze smalcem i ogórkiem, tradycyjna sałatka warzywna, żurek, pulpety w sosie i siedem blach ciasta!


Tym razem, niestety, goście nie zjedli wszystkiego... Nie dali rady! To nieco gorsza wersja, bo spakowanie w drogę powrotną bardziej skomplikowane. O ile z rozpakowaniem uwinęłyśmy się w pół godziny, o tyle czynność odwrotna zabrała niemal dwie. W sumie ,,szychta'' od dziewiątej do szesnastej, plecki trochę bolą... Za to obiady gotowe na sobotę i niedzielę, więc bilans jakby na zero.


Od jutra do początku marca urlopowa przerwa w działalności Koła. Nastąpiło chyba jakieś zmęczenie materiału. Co potem, zobaczymy! Zdecydowanie przydałaby się świeża krew w postaci kilku nowych członkiń.


***


Wczoraj pierwsza przedświąteczna wyprawa zakupowa z Asią. Może mało owocna, ale jakiś rekonesans odbyłyśmy. Tu, za pozwoleniem Córci, zdradzę: na przełomie grudnia i stycznia doczekamy się WNUSI! Maleńka Iga przyjdzie na świat, według najnowszych prognoz doktora, w samo Boże Narodzenie. Może jednak termin się nieco ,,omsknie'', z kilku względów dobrze by było, by wydarzenie miało miejsce jednak już w 2017! Jeśli Asia wda się w matkę, to z tydzień przenosi...


W rodzinie Zięcia od kilku pokoleń zawsze tylko jeden syn! Toteż wieść o dziewczynce przyjęliśmy wszyscy z wielkim niedowierzaniem. Ania-Teściowa wciąż twierdzi, że jak przyjdzie co do czego, to z pewnością objawi się chłopczyk. Choćby się doktor nie wiem jak zarzekał. Jakby co, będzie w różach i fioletach paradował?... Gender jak się patrzy!




wtorek, 25 października 2016

Polecony

W poniedziałki przychodzi pocztą tygodnik, który abonuję od lat. Nasza aktualna pani listonosz ma taki zwyczaj, że upycha gazetę w klamkę, dzwoni, po czym znika. Bardzo pośpieszna to osoba, nazywana przeze mnie z tej racji  ,,Strusiem Pędziwiatrem''.


W związku z powyższym zwykle na poniedziałkowy dzwonek do drzwi w okolicach piętnastej nie zrywam się pędem, lecz spokojnie  sobie ,,kroczę''. Tym razem jednak ,,Struś'' czekał, aż otworzę. - Polecony do pani mam! - oznajmiła pani J.


Od razu ciśnienie skoczyło, bo polecony zazwyczaj nie kojarzy mi się dobrze. Podpisałam, patrzę i oczom nie wierzę! Bo pismo z mojej szkoły, oddalonej raptem o jakieś 400 metrów. Zazwyczaj jest tak, że gdy ukochana explacówka czegoś sobie życzy, to po prostu dzwoni do mnie pani sekretarka i słownie wyłuszcza, w czym rzecz. A tu nagle polecony!


Czyżby wykryto wreszcie po latach, że wieki temu przywłaszczyłam sobie Wielki Słownik Ortograficzny? Fakt, że mocno był podniszczony, więc spisany na straty, ale trafił do mego domu zamiast na makulaturę, jak wtedy głosiły przepisy... A może jeszcze coś mam na sumieniu, co się wydało 11 lat po moim przejściu w stan spoczynku?...


Nic z tych rzeczy. W liście zawarto jedynie uprzejmą prośbę, bym zeznała, ile  to też mój dochód osobisty brutto wynosi aktualnie. Do celów socjalnych informacja niezbędna. Niby nic, a zagwozdka. Albowiem do tej pory należało zawsze podawać dochód nie mój, lecz na członka rodziny i nie brutto, a netto. Coś się widać zmieniło...


Nadal nie wiem, dlaczego tym razem szkoła zwydatkowała na mnie niepotrzebnie kilka złotych... Owszem, kilkoro naszych emerytów jest ,,poza zasięgiem'', ale nie ja! Więc po co mnie było narażać na stres?



niedziela, 23 października 2016

I po balu...

Kiedy byliśmy piękni i młodzi, zdarzały się nam takie wariackie wyjazdy: w sobotę (bo przecież pracujące były wszystkie) po południu ruszaliśmy maluchem do Poznania, by po sześciu godzinach dotrzeć do Marysi i Grzesia, całą noc przegadać i przegrać w karty, potem parę godzin snu i do domu!


Ale żeby na stare lata podobne brewerie wyczyniać?! No cóż, raz tylko Madzia 60-tkę obchodzi, nieprawdaż? Więc w sobotę o ósmej rano ruszyliśmy na południe. Do Łodzi mglisto, buro i ponuro, tyle że bezdeszczowo... Za to potem słonko wyjrzało, krajobraz złocił się i czerwienił jesiennie, temperatura oscylowała wokół dziesięciu stopni.


Beskidy październikowe tak cudne, że mogłabym godzinami po prostu gapić się na pejzaż! Do tej pory bywaliśmy w okolicy w maju i na początku września, więc nie mieliśmy okazji podziwiać tych wszystkich barw... Ledwo dojechaliśmy na miejsce imprezy, jeszcze przed rozpakowaniem, Małż chwycił aparat, by widok uwiecznić.


Impreza ku czci Jubilatki wspaniała! Rozpiętość wiekowa gości ogromna: od 80+ (mama Magdy) do ... pięciu tygodni (najmłodszy imprezowicz, syn przyjaciół madzinego Miśka). Wesoło tak, że brzuch mnie bolał od śmiechu... Jubilatka oznajmiła, że takie urodziny może urządzać co roku, na co wszyscy wyrazili gorącą chęć.


Droga powrotna do okolic Warlubia pogodna i słoneczna, za to ostatnie półtorej godziny w mgle i ulewie, przy zaledwie sześciu stopniach. W domu, po dwóch dniach nieobecności średnia temperatura 13!


Na trasie kilka razy mijaliśmy banery reklamowe naszego piecowego dostawcy. Nie przytoczę tu słów, którymi je komentowaliśmy....



środa, 19 października 2016

Jubilatka

Wiek seniorski nieubłaganie dopadnie każdego. Tym razem padło na moja kochaną Madzię! Jutro skończy 60 lat.


Jakoś wyliczyłam, że właśnie stuka nam trzydzieści pięć lat przyjaźni. Takiej naprawdę na dobre i złe. I co z tego, że od ponad dwudziestu lat dzieli nas 588 kilometrów? Pielęgnowanej bliskości żaden fizyczny dystans nie zagrozi!


Poznałyśmy się, gdy Pierworodny miał mniej więcej rok. Przyjechałam jako urlopowany macierzyńsko gość na Dzień Edukacji. Nie ukrywam, że z ciekawością, kto też mnie zastąpił w roli wiodącej polonistki. Zaiskrzyło momentalnie! Już parę dni później Madzia i Staś przyjechali do nas na brydża, co przez lata było później naszą świecką tradycją. Niezliczone noce spędziliśmy przy kartach i Polaków rozmowach...


Gdy Magdę los wypchnął nagle z Żuław na południe kraju, żegnałyśmy się rycząc. Przecież byliśmy dla siebie ,,najbliższą rodziną'', jak to do dziś nazywamy. Przyjaźnimy się my, przyjaźnią się bardzo nasze dzieci, nazywając się nawzajem kuzynami. I choć nie widujemy się często, bo zaledwie dwa-trzy razy w roku, nie wyobrażamy sobie ważnych momentów życiowych bez wzajemnej obecności. Momentów i radosnych, i tych najsmutniejszych. A tych ostatnich, niestety, nie brak...


W sobotę świętujemy. O dziwo, nie mam zupełnie pomysłu na prezent. Ale są jeszcze dwa dni na zastanowienie...






poniedziałek, 17 października 2016

Nadal zimno!

No i okazało się, że marznąć będziemy jeszcze może nawet trzy tygodnie... Producent kotłów przysłał maila informującego, że czas oczekiwania na piec wydłużył się z sześciu tygodni do ośmiu-dziesięciu! A właśnie kończy się siódmy... Przetrwamy?


- Jak to jest, że kiedyś daliśmy radę całą zimę wytrzymać przy temperaturze rzędu piętnastu stopni? - zapytał Małż. - Pewnie dlatego, że byliśmy o kilka dekad młodsi... - odpowiedziałam, mając w pamięci nasze ,,pionierskie'' lata. Dwie takie zimne pory przeżyliśmy rzeczywiście, wieki temu...


Pisałam tu kiedyś o przygodzie, jaka była nam dana w pierwszym roku naszego życia na wsi żuławskiej. Gdy po zaczadzeniu, gdy cudem uniknęliśmy zejścia śmiertelnego,  całą zimę 1977/78 niedopita herbata nocą zamarzała. Potem z kolei zima 1981/82, gdy Pierworodny budził się rano siny, a w pieluszce tetrowej można się było doszukać kryształków lodu...


Można by mniemać, że owe zdarzenia nas zahartowały na przyszłość, ale niestety... Gdy się potem człowiek do ciepełka przyzwyczai, niełatwo mu znów borykać się z zimnicą! Bo i lata już nie po temu... Stare kości domagają się ogrzania!


Zażartowałam sobie dziś, że będziemy w najbliższym czasie odwiedzać popołudniami  wszystkich przyjaciół i krewnych po kolei, by wracać w pielesze li i jedynie na spanie. Wtedy bowiem niska temperatura ma nawet pewne zalety... Tylko decyzja o rozebraniu się do ablucji trudna! I poranne wyjście z ciepłej pościeli...


Póki co, przed snem, na rozgrzewkę, kieliszek malinówki!








piątek, 14 października 2016

Gra w ciepło-zimno z panem K.

Tytułowy pan K. to nie Sami-Wiecie-Który Prezes, choć może też prezesem jest. Swojej firmy, która piece produkuje... I gra obecnie z nami w ciuciubabkę!


Piwnica na przyjęcie nowego kotła przygotowana, kasa zabezpieczona, a tu ani widu, ani słychu. Firma, która miała nam owo cudo zainstalować monituje u producenta, bez echa, niestety...


Do dziś nawet nam to nie przeszkadzało, bowiem nasz dotychczasowy staruszek-piec na węgiel, rodem z Żywca, jakoś się trzymał. Jednak gdy dziś Małż po powrocie z pracy rozpalił, najpierw nic się nie działo, a potem nagle... potop w piwnicy! I definitywny koniec poczciwego dostarczyciela ciepła, który służył nam wiernie niemal osiemnaście lat!


Tymczasem na zewnątrz coraz zimniej, na termometrze zaokiennym o dwudziestej drugiej zaledwie plus jeden. Wewnątrz na razie około osiemnastu, ale wyraźnie widać tendencję spadkową. Parę dni da się wytrzymać, wszak zahartowaliśmy się swego czasu, gdy przyjeżdżaliśmy z Gdyni w pielesze, zastając zimą w mieszkaniu temperatury jednocyfrowe. Jednak minęło parę lat i znów do ciepła się przywykło...


Z tych gdyńsko-grajdołkowych czasów został nam na szczęście niewielki grzejnik na prąd. Będziemy się nim jakoś ratować... Oby jak najkrócej!



wtorek, 11 października 2016

Ten jeden raz...

Tak ni z gruszki ni z pietruszki przypomniało mi się coś. Kto z natury atrakcyjny, pewno nie zrozumie...


Jak dobrze wiecie, bo nie raz i nie dwa napomykałam, nie byłam nigdy szczególnie urodziwa, raczej nie oglądano się za mną na ulicy, a wielbiciele nie ustawiali się w kolejce. Niby też nie przywiązywałam wiele uwagi do tego, by się stroić, ale... Jak każda dziewczyna marzyłam w cichości ducha, by choć raz, choć jeden jedyny, zabłysnąć.


Czasem nawet mi się wydawało, że to JUŻ, ale to tylko ja tak sądziłam. Na przykład wtedy, gdy w słynnych Domach Centrum udało mi się nabyć piękną (moim zdaniem) żółtą bluzkę z brązową koronką i beżową, szeroką sztruksową spódnicę. W tym zestawie jawiłam się sobie wręcz zjawiskowo, jednak nijakich zachwytów wśród otoczenia nie odnotowałam.


Dla wielu kobiet TYM dniem jest moment ślubu. Zwłaszcza teraz, gdy asortyment kreacji przeogromny. Mój ślubny przyodziewek był dość skromny, żadne aj-waj. Ot, prosta sukienka z kremowej żorżety. Co innego w tym dniu było dla mnie ważne.


Ale wymarzony moment nadszedł! Kilka lat później. Byłam już mamą dwójki dzieci, korzystałam z urlopu wychowawczego. Udało się akurat zrzucić pociążowe nadmiary, był czerwiec, zainwestowałam nieco w letnią garderobę. W stylu zupełnie odmiennym od wypracowanego przez lata  stereotypu.


Okazją dla prezentacji stało się pożegnanie ulubionego kolegi z pracy, nauczyciela historii, Wiktora. Nie pamiętam już, dlaczego wyruszałam na tę uroczystość nie z domu, ale od Rodziców, czyli z Gdyni. Widać Małża musiało nie być, więc należało potomstwo do Dziadków odstawić.


W drodze na kolejkę zauważyłam, że osobniki płci obojga przyglądają mi się, a nawet za mną odwracają. W pociągu to samo! Na początku raczej byłam skłonna podejrzewać się o rozmazany makijaż lub objawiony nagle pryszcz-gigant. Ale na dworcu PKS obejrzałam się w lustrze. Niczego podobnego nie zauważyłam.


Ostateczne przekonanie, że zainteresowanie moją podróżującą osobą było zdecydowanie in plus, osiągnęłam, wkroczywszy na miejsce imprezy. Nie będę tu cytować słów, jakie usłyszałam, ale rosłam z minuty na minutę. I czułam się przez ten jeden wieczór prawdziwą kobietą!


Niestety, podobna sytuacja nigdy się już nie powtórzyła...


***


Napiszecie mi, dziewczyny,  o swoim doświadczeniu tego typu?


sobota, 8 października 2016

Post wodno-bezwodny

Większa część dnia bezwodna. Owszem, powiadomienie z gminy przyszło, że awaria w usuwaniu, tyle że już post factum. Nie zdążyliśmy nabrać ani kropelki...


Do szesnastej w kranach pustka. Z głową nieumytą trzeba było ruszyć na cosobotnią trasę zakupową. Na szczęście żadnych znajomych nie spotkałam. Przy pomocy sześciolitrowego baniaczka nabytego za jedyne 3,20 udało się jakoś zrobić obiad. Za to widok piętrzących się potem garów doprowadzał mnie do białej gorączki. Zaczęło wolno ciurkać jakieś dwadzieścia po czwartej. W cieniutkim i zimnym strumyczku z grubsza obmyłam poobiednie resztki. Na szczęście tuż przed przyjazdem dzieci kuchnia została przywrócona do jako-takiego ładu.


Też tak macie, że akurat wtedy, gdy wody w kranach brak, odzywa się nagle nieprzeparta ochota na pucowanie? Mycie, pranie itp. Uśpiona na co dzień pracowitość się we mnie budzi, ale gdy tylko woda wraca, to owa niewątpliwa zaleta ponownie w letarg zapada.


***


Z innej beczki, ale też z wodą w tle...


Musiałam sobie zaordynować USG jamy brzusznej. W mieście wojewódzkim. Niby nic, a problem. Bo po pierwsze trzeba być na czczo, a ja słabo funkcjonuję w takim stanie, zwłaszcza, gdy trzeba podróżować. Po drugie, co gorsza, przed badaniem trzeba się napić! Duuużo napić! A to niemal niewykonalne w moim przypadku... Nawet w największe upały nie jestem w stanie wypić na raz więcej niż małą szklankę płynu. Herbatę czy  kawę popijam małymi łykami całymi godzinami.


Cóż, jak trzeba, to trzeba, nie ma rady! W domu zaliczyłam ponadwymiarową herbatkę, w drogę zabrałam mniej więcej litr wody. Z cytryną, bo samej nie przełknę za nic. Łykałam po trochu w autobusie, średnio co trzy przystanki. Resztę pochłonęłam nie bez wstrętu już w poczekalni. I się zaczęło...


Organizm nieprzyzwyczajony do podobnych ekscesów zaczął się gwałtownie dopominać o ,,upust''. A przecież nie wolno. Przede mną jeszcze dwie osoby, każda mniej więcej spędza u doktora kwadransik. Zaczynam się pocić... Nie wiem, czy dotrwam? Telefon od Asi na moment odrywa mnie od kontemplowania osobistej fizjologii, by zaraz powrócić ze zdwojoną siłą. Na szczęście wchodzę!


Doktor wygląda trochę jak z kabaretu, ale bardzo sympatyczny. Tylko... Sprzęt - nówka absolutna, pierwszy dzień w użyciu. ,,Niby to samo, ale gałki jakoś inaczej'' - oznajmia doktor. I naciska co i raz  to i owo, coś do siebie mówi, próbuje, a ja cierpię coraz bardziej. Pozycja leżąca nie ułatwia sprawy. Po chwili, nieskończenie w moim odbiorze długiej, nagle doktor oznajmia: - Aha, głowica nie jest podłączona...


Eureka! Pięć minut później wracam do żywych!




wtorek, 4 października 2016

Październikowo

Oj, daje do wiwatu październik! Wczoraj lało, dziś wieje, jakby się ktoś powiesił, zimno... Trudno się nagle przestawić z lata, które jeszcze parę dni temu było.


Nie znoszę wiatru, boję się nawet. O swoich, ale i o tych, co na morzu na przykład. Wiatr wysysa ze mnie energię niczym wampir...


Tymczasem bardzo miły weekend rodzinny za nami. Spotkania z potomstwem w dwóch ratach. W sobotę z Młodszymi, w niedzielę ze Starszymi. Oba niezwykle pogodne i sympatyczne. Starsi wyszli zaopatrzeni w dary ze spiżarni i ,,prezentem przechodnim'', czyli moją wygraną z konkursu kulinarnego. Były to trzy blaszki do pizzy na wspólnym stojaku. Nam na nic, bo nie gustujemy, może ze cztery razy w życiu sama ów włoski przysmak robiłam. W rodzinie Pierworodnego natomiast to danie często goszczące na stole. Nawet w Wigilię, bo wnukowie jeszcze nie na tym etapie, by się rozsmakować w tradycyjnych barszczach, rybach i grzybach... Na razie poprzestają na spożyciu opłatka.


W przydomowej dżungli dojrzały renety, więc już dwie wycieczki urządziłam. Owoców mniej niż rok temu, do tego raczej mało dorodne, ale darowanemu się nie zagląda, więc zbieram i przerabiam. I zauważam definitywny koniec słoików... Teoretycznie mogłabym dokupić, ale raz, że Małż chyba by już nie zdzierżył, a dwa, że i stawiać nie bardzo jest gdzie. Chyba więc nastał właśnie kres ery przetwórczej?...


Wiedziona ciekawością późnej debiutantki zajrzałam dziś do mojej nalewki z derenia. Kolor piękny, smak trochę przypomina porzeczkówkę, taką z czerwonych owoców. W sumie forma nieco przeważa nad treścią, przynajmniej na razie, ale to dopiero trzytygodniowy produkt, więc może nabierze jeszcze szlachetności. Póki co nic nie równa się z pigwówką, której dwa potężne słoje stoją obok dereniówki. Tylko kto to wszystko wypije?...





Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...