niedziela, 30 marca 2014

Melduję, że...

1. Impreza konkursowa sobotnia się odbyła! Bez fajerwerków, bowiem chyba biomet był niekorzystny i wyzuł wszystkich z energii. Oprócz naszego koła, oczywiście! Tak czy siak my zrobiłyśmy, co do nas należało. Piosenki wyszły, VIP-y zostały nie tyle NAkarmione, co wręcz PRZEkarmione, posprzątałyśmy po sobie też! Co jest bardzo ważne na obcym terenie.


Nasze gminne koleżanki turnieju, niestety, nie wygrały. Były więc mocno rozżalone. No, trudno... Moim osobistym zdaniem werdykt jury był jednak sprawiedliwy.


2. Po południu wybraliśmy się z Małżem połazić po Starówce w Gdańsku. Przy wiosennej, ciepłej aurze... Czuliśmy się prawie jak turyści, choć przecie niby na własnych śmieciach... Do tzw. sezonu jeszcze  daleko, ale liczba zagranicznych gości już imponująca! A kawka w ,,Mont Balzac'' pyszna, jak zwykle!



3. Proszony obiad u Pierworodnego i Hani bardzo pyszny i ze wszech miar udany. Faszerowana papryka rewelacyjna! A już w kwestii ciast Hania bije absolutnie na głowę całą moją rodzinę! Niestety, łyżka dziegciu też się znalazła - Szymon szuka pracy, bo jego firma splajtowała... Jeszcze miesiąc i... perspektywa zielonej trawki! Na szczęście zawód ma chłopak niezły,  a jeszcze w tym, co robi, jest bardzo dobry. Więc chyba znajdzie?...


4. W ogrodzie drobne kosmetyczne pociągnięcia. Wykarczowaliśmy dwa krzaki, co to już lata temu miały nam ukazać ,,najpiękniejsze kwiaty na świecie'', a tymczasem ani myślały zakwitnąć! Nasza cierpliwość się ostatecznie skończyła! W miejsce ,,oszustów''  natychmiast zawitały porządne, poczciwe zamienniki. Jedna hortensja i kilka drobnych bylin... M.in. pierwiosnki amarantowe od Hani! Zawsze pewne... Bez chimer!


5. Niby nie wierzę w sny! Ale... Kilka dni temu przyśniła mi się Mama. Taka ładna, pogodna, radosna i w pełni sił... Wierzcie lub nie, ale coś odpuściło! Kamulec z serca zleciał z hukiem... W dodatku w pewnym sensie analogiczny sen miała Sister, o czym mnie przed godziną poinformowała. Chyba obie odnalazłyśmy spokój...



sobota, 29 marca 2014

Raz na ludowo!


Tak, tak, na zdjęciu to, niestety, ja! Ale ubieranko jest naprawdę piękne. Może ktoś z Was spodziewał się raczej haftów, cekinów, korali itp. Nasze koło szczyci się właśnie tym, że strój jest stosunkowo skromny, a gustowny, troszkę może w typie holenderskim? Choć ja się na tych rzeczach nie znam, takie było po prostu moje pierwsze skojarzenie... Moje koleżanki mają różne barwy ubrań, ale wszystkie kolory są stonowane.


Jedyną wadą kostiumu jest istniejąca czasem konieczność odziania się weń latem! I wtedy te ciężkie sukna nieźle dają do wiwatu osobom wewnatrz...


O wrażeniach z imprezy następnym razem, bom zmęczona bardzo wrażeniami i ,,przypadłością'', która nieco odpuściła, ale dalej żołądek ,,pod czapeczką'', jak mawia moja kochana Sister...


piątek, 28 marca 2014

W przededniu...

... debiutu gospodyniowo-scenicznego dopadła mnie gigantyczna  wprost przypadłość mało przyjemna! Od drugiej trzydzieści w nocy do dziesiątej rano 17 (słownie siedemnaście) superszybkich biegów do kibelka! A w tzw.międzyczasie totalne skręty jelit! Cztery no-spy, sześć węgli, trzy stoperany plus dubeltowa mięta pozwoliły jakoś odżyć...


Około 9.30 zajechała Monia z moim ubierankiem. Jakaś zielonkawa na twarzy... - Coś nie tak? - spytałam. - Lepiej nie mówić! Nie opuszczam toalety! - wyjęczała.... - Ups! Lecę, bo znów mnie bierze...


A miałam wstać o siódmej i pojechać krwi utoczyć, przed copółroczną kontrolą u kardiologa! Przesunie się na środę, trudno!


Nic nie jadłam praktycznie cały dzień z obawy o skutki. Jednak przed osiemnastą ruszyłam do Hali żurek sporządzać. O dziwo, po paru minutach wszystko jak ręką odjął, minęło! Co to jednak znaczy dobre towarzystwo! I praca fizyczna - nakroiłyśmy się co niemiara. Ziemniaczki, warzywa, boczek, cebula, czosnek, biała kiełbasa itp. W ilościach iście hurtowych! Potem dosmaczanie - jeszcze sok z dwóch cytryn, mały słoiczek chrzanu, pieprz, sól, majeranek itp... W końcu uznałyśmy, że już! Chyba będzie sukces...


Ubieranko moje ludowe naprawdę piękne! Spódnica może nieco za długa i ciutkę przyciasna, ale... Guzik przeszyłam o dwa centymetry i jest ok! Za to kolorki cudne! Szefowa nasza uznała, że to chyba będzie najładniejsza kreacja ze wszystkich! Gdy już gorset dostanę... Krawcowa nasza lokalna lubi ponoć najbardziej szyć gorsety dla kobitek w biuście obfitych, więc na mnie się nie zawiedzie na pewno!


Farba pt. ,,popielaty blond'' okazała się raczej pszenicznym łanem! Nic to, ważne, że siwe ,,pogłowie'' całkiem udatnie zamaskowała... A reszta się zmyje! Nie dziś, to za dwa, trzy  tygodnie...





czwartek, 27 marca 2014

Perspektywy

Atrakcyjny weekend mi się szykuje!


Jutro odbiór ,,służbowego'' ubranka gospodyni wiejskiej żuławskiej. Nie mogę się doczekać... Potem lecę do Hali pomóc w gotowaniu żurku dla circa stu osób na sobotni turniej KGW. Lubię takie wyzwania. Na razie mam za sobą tylko hurtową produkcję flaków, ładnych parę lat temu, na zabawę karnawałową w szkole. To był mój pierwszy raz w temacie tego specjału, ale wypadło nieźle.


W sobotę ,,wieś tańczy i śpiewa'' z moim osobistym udziałem. ,,Będzie, będzie zabawa, będzie się działo...'' Jak się dobrze schowam za wyższymi o głowę gospodyniami, to się obejdzie bez obciachu! Potem przyjmę funkcję bardziej odpowiednią pt. ,,ja tu tylko sprzątam''! Tu się czuję bardziej na swoim miejscu, zdecydowanie!


W niedzielę rodzinny obiadek u Pierworodnego, nieco przesunięte urodziny. Ze względu na rozkład jazdy Asi.


***


Jako naczelna ,,poetka okolicznościowa'' naszych gospodyń dostałam dziś zadanie ekspresowe. Cztery do sześciu wersów na temat nalewki miętowej, którą częstowani będą goście turnieju. A, co tam, wywnętrzę się:


Drogi Chłopie! Droga Babo!Gdyby ktoś się poczuł słabo


z nadużycia smakołyków, wtedy starczy parę łyków


naleweczki tej na mięcie. Zaraz znikną ból lub wzdęcie!


Grabinianki Was częstują i za efekt gwarantują!


***


A teraz o tym, jak się w pył rozpadają romantyczne rojenia starej baby...


Dzwoni do mnie z pracy Małż, tak kole południa.- Kochanie, jakie ty masz dokładnie plany na sobotę? - pyta.


Oho! - myślę sobie. W niedzielę ten obiad u Szymona, w poniedziałek, gdy moje imieniny, chłop mi wyjeżdża w delegację, więc pewno szykuje coś miłego, niespodziewanego...Jakaś kolacja, kino, alboco?...


- A dlaczego pytasz? - indaguję prawie zmysłowym półszeptem. - A, bo wiesz, muszę pojechać do Starogardu, ubezpieczyć auto! - wypala ślubny...


Z tym Marsem i Wenus to jednak prawda chyba!



wtorek, 25 marca 2014

Post postny

Ponoć przodkowie nasi zacni pościli we wszystkie piątki i środy, czyli ponad 100 dni w roku. Do tego obowiązywał Wielki Post w całości (40 dni) i Adwent (4 tygodnie). Razem to już wręcz prawie pół roku. Do tego jeszcze dochodziły indywidualne posty w intencji...


Z domu rodzinnego pamiętam, że Babcia bardzo ściśle przestrzegała postu w piątki.  Ku wielkiej radości swoich wnuczek! Dla nas bowiem były to dni raczej rozpustne niż postne...


Na obiad piątkowy dostawałyśmy same ulubione dania: ryż na mleku z cynamonem, kaszkę manną z galaretką z czerwonej porzeczki, placuszki z jabłkami, racuchy, naleśniki na słodko, pierogi z owocami itp. Co drugi tydzień na zmianę ze słodkościami był śledź w śmietanie z ziemniakami w mundurkach. Też pychota!


Tylko zupy owocowej nie lubiłam nigdy... Ani ze świeżych owoców, ani tym bardziej z suszonych. Jakoś mnie to drapało w gardle!


Bardzo rygorystycznie Babcia przestrzegała postu w Wielki Piątek, Popielec i w Wigilię. W Wigilię od skromnej kromeczki chleba rano do Wieczerzy raczej nie należało niczego jeść. Za to potem wręcz nie wypadało opuścić żadnej potrawy! W Wielki Piątek i Popielec to już obowiązkowo na obiad był śledź, a kanapki na śniadanie i kolację z samym serem, najczęściej topionym. Oczywiście zero słodyczy, ciasta itp. I nawet Babcia kazała radio wyłączać, albo bardzo cicho nastawiać...


Gdy stopniowo dorastałam, postne dni stały się dla mnie prawdziwą ascezą, bo te słodkie potrawy przestawałam lubić. Takiego ryżu na mleku czy kaszki manny teraz za nic bym nie ruszyła! A Małż to już nawet po serii tortur by nie tknął...


W obecnych czasach możliwości bezmięsnego pożywienia się w piątki są ogromne! I z tego względu trudno by mówić o jakichkolwiek wyrzeczeniach, jako że dania jarskie potrafią przewyższać o niebo poczciwego schabowego z kapuchą. Zarówno smakiem, jak i finezją... Ot, choćby ostatnie propozycje Uleczki.


Tu sobie przypomniałam, jak wiele lat temu ,,spadłam z ambony'' przy okazji Popielca. Ówczesny proboszcz rzucał gromy w niedzielę na ,,nauczycielkę języka polskiego, która nie dość, że w Środę Popielcową zabrała dzieci na wycieczkę, to jeszcze pozwoliła im na zakup zapiekanek! Z kiełbasą!!!'' Nazwisko nie padło, ale że byłam jedyną polonistką...


Krótko potem jakoś się z proboszczem Władysławem zaprzyjaźniliśmy i ,,klątwa'' została zdjęta... Samo życie!


Ciekawe skądinąd, czy mamy jeszcze w kraju osoby tak ściśle przestrzegające postów, by np. w Wielki Piątek rzeczywiście tylko o chlebie i wodzie ,,suszyć''?... Może  najwyżej gdzieś w klasztorach?... No tak, zapomniałam o modelkach, co to na co dzień góra dwa listki sałaty na posiłek! Post całoroczny...






niedziela, 23 marca 2014

Raport z weekendu

Sobota bardzo ,,robotna''. Pod znakiem ogródków. Najpierw porządki w tatowym, w Gdyni. Szybko poszło, wystarczyło pozbierać śmieci, przyciąć trochę badyli, zgrabić liście. Za to w pieleszach prawie 3 godziny prac polowych.


Pozbawiliśmy klon zza płotu jeszcze jednej gałęzi. Obawiałam się bardzo, że spadając przygniecie to i owo. Na szczęście zsunęła się  bardzo precyzyjnie w pustostan!


Małż piłował gałąź na odcinki, ja w tym czasie zgrabiłam liście ze skarpy nad kanałem. Potem zasadziłam dziesięć kolejnych bratków i trzy stokrotki. Wierzba-parasol, która zmarzła w zeszłym roku, została z niemałym trudem usunięta. Jej miejsce zajęła pomarańczowo kwitnąca róża na patyku. Zasiliłam też większą z dwóch hortensji po raz pierwszy preparatem mającym sprawić, by zamiast w majtkowym różu zakwitła w błękicie.


Potem już tylko małe ognisko z zimowych ,,remanentów'' i zakończyliśmy działania na kwadrans przed deszczem!


***


Dziś na naszym wycieczkowym celowniku pojawił się Grudziądz. Miasto kompletnie mi do dziś nieznane. Jak zawsze wyjazd poprzedzony internetowym ,,riserczem''. Co należy zobaczyć, gdzie ewentualnie zjeść itp.


Muszę powiedzieć, że zostaliśmy pozytywnie zaskoczeni. Bardzo ładne miasto! Pełne zabytków, ciekawej architektury starej i nowej. Nawet liczne rozkopane ulice w okolicach wjazdu i starówki nie były w stanie przyćmić grudziądzkiej urody...


Bardzo mi się też spodobały dowcipne i ,,normalne'' nazwy sklepów, pozbawione wszechobecnej angielszczyzny. ,,Dzidziuś'' a nie ,,bejbi'' na szyldzie sklepu dla maluszków. Sklep mięsny ,,Serdelek'' z daleka prawie pachnie... Piekarnia nazywa się ,,Knypelka''. Nie wiem, co to znaczy, pewnie jakaś regionalna nazwa bułki, w każdym razie brzmi fantastycznie!


Nadwiślańskie widoki z Góry Zamkowej bezcenne! Akurat przez chwilę zaświeciło słońce. A deszcz zaczął padać dokładnie w chwili, gdy opuszczaliśmy miasto.


Może jedyne lekkie rozczarowanie to obiadek. Chińska restauracja była zbyt mało chińska. Ja wprawdzie mam w tej kwestii doświadczenie osobiste równe zeru, ale dzięki intensywnemu śledzeniu programów kulinarnych jakieś pojęcie posiadam. I wiem na przykład, że nie jest to kuchnia tłusta! Moje danie było w miarę poprawne, ale małżowe tonęło w oleju... A warzywa ewidentnie pochodziły z gotowej mrożonki! Do plusów mogę zaliczyć miłą obsługę i krótki czas oczekiwania na zamówienie. Oraz bardzo umiarkowane ceny. Za 51 zł zjedliśmy dwa drugie dania i dwa desery, do tego wypiliśmy kawę i herbatę. W lokalu był niemal komplet, poza tym co chwilę wpadali klienci po dania na wynos. A jedna z pracownic kursowała z torbą-lodówką po okolicy.


Małż się nieco obawiał wyniku pomiaru cukru dwie godziny post factum, ale nie było źle...


***


I jeszcze dwa akcenty weekendowe. W niedzielę Pierworodny wszedł szczęśliwie w ,,wiek Chrystusowy'', a w sobotę Asia ze swoim  zespołem wygrała konkurs bluesowy w czeskim Szumperku!


Słowem - ze wszech miar udany koniec tygodnia!


piątek, 21 marca 2014

Gdybym była młodsza, mógłby to być post frywolny...

Ale nie będzie. Przez Antoniego. A właściwie dzięki niemu. Bo zainspirował!


Nie mam takich marzeń, by mieć znów lat naście lub dwadzieścia kilka. Jednak paru rzeczy mi w związku z tym żal. Z powodu siermiężności naszej, pokolenia 50+ w czasach, gdy młodzi byliśmy...


Świat teraz tak kolorowy! Pisałam kiedyś o szkolnych atrybutach. Jakże innych teraz niż nasze sinoszare zeszyty i drewniane piórniki z góralem! Mogę się tylko cieszyć, że moje dzieci częściowo załapały się już na barwne nowości...


Ale dziś będzie nie o czym innym, lecz o bieliźnie damskiej. Dawniej i dziś. Kto nie najmłodszy, ten pamięta ,,cuda'' z wczesnych lat 60-tych, te bardzo ,,gustowne'' majtasy i biustonosze ohydne, dostępne w bardzo ograniczonej gamie kolorystycznej. Biały, beżowy, czarny (to już była wyższa półka) oraz ten ,,najpiękniejszy'' - majtkowy róż!


Bawełniane gaciochy pięknie się rozwlekały po kolejnych praniach! Stopniowo były coraz szersze i dłuższe. W biustonoszach bardzo szybko parciały elementy gumowe. Ramiączka się zaczynały kleić... Takie maleńkie kuleczki się z nich odrywały.


A pamiętacie te dzianinowe stroje kąpielowe, które po zanurzeniu się w wodzie robiły się monstrualnie ciężkie? Jednoczęściowe nie groziły tak bardzo striptizem, ale dwuczęściowe owszem! Męskie kąpielówki bywały szczególnie ,,narażone''.... Można by rzec, że się dzięki nim zapoznałam naocznie z anatomią płci przeciwnej!


Swoiste kamienie milowe bieliźniarstwa to były najpierw staniki-bardotki, a potem majtki-tygodniówki. Bardotka była moim wielkim marzeniem jako nastolatki, ale... Mamidło, oczywiście, uważało przedmiot za rozpustny okrutnie i usłyszałam stanowcze ,,nie ma mowy''! Na tygodniówki na szczęście mogłam już sobie sama zorganizować fundusze. Też budziły zgrozę matczyną, ale co tam! Babcia się tylko martwiła, czy takie ,,kuse'' nie spowodują u mnie chronicznej choroby nerek i pęcherza...


Teraz, gdy takie bogactwo asortymentu i taka orgia barw, obudziła się we mnie bieliźniana sroka. Oddolna i odgórna. Gdyby nie zdrowy rozsądek, który jednak czasem do mnie przemawia, miałabym setki majtek i dziesiątki staników. I tak mam zbyt dużo! Ale to dopiero od trzech lat, czyli odkąd mi się rozmiary zmieniły. Kiedy się okazało, że rozmiar fig to M, a stanika zamiast 95 C -  75 E.


Wciąż jednak poza moim zasięgiem biustonosz w kolorze krwistej czerwieni! Nie mogę napotkać odpowiedniego egzemplarza. Pewnie przez to ,,E''... Mam niebieski, fioletowy, grafitowy, czarny, biały, turkusowy... I tylko tego wymarzonego rubinowego brak! Wciąż jednak mam nadzieję, że zanim już całkiem przywiędnę, uda się znaleźć!


***


Z inszej beczki... Przeszła nad nami pierwsza wiosenna burza! Ciepły cichy wieczór nagle eksplodował wichurą, ulewą i grzmotami! Pięknie teraz pachnie ozonem... A zieleń z dnia na dzień wręcz wybucha...

środa, 19 marca 2014

Ciąg dalszy wczorajszego bazgrania

Nie dokończyłam wczoraj, bo po długiej gadaninie telefonicznej śpik mnie wziął...


***


Opuszczając w lipcu gdyńskie mieszkanie, zabraliśmy tylko to, co swoje. Jedyne, co wzięłam ponadto, to był maminy zeszyt z przepisami. I mikser, którym mieszałam chleb...


Tymczasem podczas ubiegłopiątkowego pieczenia ciasteczek z dziewczynami z KGW zgadało się o ładnych zastawach, rodowych porcelanach, srebrach itp. Na zasadzie, że ,,ale by było fajnie podać nasze ciasteczka na jakiejś ekstra zastawie''... I tu mnie olśniło, że przecież w Gdyni stoi w segmencie taki ,,kumplecik'' - dzbanek, dzbanuszek na mleko i cukierniczka. Według tego, co dawnymi laty twierdziła Babcia, ze srebra!


Pamiętam z dzieciństwa, że Babcia często czyściła te trzy cudeńka. Choć nigdy ich nie zastosowano w praktyce, podczas rodzinnych uroczystości. Mama jakoś czynności higieniczno-kosmetycznych nie kontynuowała, gdy Babci zabrakło. Ot, stało to-to w segmencie za szybą i tyle!


Gdy ujawniłam dziewczynom fakt posiadania niby-srebrnego tryptyku, zakrzyknęły zgodnym chórem: - Jedź i przywoź! Już my dopieścimy, dopolerujemy...


No, to pojechałam i przywiozłam. Do tego jeszcze kilka kryształów - karafka, dzbanuszek do mleka, talerz na ciasto, prostokątny półmiseczek pod śledzika i pięć ni to talerzyków, ni miseczek. W wielkie święta rodzinne serwowano na nich śliwki  i gruszki w occie, marynowane grzybki, borówki itp...


***


Dziś zostałam powołana do wybrania kolorystyki osobistego stroju ,,ludowego''. Zdecydowałam się na gamę od ciemnego granatu po błękit. Późny debiut w przyszłą sobotę! Pani krawcowa ma zdążyć... Będzie się działo!


Obiecuję fotografkę! Zgaga na ludowo...




wtorek, 18 marca 2014

Różnie, różniście...

Wczoraj dzień prawie cały na bezprądziu! Czy to z racji wichury, czy planowanej naprawy, nie wiem. Grunt, że dosłownie zabijała mnie cisza... Chyba nabędę jakieś radyjko na baterie.  Za to przeczytałam niemal dwa kryminałki! Z tych zbieranych dla mnie przez panią Marzenkę.

Czytam i czytam teraz, co jeszcze do wyczytania, wszak zmierza ku mnie NOWE! Małż lojalnie ostrzegł: - Nie ma zmiłuj! Na imieniny kupuję ci czytadło elektroniczne. Chcesz, nie chcesz - dostaniesz!

Z jednej strony radość, z drugiej trochę żal. Bo już uzasadnić konieczność nabycia pozycji papierowej będzie ciężko... A ja tak lubię zanurzyć się w Empiku w otchłań półek, grzebać, kartkować itp. Jeszcze bardziej kocham szperanie w ,,tanich'' książkach, zawsze wypatrzę ze 2-3 pozycje za parę złotych!

Rozum natychmiast zgryźliwie donosi: - Nie masz już miejsca w mieszkaniu na nową ,,makulaturę''! Opanuj się, babo! Zamiast dokładać, rób remanent! Masz podobno w planie remont i ograniczenie liczby książek!

No, niby tak... Ale co zacznę przychówek oglądać, to tego żal, tamtego szkoda, to może i niepotrzebne, ale darowane przez kogoś bardzo ważnego, tam znów jakaś nagroda... I bądź tu, człowieku, bibliotecznym katem!

***

Wracając jeszcze do sobotniej wyprawy gdyńskiej...

Ponieważ dom mój był generalnie drobnomieszczański, niejako w opozycji lubiłam zawsze ludowość. Miałam swego czasu hyzia na punkcie lnianych makatek, siwaków, drewnianych ,,przydasiów'' kuchenkowych itp. Za to w głębokiej pogardzie były kryształy, srebra wszelakie i insze tego typu wymysły.

Tak sobie właśnie przypomniałam, że jednym z prezentów ślubnych był kryształowy, sporych rozmiarów wazon.

niedziela, 16 marca 2014

My som miszcze!

O dziewiętnastej trzydzieści zakończyliśmy z Małżem sześciotygodniowy maraton szóstek Weidera! Gdy zaczynaliśmy, do głowy mi nawet nie przyszło, że dotrwamy!


Super było takie wzajemne mobilizowanie się! Kiedy mnie się za nic nie chciało, Małż zanęcał. I vice versa... Co wieczór, około dziewiętnastej kładliśmy się obok siebie na karimatach! Jeśli akurat wypadał mój aerobik, Paweł ćwiczył sam.


Postanowiliśmy, że zdobyta forma nie może się zmarnować! Damy sobie teraz tydzień relaksu, a potem zaczniemy w systemie: tydzień ćwiczeń, tydzień luzu! Bo już nawet poza dbałością o formę... Fajnie po prostu  robić coś razem!!!...


***


Coś się kończy, coś zaczyna... Pierwsza porcja bratków zasadzona. Jedenaście sztuk! Pięć bordowych i sześć biało-liliowych. Nabyte na gdyńskiej hali w sobotę. Dziś umiejscowione w skrzynkach przy ścianie budynku, miejscu najbardziej osłoniętym od wiatru z możliwych. Powinny przetrwać, nawet, gdy jeszcze koleżanka Zima na chwilkę powróci...


Mimo szalejącego w sobotę zimnego wiatru, mimo deszczu ze śniegiem, ogródek rozkwita co dzień sukcesywnie. Dziś zauważyłam, że do startu szykują się poważnie cebulice syberyjskie! Na japońskich pigwowcach zazieleniły się listki. Tawuły też w gotowości... Ranniki w liczbie pięciu już kwitną! Ciemiernik się rozszalał totalnie...



sobota, 15 marca 2014

Dziwnie i smutno trochę...

O moim domu rodzinnym było już wiele. I pewnie też o tym, że zawsze panował tam porządek. Każda rzecz miała swoje miejsce ,,na wieki wieków amen!''. Może w ostatnich latach już nie tak często były myte okna, trzepane dywany  i prane firanki, parkiet też został nieco zapuszczony... Ale ład był!


Podobnie w tatowym mini-ogródku. Tatko prawie do końca dbał o to, by sukcesywnie usuwać śmieci - skutki takiego ,,hobby'' lokatorów z wyższych pięter, by wyrzucać z okien i balkonów plastikowe butelki, pety itp. Swoje ,,kamyczki'' dokładali też okoliczni panowie, wielbiciele piwa i inszych specyfików w płynie.


Gdy już Tato nie był w stanie osobiście nadzorować ogrodu, my przycinaliśmy krzaczki, wyrywaliśmy chwasty, podlewaliśmy itp. W ostatnim roku, już po śmierci Taty,  założyliśmy też skalniak, dosadziliśmy trochę wieloletnich roślin. Dbaliśmy bardzo, zwłaszcza ja, bo miałam sporo czasu. A poza tym obiecałam Tacie w ostatnim dniu jego życia...


Dziś aura jaka była, każdy wie. Zimno, deszcz, momentami w towarzystwie śniegu, wichrzysko nad wyraz obrzydliwe, że łeb urywało! Tym bardziej ponury obraz ogródka się nam ukazał, gdy zajechaliśmy pod dom. Zatrzęsienie śmieci, pełno suchych badyli, a pomiędzy tym wszystkim ... kwitnące obficie zeszłoroczne pierwiosnki i stokrotki! Trochę jak na urągowisko...


Umówieni z jednym z obecnych lokatorów, wkroczyliśmy do mieszkania. Matko kochana! W pokoju Mamy istna Sodoma i Gomora! Nie, żeby brudno, ale bałagan totalny... Trudno było poznać znajome wnętrze. Mama do końca, mimo postępującej choroby, układała wszystko pod listeczek. Nawet, gdy kładła się spać, łóżko było pościelone jak w wojsku! A w dzień podusie musiały być precyzyjnie i symetrycznie porozkładane... Ech!...


Obecny ,,okupant'' pokoju bardzo miły i sympatyczny. Tylko widać nienauczony, by dbać o ład wokół siebie. W kuchni za to niemal sterylnie. Ale to na pewno królestwo lokatorki płci żeńskiej!


Z jednej strony mieszkanie wyrwane jakby z wieloletniej, niemal muzealnej stagnacji. I to plus! Wyraźne piętno młodości. Z drugiej jakoś smętnie, że owa młodość aż tak trzpiotowato beztroska! Pozostałe dwa pokoje były zamknięte, szyby zasłonięte plakatami, więc nie wiem, jak tam wewnątrz.


Wzięliśmy, co było do zabrania z mieszkania i piwnicy, oddałam młodzieńcowi ostatnią parę kluczy. Finito! Nastąpiło ostateczne rozstanie z domem rodzinnym... Trochę żal!


Jednak, jeśli chodzi o ogród, namówimy się z Asią na jakąś rewitalizację. Jak tylko pogoda się poprawi...

***

U pani Marzenki nabyłam, specjalnie dla mnie odłożone, kolejne cztery kryminałki. W samą porę, bo właśnie mi się wszystkie lektury wyczerpały!

piątek, 14 marca 2014

W kolektywie

Ile radości może dać tak prozaiczna czynność, jak pieczenie ciastek w grupie!


W zasadzie miałam się  udać do gościnnego domu mojej byłej uczennicy, Kasi, celem pobrania ze mnie miary na strój ludowy. Rano zadzwoniła Iza z komunikatem: - Słuchaj! Stroju na razie nie będzie, albowiem myszy zjadły materiał! Ale przyjdź, przydasz się, bo musimy wypróbować ciastka na przyszłą sobotę...


Zapasy sukna, leżakujące w worku na strychu u Moni, rzeczywiście zostały zaatakowane przez gryzonie. Gdybym była drobną siedmiolatką, może dałoby się jeszcze coś sklecić. Ale żem ani drobna, ani malutka... Ha, trudno!


Nic to! Nie dziś, to za miesiąc się oblekę w Żuławiankę-Grabiniankę. Tymczasem z ogromną przyjemnością wzięłam udział w wypiekaniu. W ramach kontynuowania starych tradycji robiłyśmy ciastka kręcone przez maszynkę, klasyczny standard i evergreen.


Dwie kule mocno schłodzonego ciasta, według dwóch konkurencyjnych receptur, spoczywały w lodówce. Maszynka do mięsa mocno wiekowa, z wyraźnym piętnem czasu. Wypiek odbywał się w tzw. ,,ruskiej mikrofali'', czyli takim przenośnym piekarniku, mieszczącym jednocześnie dwie blachy. Wybór urządzenia nieprzypadkowy, albowiem w przyszłą sobotę mamy prezentować produkcję ,,na oczach'' gości sesji naukowej.


Kolejne porcje ciasteczek (w sumie około dwustu sztuk) ozdabiałyśmy dodatkowo a to trzcinowym cukrem, a to cynamonem, a to znów sezamem. W ,,rozumie'' jeszcze inne pomysły, z dodatkami, których akurat nie było pod ręką, ale na 22 marca się zakupi.


Oczywiście w trakcie produkcji pogaduszki rozmaite, wspomnienia z asystowania babciom przy podobnych czynnościach itp. I koncepcje dotyczące sposobu podania ciasteczek znakomitym gościom. Jakie obrusy, serwetki, dodatki? W czym podać herbatkę, z sokiem czy konfiturami? Itp. itd... W końcu każdy szczegół ważny! To  jeden z największych atutów naszego KGW, dbałość o detale i dobry gust...


Dokładam i ja swoją cegiełkę do owego ,,dopieszczenia''. W tym celu jednak muszę udać się do gdyńskiego mieszkania, gdzie nieopatrznie zostawiłam kilka drobiazgów. Już uzgodniłam wizytę na jutro. Przy okazji z piwnicy zabiorę ubiegłoroczne przetwory, których sporo tam zostało! Mniam, mniam, ogóreczki z curry... I mus morelowo-nektarynkowy...


Ale najpierw rano fryzjer. Bo już zarosłam nadmiernie...



czwartek, 13 marca 2014

Nie, żeby straszyć, ale...

... od tygodnia mniej więcej wzmożone przeloty helikopterów nad okolicą! W dodatku jakieś nowe egzemplarze się pojawiły, takie większe i  kanciaste!Oraz huczące głośniej.


Mąki, zapałek  i cukru jeszcze nie gromadzę, ale cosik mi dziwnie... Małż dziś poszedł na spacer z Erą, po powrocie zeznał, że jakieś kanonady w polach słyszał. Co jest grane!?...


Mam nadzieję, że to TYLKO okresowe ćwiczenia pobliskiego pułku lotnictwa...


środa, 12 marca 2014

Z inspiracji inspiracjami

Czasem się zastanawiam, czy każdy z nas wynosi z domu rodzinnego upodobanie do serwowanej w tymże kuchni? Czy  uznanie jakiejś potrawy za smaczną lub nie jest subiektywne w stu procentach?...


Znam kilka domów, w których kulinaria były prawdziwą piętą achillesową pani domu. Zero talentu, polotu, wyczucia smaku! Czy dzieci z takich rodzin same w wieku dorosłym pichcą nijakie i mdłe dania? A może działa tu zasada, w myśl której są dwie opcje: albo kopiowanie, albo kompletne przeciwieństwo?


Poza tym też mnie nurtuje, jak to jest, gdy w ,,podstawowej komórce społecznej'' spotyka się para o skrajnie różnych tradycjach kulinarnych? W końcu jedzenie to istotna rzecz! Czyniona te 3-4 razy co dnia... U nas nie stanowiło to wielkiego problemu, Małż bardzo szybko polubił kuchnię teściowej (a więc i moją), pogodził się też bezboleśnie z faktem, że nigdy nie dorównam jego mamie w przyrządzaniu drobiu!


Dziś, gdy młodzi często są tak zabiegani, że wystarczają im gotowce do odgrzania w mikrofali lub konsumpcja w fastfoodach na mieście, ma to pewnie mniejsze znaczenie. Jednak w moim pokoleniu było to ważne. Długie lata ,,na dorobku'' nie pozwalały nam na szastanie skromnymi funduszami, gotowe dania były dość drogie, a do lokali  chadzaliśmy niezwykle rzadko.


Nie miałam nigdy okazji poznać kuchni licznych moich kujawskich kuzynek. Bowiem rodzinne wizyty w tamtych stronach skończyły się dawno, dawno temu. Mamy kuzynek, a moje ciotki, preferowały gastronomię bardzo, bardzo ciężkiego kalibru. Na samą myśl o tych rosołach kapiących od tłuszczu, ziemniakach tłuczonych z monstrualną ilością śmietany, mięsach skąpanych w smalcu - brr! Babcia też nie gotowała dietetycznie, ale to, do spożywania czego mnie zmuszano w gościnie, było wprost  horrendalne! Na samo hasło ,,jedziemy na Kujawy'' dostawałam zgagi! No nie, żartuję, o zgadze jeszcze wtedy nie miałam pojęcia, pojawiła się po raz pierwszy pod koniec mojej ciąży z Asią. Ale jakiś szczękościsk występował...


Największym przerażeniem napełniała mnie ciocia Kasia, bratowa Babci. Pasła nas bowiem w sposób totalny. Gdy już stół się niemal uginał od tłustego jadła, ciotka stawała jak generał nad siedzącymi, splatała ręce na chudym (o dziwo!) brzuchu i powtarzała raz po raz: - Jidzta, dziecioki, jidzta!


Nigdy sama przy gościach nie usiadła. Za to dokładała, dolewała, dosypywała, pilnowała, by talerze ani na chwilę nie były puste. Nie byłam niejadkiem, wręcz przeciwnie. Lata bez nadwagi mogę na palcach policzyć. A jednak to było i dla mnie za wiele...


Mamidło najbardziej cierpiało podczas tych wizyt z powodu herbaty. Ciocia Kasia bowiem zaparzała  lurę potworną, w kolorze bardzo jasnego piwa, podczas gdy i Mama, i Babcia, pijały zawsze herbacianą ,,siekierę''. Mam to po nich...


Na przeciwstawnym biegunie była zawsze kuchnia mojej podkieleckiej cioci Danki. Lekka, smaczna, doprawiona jak należy. Smakowała wszystkim - Mamie, Babci, Tacie, nam! Ciocia prowadziła nawet jakiś czas kursy kulinarne dla gospodyń ze swojej wsi, ucząc panie, jak zdrowo, niedrogo i smacznie przyrządzać obiady i okolicznościowe przyjęcia. Sama się tam sporo nauczyłam.


Potem moimi guru zostały: poznańska Marysia i Magda. Na długie lata. A teraz? Chyba Jamie i Tomek Jakubiak... Niemniej niezmiennie towarzyszą mi w kuchni dwa stare, pożółkłe kajety - Babci i Mamidła!




poniedziałek, 10 marca 2014

Z inspiracji Klarki

Właśnie doszłam do wniosku, że już dawno powinnam... nie żyć!

Na szczęście pół wieku temu mało kto przejmował się teoriami o zdrowym żywieniu. A grubasów wcale nie było więcej niż dziś!

Owszem, w czasach, gdy w naszej domowej kuchni królowała absolutnie Babcia, część jadła pochodzenie miało bezapelacyjnie przyzwoite. Na gdyńskiej hali co tydzień zaopatrywaliśmy się w świeże, ,,prawdziwe'' jaja, masło od baby ze wsi  i żywe kury. To fakt! Jednocześnie Babcia do smażenia i pieczenia używała li i jedynie smalcu. Olej występował  bardzo sporadycznie... Np. do smażenia racuchów, których zresztą nie lubiłam.

Przez co najmniej 23 lata konsumowałam ziemniaki gotowane w garnku aluminiowym, co jak wiadomo, dziś gwarantuje Alzheimera. Nawet potem jeszcze, w związku małżeńskim, aluminiowego gara jakiś czas używałam. Nie wiedząc, co nas czeka...

Alzheimer puka do drzwi!  Ludzie, czekajcie!

 

 

 

 

 

 

 

niedziela, 9 marca 2014

Kolejna niedzielna wyprawa

Wytyczne były następujące: jedziemy blisko (bo psiska na niezbyt długo chcieliśmy opuszczać)  i gdzieś, gdzie można zjeść obiad.


Po namyśle wybór nasz padł na Nowy Dwór Gdański. Zaledwie troszkę ponad pół godziny drogi. W miasteczku Muzeum Żuławskie, a ponadto ,,Sielska Zagroda'', którą dopiero co zrewolucjonizowała pani G.


Wysiedliśmy pod starostwem powiatowym, prawie w centrum. I tu niech mi wybaczą wielbiciele miasteczka. Pierwsze wrażenie smutne. Dużo bardzo zaniedbanych domów, liczne budynki w stanie ruiny, straszące ziejącymi dziurami po oknach. I brudno...Bardzo brudno!


Budynek muzeum zrazu wydał się nam na głucho zamknięty. Jednak w końcu znaleźliśmy drzwi wejściowe z napisem ,,dzwonić''. Na spotkanie wyszedł bardzo młody człowiek, zainkasował po dwa złote (!) i udostępnił ekspozycję. Ciekawą bardzo, bo w końcu my też Żuławianie, z wyboru! Wiele się dowiedzieliśmy, pan kustosz (?) towarzyszył nam w milczeniu, ale gdy wyrażaliśmy jakieś wątpliwości, chętnie udzielał odpowiedzi. Lakonicznych, ale konkretnych...


Ewentualna konsumpcja w lokalu porewolucyjnym nie wypaliła! Pod restauracją  stało ze 30 samochodów, w środku tłum, wszystko oblężone lub zarezerwowane. Nici z carpaccio z kaczki i inszych delikatesów! Postanowiłam skorzystać choć z toalety. I tu...


Nie sądzę, by to pani Magda G. maczała palce w czymś, co mnie totalnie zniesmaczyło. Rzecz w nazewnictwie sanitarnym. Wierzcie lub nie, ale napisy na drzwiach toalety męskiej i damskiej brzmiały: PENISUAR i CIPUAR!!! Temu, kto to wymyślił...


Szok nazewniczy sprawił, że zrezygnowałam ze skorzystania. Do CIPUARu bowiem nikt nigdy mnie nie zaciągnie...


Nieco już przegłodzeni ruszyliśmy w stronę Krynicy Morskiej, pamiętając, że gdzieś po drodze znajduje się doskonały bar rybny. Mijaliśmy kolejne nadmorskie miejscowości, w sezonie pełne turystów, teraz uśpione. Knajpek, barów i restauracji w nich zatrzęsienie, ale w marcu wszystko na głucho pozamykane.


Jadąc, przeszukiwałam zasoby pamięci, by ustalić, jak nazywa się bar i w jakiej miejscowości się znajduje. Pamiętałam, że miejsce ma nazwę dwuwyrazową. Jeden wyraz dłuższy, drugi krótszy. A w nazwie baru żeńskie imię. Magda? Zosia? Basia? Tak! ,,U Basi''! W połowie Sztutowa skojarzyłam też miejsce - Kąty Rybackie!


I tylko pytanie - czy bar będzie czynny? W końcu byliśmy tam poprzednio latem...


Było otwarte! Też zatłoczone, ale niemal natychmiast znaleźliśmy wolny stolik. Na dania zamówione czekaliśmy dość długo, lecz za to... Ludzie! Tak pysznego dorsza w życiu nie jedliśmy! W porównaniu z nim łosoś był  wręcz trywialny! Fantastyczne surówki, frytki (Małż)  i ziemniaki (ja),  na talerzach ani śladu tłuszczu. Jak na bar może niezbyt tanio, zapłaciliśmy bowiem 70 zł, łącznie  z kawą i herbatą. Niemniej człowiek wychodzi syty, lecz nie przeżarty, a najważniejsze, że zero zgagi czy inszych gastrycznych niespodzianek post factum...


Wyprawa zajęła nam trzy i pół godziny. Psiska jak aniołki, żadnych strat!




piątek, 7 marca 2014

Dzień Kobiet pod psem!

A konkretnie pod dwoma...


Zięć ,,wyjechany'' na kolejne szkolenie, córcia mocno zajęta, więc Bilbo u nas na komornem. W sobotę i niedzielę. Małż, ,,dżentelmeniejący'' z roku na rok, chciałby mnie-kobietę gdzieś uprowadzić, choćby na dobrą kawę. Czy jednak można bezpiecznie zostawić dwa potworki same?...


Próbę podejmiemy do południa, gdy wyruszymy na cosobotnie zakupy. Jeśli po powrocie mieszkanie będzie całe i niezbroczone krwią, to może odważymy się i na wypad popołudniowy. Niezbyt długi, dwie-trzy godzinki...


W niedzielę wyruszymy w jakiś plener, by się żywina wybiegała. Pogoda ma ponoć dopisać... Będziemy wiosny szukać!


***


Mając dziś do wyboru mycie okien lub porządkowanie ogródka, zdecydowałam się na opcję numer dwa. Już w jakichś osiemdziesięciu procentach pozbyłam się jesiennych liści, opatulających wszystko. Zaczęłam likwidację grabkami, skończyłam oburęcznie... Przy okazji odkryłam mnóstwo budzących się do życia istnień botanicznych. Ciemiernik lada dzień zakwitnie, trzy ogromne pąki gotowe do startu! Ranniki też się zdecydowanie z ziemi wychylają.


***


Po sobotniej lub niedzielnej konsultacji telefonicznej z Sister zaklepiemy trzy noclegi w Rzykach i jeden na Słowacji. Oczywiście, nie omieszkamy nawiedzić Magdy, i to dwukrotnie! W pierwszym i ostatnim dniu pobytu. Jak ja się tego maja doczekam?!...


Psicę zostawimy u Asi i Michała. Jeszcze o tym nie wiedzą... Ale skoro teraz my przyjmujemy z otwartymi ramionami Bilbusia... Nie ma zmiłuj!

czwartek, 6 marca 2014

Rzecz o siątkach...

Moja jedyna, żyjąca, rodzona ciotka, zapytana kilka dni temu o samopoczucie, odpowiedziała: - Wiesz, kochana, wszystko byłoby nieźle, gdyby nie te nieustanne siątki! - Słucham? A co to takiego? - zaindagowałam. - No, wiesz, mnie już aktualnie gnębią głównie osiemdzie-SIĄTKI...


Tak, coś w tym jest niewątpliwie! Zaczęłam bowiem zauważać, że i mnie od jakichś dwóch tygodni siątkowe doznania dotyczą. Nie ma dnia, by coś nie dokuczało. Mniej lub bardziej. Nie aż tak, żeby zaraz dochtorom głowę zawracać, ale jednak! Pojedynczo lub nawet w podgrupach...


Próbuję dawać odpór, choćby przez dalsze, codzienne ćwiczenie ,,szóstek''. Zostało nam jeszcze 10 dni! Największy hardcore... Czyli dwa razy 3 serie po 20 powtórzeń, cztery dni po 22 i finisz - 4 razy 24. Już się z Małżem zastanawiamy, co to będzie, gdy skończymy pełen cykl. P. zaproponował, by... zaraz zacząć znów od początku! O nie, nigdy! Może po jakiejś dłuższej przerwie? Z miesiąc chociaż...


Efekty tego fikania praktycznie żadne. Waga nie drgnęła, obwody w talii i biodrach tyż nie. Jest, owszem, satysfakcja. Że staruchy, a dają radę... I nic ponadto! No, może łatwiej brzuch wciągnąć?


Dziś był taki dzień, że obojgu nam siątki dokuczały i zalegliśmy na karimatach bez większego przekonania. Ale jak już zaczęliśmy, to do końca jakoś się udało dotrzeć. Z większym co prawda niż zwykle stopniem zasapania i upocenia... Wzajemna mobilizacja jest w takim momencie bezcenna! Sama bym na pewno nie wyrobiła...


***


Z innej beczki...


Sister i Szwagier postanowili spędzić tegoroczny pobyt w ,,starym kraju'' mniej stacjonarnie niż zwykle. Jako, że termin majowy to nasz tradycyjny wypad na południe, zaproponowałam, byśmy razem wyruszyli na 4-5 dni w okolice magdowe. Aby jednak mojej przyjaciółki nie przytłoczyć wizytą czworga osobników jednocześnie, zakotwiczymy gdzieś w pobliżu, np. w oddalonych od Andrychowa o zaledwie 6 km Rzykach. Tam i hotel, i pensjonaty, i całoroczne domki kempingowe. Jest w czym wybierać. Stamtąd wyprawy możemy przedsiębrać a to do grodu Kraka, a to na pobliską Słowację, to znów w okolice Beskidu Żywieckiego i Śląskiego... Wokoło wszędzie niedaleko, pięknie i atrakcyjnie!


Odzew Szwagrostwa na propozycję pozytywny, więc już się cieszę... A siątki na maj odwieszam na kołku!



wtorek, 4 marca 2014

Będąc niemłodą emerytką, przyszedł raz do mnie ankieter...

Nie wpuściłabym człowieka, gdyby nie przypadek. Albowiem zapowiedziała się z wizytą moja ex-dyrekcja, Stasia. Na samo południe. Gdy dokładnie minutę po dwunastej usłyszałam kołatanie do drzwi, nie wpadłam na to, by jak zwykle wyjrzeć przez ,,kukuś'', tylko po prostu otworzyłam!


Na progu stał pan o wyglądzie zmaltretowanym. Taka bida w zielonej kurteczce, z jakimś kajetem pod pachą. Zapytał: - Czy pani... ? Tu padła nazwa czynności, której w życiu nie wykonałam.


Na moją stanowczą odmowę pan prawie się rozpłakał. - Całą wieś już obszedłem, wszyscy mówią, że tego nie robią, co ja mam zrobić? Nie mogłaby pani udać? - i popatrzył jak kot ze Shreka...


- No dobrze, ale na gościa czekam. Ile to potrwa? - Góra 10-12 minut? - W porządku, zaczynaj pan!


- To zrobimy tak - rzecze ankieter. - Ponieważ to może być nagrywane, ja pani będę kiwał głową na ,,tak'' i kręcił na ,,nie'', dobrze? - Ok, byle szybko! - odparłam.


I tak poudawałam przez kwadrans, że robię, czego nie robię, używam, czego nie używam i kupuję, czego nie kupuję. W nagrodę uzyskałam kubek i dozgonną wdzięczność pana ankietera... Musiałam też zapamiętać nazwę produktu, którego ,,używam'', albowiem może mieć miejsce telefoniczna kontrola! (?)


***


I tylko tak sobie myślę... Co za debil (za przeproszeniem) wymyśla podobne ankiety. Rozumiem pytania typu ,,jak często używa pani produktu X, jak często i i gdzie go nabywa''  itp. Z odpowiedzi można wyciągnąć jakieś statystyczne wnioski, ok.


Ale teraz następuje ciąg dalszy. Powiedzmy umownie, iż rzecz dotyczy proszków do prania. Przyznałam się na przykład , że korzystam li i jedynie z produktu pt. ariel. Wiem wprawdzie, że jest jeszcze vizir i kilkanaście innych, ale nigdy ich nie stosowałam. Tymczasem ankieta nakazuje mi oceniać jakość wszystkich po kolei. Jeśli mówię szczerze ,,nie wiem, nie znam z praktyki'', to słyszę ,,nie szkodzi, proszę wybrać dowolnie którąś z sugerowanych odpowiedzi''. Jakie wnioski można wyciągnąć z tak przeprowadzanych ankiet? Czemu to służy?


Kiedyś zgodziłam się na podobną ankietę telefoniczną. Rzecz dotyczyła firm ubezpieczeniowych. Z natury jestem uczciwa, więc próbowałam przekonać panią przepytującą, że nie mam sumienia wypowiadać się o firmach, o których moja wiedza wynosi dokładnie zero! Jak mogę oceniać, czy są rzetelne? - To nieistotne! - zapewniła mnie kilkakrotnie ankieterka.


Skoro ,,nieistotne'', czemu sobie sami nie wypełnią setki formularzy na tzw. ,,pałę''? No, może muszą udokumentować jednak, iż z żywymi organizmami mieli do czynienia... Może jestem zbyt prostolinijna, by nie rzec prostacka, żeby to pojąć...


Tak czy owak, podejmuję tu, w Waszej obecności, zobowiązanie produkcyjne: nigdy więcej!!! Choćby mnie ankieter na kolanach prosił...


poniedziałek, 3 marca 2014

Wszystko kwitnie wkoło...

No, bez przesady, niemniej tak wcześnie nigdy dotąd się w moim ogródeczku  nie pojawiły krokusy...


W sobotę wypróbowaliśmy z Małżem najnowszy nabytek - zakupioną na Allegro piłę. Taka długa i cieniutka na palec dosłownie. Dowiązaliśmy do niej linkę z ciężarkiem, by przerzucić przez grubą gałąź i przerżnąć! W ten sposób udało się ,,dosłonecznić'' nieco placyk z roślinami. I przy okazji zgromadzić sporo drewna na letnie ogniska na tarasie...


Bilans dzisiejszej penetracji ogrodu: kwitną krokusy, przebiśniegi, barwinek. Z ziemi wystają solidne fragmenty tulipanów, żonkili, hiacyntów. Kiełkują żółte lilie-smolinosy. Ciemiernik wychyla trzy grubaśne kwiatowe pąki. Na pigwowcach zaczątki kwiecia... Takoż na forsycji!


Aby nie było tak do końca wesoło, jedną wierzbę-parasol trzeba będzie wykarczować!  Szkoda, bo kilka lat już miała. Nagle, w zeszłym roku, nie odżyła z wiosną...


Skoro wiosna tak wczesna, podejrzewam, że już najdalej za dwa tygodnie ruszy ryneczkowa sprzedaż bratków, prymulek i roślin cebulkowych. Moje mini-bratki już ruszyły do ,,boju''! W donicach post-pelargoniowych się rozmnażają... Maciupkie, ale silne!


Do dwudziestego marca ponoć pogoda wiosenna! No, zobaczymy...


sobota, 1 marca 2014

2X50 to niekoniecznie 100!

Przynajmniej w przypadku jubileuszu mojej kochanej Halinki...


Piątkowa impreza w gronie gospodyń wiejskich - chyba dla wielu z nas będzie niezapomniana! Że o Jubilatce, do dziś obsychającej z łez wzruszenia, nie wspomnę...


Udało się precyzyjnie zachować w ścisłej tajemnicy przed bohaterką wszystkie przygotowania. Co nie było łatwe, zważywszy, że z częścią spiskujących Halina spotyka się na co dzień w pracy. Lub towarzysko, jak ze mną choćby...


Zwabiona pod pretekstem ,,musisz przyjść na zebranie KGW, bo jesteś skarbnikiem, a  zbliża się termin rocznego rozliczenia'', Halina klęła w żywy kamień. - Dlaczego w piątek? Nie mam czasu! W sobotę impreza dla rodziny i najbliższych przyjaciół, mam tyle roboty! Itp... - Trudno, musisz wpaść! Nikt nie podpisze dokumentów za ciebie.- przekonywała Szefowa. - No dobrze, ale pół godziny-godzina najwyżej i spadam...


Spotkałyśmy się we dwie wczoraj o 18.20 w miejscu, skąd miałyśmy być dowiezione na miejsce spotkania. Czekałyśmy na Szefową, by nas zabrała autem. Hala tupie i powtarza jak mantrę: - Gdzie ta Iza? Ja mam tylko godzinę! Umówiłam się z córką, jeszcze jedziemy na ostatnie zakupy... Nie mam czasu na głupoty!


Wiłam się jak piskorz, by uspokajać, zmieniać temat itp. W końcu Iza się zjawiła. Podjechałyśmy pod miejsce zbiórki. Niepodejrzewająca niczego Hala dziarskim krokiem wkroczyła do środka zaprzyjaźnionego lokalu... A tam w korytarzu? Szesnaście kobitek, ogromny tort i trzy hymny ku czci! Dwa wyśpiewane, trzeci wyrecytowany! Pierwsze piętnaście sekund - mina pt. ,,chwileczkę, co tu jest grane''.... Potem polały się łzy! A płakać na zawołanie Halinka potrafi doskonale, podobnie jak i niżej podpisana na przykład.


Potem uściski, prezenty i przyjęcie przy suto zastawionym stole. Urozmaicone dodatkowo faktem, że za naszymi plecami, w sali obok,  trwało wesele! Więc muzyka nam towarzyszyła iście biesiadna... Jubilatka jeszcze długo nie mogła się otrząsnąć z szoku. Bo jest wprawdzie w naszym kole taka ,,nowa świecka tradycja'', że się na kolejnych spotkaniach fetuje kwiatkiem i ciastem solenizantki z okresu między zebraniami, ale tak hucznych obchodów w trzyletniej historii koła jeszcze nie było.


Ale i osoba wkraczająca w drugie półwiecze niebagatelna! Bo to baba do tańca i do różańca! Robotna, energiczna, wesoła, a przy tym skromna bardzo i może nawet ciut zakompleksiona. Była więc doskonała okazja, by pokazać, jak bardzo ją lubimy i doceniamy!


Dziś swoista ,,powtórka z rozrywki''. Dalszy ciąg obchodów, tyle że już w zaciszu domowym. Znów gwarno, radośnie, wesoło, z masą prezentów i uginającymi się stołami. Nawet krótki pokaz fajerwerków w wykonaniu halinkowego chrześniaka.


Oj, będzie miała Hala co wspominać przez wiele lat...


A dla mnie tak zwany ,,motyw na zastanowienie''. Bo za niecałe trzy miesiące też jubileusz, jeno trochę ,,grubszy''!

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...