niedziela, 30 czerwca 2013

Re-osadnictwo

O Mamie napiszę za parę dni, jak się już sytuacja unormuje i ja się z nią oswoję. W każdym razie nie jest źle... Najpoważniejsze obawy się nie potwierdziły.


***


Tymczasem w pieleszach wciąż odkrywam jakieś braki. W środkach chemicznych, przyprawach, sprzętach (bo sporo wywieźliśmy przez te ponad półtora roku)... I jeszcze pełna nieświadomość w kwestii śmieciowej rewolucji, co to przecież już zarutko. Nic to, Sołtysa dopadnę gdzieś rano, to się przepytam!


Małż nagle dziś oświadczył, iż nie zdawał sobie sprawy, że nasze małe mieszkanko takie ,,zapuszczone''. W sensie, że już nie ma gdzie szpilki wetknąć. A kilka ,,szpilek'' właśnie przywiózł. Skutek stwierdzenia taki, że zaczął poważne remanenty w swojej ,,jaskini'' i rzeczy aktualnie najpotrzebniejsze wyrugowały najpotrzebniejsze do wczoraj. Całkiem sporo tych ostatnich opuściło lokal, ku mojej radości!


Mnie z kolei czeka kolejna przedzierka konfekcyjna, bo też nie mogę się w szafie i na półkach zmieścić. A przecież jeszcze w Gdyni sporo zostało...


Skupiać się muszę co i raz nad tym, gdzie szklanki, gdzie sztućce, gdzie kosz na śmieci. Bo tu jakby negatyw w stosunku do mieszkania Rodziców. A mój umysł schematyczny...


Wczorajszy wieczór spędziliśmy z Małżem na tarasie, paląc małe ognisko w naszym wielkim grillu i napawając się wreszcie ciszą, przerywaną tylko odgłosami natury. Małż uznał, że to były bardzo udane imieniny... Wreszcie odpoczynek od zgiełku wielkiego miasta.


Na razie nie wybiegamy do przodu poza datę 31 lipca. Staramy się nacieszyć obecnością w DOMU... Co potem? Zobaczymy!

piątek, 28 czerwca 2013

Psie i ludzkie sprawy

Sąsiadka, przez Erę tydzień temu w piętę ukąszona, domagać się zaczęła jakiegoś papierka od weterynarza. To poszliśmy z Erką do ,,miastowego'' doktora, niedaleko domu Mamidła. Pani doktor usłyszawszy w czym rzecz, oznajmiła, iż:


- po pierwsze: posiadamy aktualne świadectwo szczepienia przeciw wściekliźnie, a inne choroby odzwierzęce pani ukąszonej nie grożą


- po drugie: jeśli pies ma trafić na obserwację, pani sąsiadka musi dostarczyć od doktora ludzkiego obdukcję oraz zalecenie przeprowadzenia tejże obserwacji.


Po powrocie Małż przeprowadził z sąsiadką bardzo długą rozmowę na klatce schodowej. I chyba skończy się na strachu, bo pani się już odechciało procedur. Zdaje się, że właśnie  złożyła dokumenty o jakiś rodzaj odszkodowania i przedłużenie procesu jej nie zadowala... No, zobaczymy. Małż zapewnił, że poniekąd do winy się poczuwamy (choć nie było nas przy samym fakcie)  i w razie czego jesteśmy do dyspozycji!


***


Małż solenizantem dziś, a Sebuś ,,jubilatem''. Sześć lat kończy mój starszy wnusio. Dopiero się narodził, a tu już do szkoły pora! Jak sobie poradzi nasz mały ,,filozof''?  Taki refleksyjny osobnik... Wrażliwiec! I troszeczkę mitoman... Bo wyobraźnia zaiste u niego ogromna! Od zawsze...


***


W samo południe niemal oddajemy Mamidło na miesiąc w obce ręce. Co z tego wyniknie?  Czort znajet... Niby uprzedzona, uświadomiona, ale kto wie... Okaże się ,,w praniu''! A nuż się potrafi zaaklimatyzować? Wszak lubi towarzystwo...

czwartek, 27 czerwca 2013

Dzięki Stardust...

... i jej ostatniemu postowi dowiedziałam się ze zdziwieniem, że tak wiele osób wychowywano ,,dawno, dawno temu'' podobnie jak mnie. Ale odkrycie! - może ktoś prychnąć w tym momencie. Dla mnie owszem, bo zdawało mi się przez lata, że to nabożne traktowanie pewnych spraw i przedmiotów występowało li i jedynie w moim domu.


Troszkę sobie poanalizowałam i nawet zrozumiałam, że nie wszystko, co wydawało mi się bzdurne, takim faktycznie było. Bo na przykład zbrodnia domowa nr 1 - brudzenie odzieży. Bardzo ciężko  karalne, przez Babcię szczególnie. Ale i pranie te 40 lat temu z okładem to nie była hetka-pętelka, jeno misterium trzydniowe w pralni blokowej, z kluczem przechodnim. Jakie tam wtedy były proszki do prania, nie wiem. Czy jeden rodzaj, czy kilka... O odplamiaczach rozlicznych nie pamiętam, bym słyszała, ale i po prawdzie mało mnie to obchodziło podówczas. Dzielna sprytna ,,frania'' tyż się do dzisiejszych super-hiper-automatów, co niemal same prasują i w szafach układają,  nijak nie ma!


Zbrodnia nr 2 - kropelka wody/herbaty/soku itp.  na parkiecie. Parkiet był obiektem nieustającego kultu. Kropelkę należało zwalczyć za pomocą kłębka metalowych wiórków, po czym zapastować. Kupa roboty! Na sugestie znajomych, że może by zarazę wreszcie polakierować, Mama i Babcia tylko prychały z nieukontentowaniem!


Obecnie stan ,,idola'' przedstawia się dość rozpaczliwie. Głównym winowajcą jest Erka, która po napiciu się w kuchni, roznosi resztki wody z pyska po całej powierzchni lokalu... Metalowe wiórki jeszcze tu i tam dostać można, ale Mamidło na szczęście już nie ogarnia tematu! A nam parkiet zakropkowany jakoś w ogóle nie wadzi... Choć zakropkowanie coraz potężniejsze!

środa, 26 czerwca 2013

Okołoemerytalnie i trochę wakacyjnie

Mijce, Effce i innym uprawiającym szlachetny zawód ,,oracza serc i umysłów'' gratuluję dobrnięcia po raz kolejny do czerwcowej mety! Jeszcze pamiętam ten stan przedagonalny na 2-3 dni przed końcem roku szkolnego, gdy zdawało się, że gdyby dołożono nagle jeszcze tylko jeden dzień, to byśmy wszyscy padli z wycieńczenia... Bo niby już był taki luz, lekcje-nie lekcje, bajdy jakieś, a naprawdę każdy z nas czuł się jak mocno nadmuchany balon, do którego podchodzi człowiek ze szpilką! I jest coraz bliżej...


Jako że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, od paru lat wakacje mają dla mnie wymiar nieco ujemny. A to ze względu na grajdołkową komunikację, która na lipiec i sierpień ogranicza się do ilości kursów policzalnych na palcach jednej ręki... Tymczasem mnie czeka sporo wędrówek tego lata. Zapewniają mi tę rozrywkę instytucje państwowe z  sądem i ZUS-em na czele.


***


Moja nieoficjalna działalność w charakterze piekarza-amatora przyniosła ,,plon''. W postaci horrendalnego rachunku za energię elektryczną! Małż popatrzył na fakturę i rzekł: - Dopóki nie przejdę na emeryturę, będzie nas jeszcze stać na ten swojski chleb! A potem, trudno...


A przy okazji emerytur. Czy znacie kogoś, kto już otrzymał pieniądze z III filaru? Opłacamy z Małżem od wielu lat składki w banku reklamowanym przez pana Kondrata. Za 11 miesięcy powinnam dostać to, na co ,,zapracowałam''. W formie wypłaty jednorazowej lub w miesięcznych ratach jako dodatek do świadczenia z ZUS-u.


Różnie się o tych firmach mówi i pisze. Dlatego chciałabym się dowiedzieć, czy ktoś już rzeczywiście skorzystał... I czy dotrzymane zostały warunki wstępne. Wielu znajomych w pewnym momencie swoje składki wycofało, z różnych powodów. My trwamy, ale czy słusznie? Ot, dylemat!

wtorek, 25 czerwca 2013

Zadziwienia krajowe tym razem

Niech mi wyjaśni, kto potrafi! Takie dwie zagadki.


Po pierwsze: dlaczego 10 minut pracy dwóch biegłych sądowych kosztuje mnie 550 złotych? Owszem, panie muszą jeszcze sporządzić pisemną opinię, na co mają 30 dni. Ale czy to nie nadmiernie wygórowana stawka, mimo wszystko?


Prawie dokładnie tak samo jak dziś w sądzie, wyglądało ,,badanie'' Mamidła przed komisją orzekającą o niepełnosprawności. Za darmo! Kto to zrozumie...


Zagadka numer dwa: dlaczego gdy ja się Mamą opiekuję sama jedna przez 24 godziny na dobę, dodatek pielęgnacyjny z ZUS się należy, a gdy opiekę przejmuje zakład opiekuńczy, za który płacę ciężkie pieniądze, to dodatek jest zabierany? Może ja jestem tępa humanistka, ale nie rozumiem! W obu przypadkach Mama się samodzielnie nie pielęgnuje przecież...


***


Intensywny niezwykle czerwiec tegoroczny zmierza ku finałowi. Sister i Szwagier odlatują rano. Z mglistą nieco  obietnicą kolejnej wizyty za rok. Jeszcze imieniny Małża, szóste urodziny Sebastiana oraz imieniny Mamy (30-tego) i miesiąc się skończy. Lipiec w założeniu en bloc grajdołkowy. No, zobaczymy...


PS. Joanno! Nie udaje mi się u Ciebie ,,wkljuczit' w razgawor'', nie ma bowiem opcji URL. Dlaczego?!


poniedziałek, 24 czerwca 2013

Zgagowe zadziwienia budapeszteńskie

Wspomnienia z wyjazdu już się troszkę uleżały i usystematyzowały. Więc dziś o tym, co mnie w Budapeszcie najbardziej zaskoczyło. Trzy rzeczy.


Pierwsze zaskoczenie związane jest z naszym zakwaterowaniem. Nie tyle nawet z naszym, ludzkim, co z samochodowym. Ulica, przy której stał hotel, wąska była bardzo, ale jednocześnie  mocno ruchliwa. Pani recepcjonistka wyszła z nami przed obiekt, nacisnęła guziczek na drzwiach obok wejścia i kazała Małżowi wjechać do maleńkiego jakby garażu. Po czym mnie nakazała iść za sobą do windy, którą zjechałyśmy poniżej poziomu zero. Tam znów nacisnęła zielony guzik i po chwili dość głośnego łomotu zjechała inna winda z naszym kangoorem w środku! I mocno zdumionym Małżem... Ot, technika...


Moje zdumienie numer dwa związane było z wielką liczbą osób żebrzących w mieście. Oraz ze spotykanymi co i raz bezdomnymi, zalegającymi w środku dnia na kartonach w objęciach Morfeusza...


Trzecie zaskoczenie miało charakter kulinarny. Jak tu pisałam kiedyś, nie jadam lodów. Nie czuję potrzeby po prostu. Czasem, przy wyjątkowej okazji, skuszę się, gdy odpowiednio ozdobione!


Panujące w Budapeszcie upały sprawiły jednak, że nagle poczułam chęć ochłodzenia się od środka. Już nie wymagałam, żeby w pucharku, z owocami, bitą śmietaną czy advocatem, byle zimne! Podeszłam do lady, by wybrać dwie-trzy gałki. I co zobaczyłam? Lody MAKOWE! W dodatku ,,mak'' to było jedyne w ciągu tych dwóch dni słowo brzmiące po węgiersku tak samo jak u nas.


Muszę powiedzieć, że było to doznanie smakowe bardzo, bardzo przyjemne. Mak był na pewno zmielony i to chyba dwukrotnie, bo nie odczuwało się ,,osobności'' każdego ziarenka. Gałce makowej towarzyszyły:  kawowa i ,,belgijska czekolada''. Obie dobre, ale jednak ,,piegowata''  najlepsza zdecydowanie!


Tylu lodów naraz  nie zjadłam od lat! Teraz ze trzy lata postu na pewno. Bez żalu zresztą... Małż, wielki admirator, ze względu na swoją cukrzycę zadowolił się tym razem jedną skromną gałeczką truskawkową. I cieszył się, że taka kwaśna...


***


Na dziesiątą rano udaję się z Mamidłem do sądu. Biegły będzie Mamę badał na okoliczność ubezwłasnowolnienia. Potem pożegnalny obiad z Sister i Szwagrem, bo już ulatują... Tak szybko zleciały te dwa tygodnie. Dla Szwagra będzie pieczona biała kiełbaska, dla Sister wypróbuję przepis 3XL-ka na cukinię  a la schabowy.


A w sobotę? Początek totalnej rewolucji! Ale o tym potem...

niedziela, 23 czerwca 2013

Takie tam...

Śmieciowa ,,godzina zero'' wybije za kilka dni. Tymczasem informacji zero co i jak! Poza podaniem nowej stawki opłat... Wyższej, rzecz jasna.


Gdzieś od miesiąca z górką  zsyp na klatce zapchany. Ktoś inteligentny inaczej nawrzucał sporą ilość gałęzi bzu. Podejrzewam, że po ostatnich upałach zalegające odpady dają silny efekt ,,zapachowy''...  Na wszelki wypadek jednak nie sprawdzam organoleptycznie.


Pan administrator wspólnotowy zapowiadał jakiś czas temu, że wraz z nadejściem śmieciowej rewolucji wejścia do zsypów zostaną  na amen zamurowane. Tymczasem ani murowania, ani nowych pojemników na zewnątrz nie widać! A czas leci...


Ciekawa jestem, jak tam u Was sytuacja się przedstawia.


***


Madzia mi uświadomiła parę minut temu, żem matką wyrodną. Bo jeszcze się nie dowiedziałam od dziecka mniejszego, jak przebiegała wtorkowa obrona drugiej magisterki. Fakt! Takie zamieszanie w związku z wizytą ,,zaoceanicznych'', naszym wyjazdem itp. Wydarzenie umknęło naszej uwadze. A przecie to nie w kij dmuchał! Gratulacje, owszem, złożyliśmy, nawet jakieś symboliczne podarki się wręczyło, ale na przesłuchanie gruntowne czasu już nie stało.


Trudno też po tygodniu laby absolutnej wdrożyć się znów w rytm zajęć obowiązkowych. Jakoś kulawo to idzie...  Jak się człowiek nastawił na to, że sam jest obsługiwany. Na szczęście Mamidło spokojne nad wyraz i cierpliwe.


***


Dziś Jana. Imieniny Tatki. To już dokładnie 16 miesięcy...

sobota, 22 czerwca 2013

Witajcie, Kochani!

Z jednodniowym, niezawinionym (brak internetu w pieleszach) opóźnieniem witam Was radośnie! Bo przecież wiadomo, że wszędzie dobrze, ale nie ma jak w domu...


Nie znaczy to, rzecz jasna, iż wyjazd był nieudany. Udany bardzo, owocny i z przygodami. Tak jak lubię! Sama nie wiem, co by tu opisać jako najciekawsze? Czy drogę z granicy do słowackiej Beszenovej, gdzie nasza Ziuta (GPS) prowadziła nas po tak ,,intymnych'' górskich drogach, że o całość pojazdu drżałam?  Czy rozkosze pławienia się w solankowych basenach, w których mój strach przed wodą pierzchł? Czy ogłuszający hałas  naddunajskiej stolicy?


Jedno mogę stwierdzić: tak wszechstronnie działającej na wszystkie zmysły wyprawy jeszcze nie przeżyłam! Krajobrazy i obiekty ciekawe dla oczu, dźwięki dla uszu, zapachy (Budapeszt cały pięknie pachnie  kwieciem lipy i jakiegoś innego drzewa masowo rosnącego), smaki (chleb w Budapeszcie - rewelacja!), a nawet wyjątkowo liczne doznania dotykowe - upał niemiłosierny z jednej strony, z drugiej bąbelki i bicze wodne na basenach.


Jakaś łyżeczka dziegciu by się w tej beczce miodu znalazła, wiadomo. Naprzeciwko naszego hotelu w Budapeszcie trwała budowa jakaś - od szóstej rano do zmroku niemal łomot... Ale to drobiazg naprawdę i poniekąd już taka rodzinna tradycja. Nie pierwszy raz, nie ostatni, taka karma!


Od lat nie zostałam poddana tak intensywnemu promieniowaniu słonecznemu. Nie z własnej woli, bo nie lubię. Jednakże przed skwarem ucieczki nie było. Wraz z opalenizną pojawiła się stara alergia, rączki sparszywiały... Nic to, wyleczy się! A tymczasem nie będę bielą kończyn i dekoltu straszyć!


Łupy z rajzy głównie winno-piwne, ale i kilka słoiczków pasty paprykowej takoż. Do podziału rodzinnego.


***


Podczas naszej nieobecności wydarzyły się rzeczy następujące:


- Asia obroniła we wtorek drugą magisterkę (ze śpiewania) z wyróżnieniem (!)


- Sister i Szwagier dzielnie i  raczej bezproblemowo zajęli się Mamidłem


- Era dziś tuż przed naszym powrotem ukąsiła sąsiadkę z naprzeciwka, właścicielkę znienawidzonej przez naszą sukę Elzy (sąsiadka wkroczyła między walczące psy)


- w pieleszach wysiadł internet i zepsuła się wieża


- wskutek upałów padła część roślin.


Rośliny się zreanimują przy pomocy wody, sprzęty się naprawi, gorzej z sąsiadką... No, zobaczymy! Pomyślę o tym jutro, na razie cieszę się, że tu z Gdyni mogę się do Was odezwać i popatrzeć, co u Was nowego...

piątek, 14 czerwca 2013

,,W daleką drogę jadę, konia siodłać czas...''

Ale zanim w rajzę ruszymy, jeszcze nas czeka impreza rocznicowa. Małż miał zauczestniczyć solowo, bo gdzie mnie do jego towarzyszy studenckiej doli i niedoli? Ale nabroił Kazimierz, nasz przyjaciel. Postanowił bowiem zabrać swoją kobitę. Ona na to, że jeśli mnie nie będzie, to nie idzie! Lubię Joannę bardzo, widujemy się rzadko, więc przystałam.


Parę dni temu Kazimierz zadzwonił z oświadczeniem, że chyba ich nie będzie, albowiem firma wysyła go na morze! Tu się lekko zagotowałam wewnętrznie... Co ja tam zrobię, sierota samotna, pośród obcych?! Na szczęście w ostatniej chwili Kaziutek firmie się postawił i nie dał się zamustrować!


Tak więc około piętnastej ,,zdajemy'' Sister i Szwagrowi sunię, ruszamy na rocznicowe balety, a po nich w drogę! Kuferek już niemal zrychtowany! Obszerny, wszak nie sposób do końca przewidzieć, jakie kaprysy aury mogą się nam przydarzyć!


Już trzeci raz przestudiowałam mały przewodnik po Budapeszcie, który dostaliśmy od Zięcia. Im więcej czytam, tym bardziej jestem wystraszona! Ten straszny język... Nie sposób zapamiętać czegokolwiek!  Ani w mowie, ani w piśmie... Ale skoro nasi jeździli tam od czasów komuny i wracali, to znaczy, że można!


***


Dziś, poza wyprasowaniem ,,kupki'', zarządziłam wewnętrzny Dzień Słodkiego Nieróbstwa! Było mi to bardzo potrzebne... Dawno sobie nie pozwoliłam na podobną labę! I nawet żadne wyrzuty sumienia nie dopadły, o dziwo! Choć mogły...  Na widok licznych pajęczyn na przykład. A co tam, sprzątnę, jak wrócę! Czyli za tydzień...


Do Was, Kochani, też się odezwę w nocy z piątku na sobotę następną. Trzymajcie się!

czwartek, 13 czerwca 2013

Dolce vita?

Tym razem to nie ja zasuwałam pędzikiem, ale czas... Wydawałoby się, że jednostka absolutnie rozleniwiona żyje jakby wolniej. A tu na odwrót dokładnie.


Taki krótki okazał się dzień nieróbstwa, że sporo się nazbierało na jutro! Zwłaszcza niezła górka do prasowania. Ale chyba nawet tak wolę. Ponieważ kontaktu z żelazkiem bardzo nie lubię, wolę raz na jakiś czas uzbierać solidna kupkę, niż dziubać po jednej sztuce co dzień. A generalnie szukam raczej ubrań niewymagających pod tym względem...


Troszkę grajdołkowych ploteczek zasłyszałam. Niektóre mnie ucieszyły, inne zmartwiły, ale to takie malutkie smuteczki. I nie dotyczące mnie osobiście.


Za to przy naszym budyneczku czterorodzinnym coraz ładniej. A to za sprawą niemożliwie wprost ,,robotnego'' sąsiada. Właśnie kładzie płytki na ponadgryzanych mocno przez czas i przyrodę schodkach na ganku. I zaczął przygotowania do ułożenia chodniczka wzdłuż domu. Z dwukolorowej kostki. Na szarym tle czerwonymi ,,literami'' będzie się prezentował nasz adres.


Bardzo się przydał ten zastrzyk świeżej, młodej  krwi w miniwspólnocie!


***


Po wczorajszym nadmiernym wysiłku dziś każdy staw, każdą kosteczkę czuję... I jak to w takich chwilach zaraz zaczyna ciążyć  brzemię wieku! Mam nadzieję, że tylko chwilowo?


To pisałam ja, Wasza starowinka! :-(

środa, 12 czerwca 2013

Nagroda

Zapracowałam uczciwie na ten błogostan, który od kilku godzin odczuwam... Dziś od dziewiątej rano do niemal dziewiętnastej jakby mi ktoś śmigło zamontował wiadomo gdzie!


Otworzywszy jedno oko zadzwoniłam do hurtowni pieluchowej, bo polecono mi wczoraj dowiedzieć się, o której przybędzie transport. Okazało się, że za 10 minut! Więc biegusiem się umyłam, odziałam i ledwo oczka oba podcharakteryzowałam, już pan kierowca stał u drzwi. Z dwoma ogromnymi kartonami...


Poupychałam pakunki po całym mieszkaniu, z niemałym trudem. Potem zmiana pościeli w dwóch pokojach dla mających nocować pod naszą nieobecność. Nagle skojarzyłam, żem jeszcze przed śniadaniem, więc zjadłam kanapkę na stojąco i dalej do roboty. Obudziłam Mamidło, ubrałam i nakarmiłam. I zabrałam się za zarobienie chleba w ilości dubeltowej, dla nas i dla Sister.  Po czym znów pędzikiem na autobus, bo na hali miałam odebrać ,,klasyczny'' pas do pończoch dla Mamy. Ku mojej radości rozmiar pasował, bo pani ostrzegała, że może być zbyt duży.


Następnie szybki marsz na ulicę Abrahama, gdzie sieć kantorów. Wymieniłam trochę euro na Słowację, z forintami poszło znacznie gorzej. W pięciu z siedmiu placówek nie było nic, w pozostałych dwóch jakieś nędzne szczątki.


Radość Mamidła na widok pasa - bezcenna! Trzy razy przychodziła mnie uściskać i wycałować. Zapunktowałam!


Tymczasem w kuchni wyprodukowałam gar żurku oraz obiad na dwa dni w pielesze. I gdzieś po drodze jeszcze sfinalizowałam wyrób chleba. Około szesnastej zaczęłam się pakować. Trochę z kartką, trochę bez. Co mi się wydało, że to koniec, zaraz się jeszcze przypominały jakieś niezbędniki! I kolejne dopiski do instrukcji obsługi  Mamy i Erki dla Sister.


Już przysiadałam na moment, by ,,dychnąć'', a tu jeszcze trzeba było kwiatki podlać, wędlinkę rozmrozić, zmywarkę opróżnić, dywan odkurzyć itp. Śmigiełko stanowczo nie chciało przyjąć pozycji ,,spocznij, wolno palić!''


Za to w pieleszach ... błogie nicnierobienie! Żaby rechoczą, ptaszęta świergolą, pies nie daje się wciągnąć do mieszkania, rezydując na tarasie. I tak przez najbliższe dwa dni, żyć nie umierać! Potem jeszcze w sobotę zlot małżowych absolwentów i  niedzielnym porankiem w drogę! Ahoj, Przygodo!...

wtorek, 11 czerwca 2013

Oj, zlazła się babcia...

No, nie do końca zlazła, bo trochę i zjeździła. Ale do rzeczy!


Otrzymawszy wreszcie od pani psychogeriatry zaświadczenie, głoszące iż Mamidłu  niezbędne są pieluchy, udałam się ze wzmiankowanym dokumentem do lekarza pierwszego konszachtu celem uzyskania stosownego glejtu. Kolejki nie było, pani doktor przyjęła mnie kwadrans przed czasem, wypisała co trzeba i... odesłała do siedziby NFZ celem potwierdzenia zlecenia. Cokolwiek to znaczy!


NFZ w innym rejonie miasta. W domu została Mama jeszcze śpiąca, ale wizja tego, co może się zdarzyć po jej  przebudzeniu sprawiła, że postanowiłam wziąć taksówkę, by sprawę przyspieszyć. Dojechałam i stanęłam wobec kilkunastoosobowego ogonka. No trudno! Niech się w domu co chce dzieje, załatwić muszę!


Czterdzieści minut później dostałam się przed oblicze urzędnicze. Szalenie zresztą miłe. Oblicze rzuciło błękitnym okiem na glejt i oświadczyło: - Pani doktor wpisała, o tu, nieodpowiedni numer. Zamiast 02 ma być 01. Proszę wrócić z poprawioną i opieczętowaną wersją!


Tymczasem zrobiło się dobrze po dziesiątej. Więc szybko myślę: co teraz? OK, najpierw do domu, ubrać Mamę i śniadaniem potraktować, a wtedy z powrotem ku medycznym historiom.


Pędem na przystanek trolejbusowy. Spory kawałek. Dość szybko pojawił się pojazd, ale w miejscu przesiadki na autobus zobaczyłam oddalający się ,,zad'' mojego 133... Więc na piechotkę kilkaset metrów z potężnymi schodami w finale! Zziajana, spocona wpadłam, sensacji żadnych nie było na szczęście. Pożywiłam Mamidło, wyszłam z psem i po niecałym kwadransie znów na autobus, do ośrodka.


Pani doktor prawie się obraziła, gdy od progu zażartowałam: - Ale mi pani rozrywek dziś dostarcza...


Piękna kobieta, dobry lekarz, ale poczucie humoru - zero, niestety! Niemniej poprawiła, pieczęć przystawiła, mogłam znów ruszyć do NFZ-u. Kolejka trochę mniejsza niż dwie godziny wcześniej, tym razem 20 minut. Oblicze pochwaliło za sprawność, pogawędziło, objaśniło, przystawiło trzy pieczęcie. I oznajmiło, że refundacja wynosi 70 procent za 60 sztuk ,,dobra'' na miesiąc.


Po powrocie znalazłam sobie hurtownię, która dowozi przesyłkę do potrzebujących, zadzwoniłam, zamówiłam porcję na cały kwartał (180 sztuk!, gdzie ja to pomieszczę?..), bo tak stało w zleceniu i zapytałam, ile gotówki przygotować. Po czym zaczęłam liczyć...


Co jak co, ale procenty mam opanowane! I nijak mi się nie zgadzało to, co wiem ze szkoły, z tym, co zapowiedziało oblicze urzędnicze. No bo zobaczcie: 180 sztuk to 18 paczek po 10 pieluch. Przeciętnie jedna paczka kosztuje ok. 20 zł (trochę więcej, ale tak dla uproszczenia). Czyli razem ok. 360 złotych. Więc skoro 70 procent refundacji, powinnam zapłacić ok. 110 zł. A mnie pani z hurtowni zaśpiewała ponad 250!


Głowiłam się nad tym do wieczora, bo lubię matematyczne zagadki. I doszłam w końcu do wniosku, że chyba zrozumiałam oblicze na opak. Czyli refundują 30 procent, a ja płacę 70. Ostatecznie zajrzałam do profesora Googla. I tu się dopiero zadziwiłam!


Sytuacja niemal jak w dowcipach o radiu Erewań. Albo jak ze słynnym ,,jajeczkiem częściowo nieświeżym''. Owszem, refundują 70 procent, ale... Do kwoty granicznej 90 złotych za 60 sztuk. Znaczy 15 zł za paczkę. Konia z rzędem temu, kto znajdzie tak tani produkt!


Kiedy policzyłam sobie ponownie, według wygooglowanej metody, wszystko się zgodziło!  I teraz mam już tylko problem logistyczny z upchnięciem tych osiemnastu pokaźnych pakunków, które przed południem się pojawią...


Ja nie wiem, czy to było naprawdę  konieczne, proszę Siły Najwyższej, żeby tę całą przemianę materii wymyślać? Ani to estetyczne, ani tanie...

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Samo-się...

Samo się zepsuło, samo się naprawiło.Na szczęście, bo już kolega Małż niemal zwątpił w swój instynkt informatyczny i w wiedzę takoż... A ja tupałam odnóżami ze złości, że nie mogę do ludzi się odzywać!


***


Tymczasem tyle się uzbierało różności, że sama nie wiem, jakiego tu odsiewu dokonać. Tak czy siak i tak kogel-mogel wyjdzie. Trudno, przywykliście już chyba?


***


W piątek i niedzielę rozrywaliśmy się muzycznie na dziesiątym Gdynia Blues Festiwalu. W piątek z naszymi Amerykańcami, w niedzielę już sami, w obu przypadkach sympatycznie. I nawet pogoda dopisała, nie tak jak rok temu, gdy było przepotwornie zimno...


Pilnie śledzimy relacje z powodzi na Węgrzech, mając nadzieję, że do przyszłego wtorku wody Dunaju przestaną zagrażać stolicy i nic nie stanie na przeszkodzie naszemu w jej mury wkroczeniu.


Huk spraw do załatwienia przed wyjazdem, już całą kartkę A-4 mam zapisaną. Co, gdzie i kiedy... Z Gdyni mamy szansę wydostać się już w środę pod wieczór, będzie więc czas na ogarnięcie nieduże pieleszy i na wizytę u mojej doktor rodzinnej. Już od miesiąca nie mam leków, niby nie odczuwam żadnych złych skutków, ale jednak pewniej mi z zapasem piguł. Zwłaszcza na obczyźnie.


Jutro o godzinie 11.10 minie 36 lat od chwili, gdyśmy sobie ,,tak'' rzekli w USC, a o 16.30 tyleż samo od ,,tak'' sakramentalnego przy ołtarzu. Ten trzydziesty szósty rok nie był łatwy. Dużo napięć, stresów, a przez to i łatwość do wybuchów u obojga. Ale przetrwaliśmy!


***


Niezwykle intensywny jest tegoroczny czerwiec, obfitujący w rozmaite wydarzenia. Dużo zmian, na szczęście w większości pozytywnych. Także miesiąc pewnych decyzji, niełatwych a koniecznych. Sporo przyjemności, ale i frasunków. Jak to w życiu, tyle że tym razem jakoś w dużym stężeniu...

Próba nr 2

Teraz z kompa ... Uda się?

Próba

Raz, dwa, trzy, próba publikacji! Na laptopie.

czwartek, 6 czerwca 2013

środa, 5 czerwca 2013

Bałagany mentalne

Sister i Szwagier dotarli tym razem bez przeszkód! W południe się spotkamy w Gdyni. Z tej okazji naprodukowałam górę naleśników z dwoma rodzajami farszu (pieczarki+kurczak oraz pieczarki+kapustka kiszona) i upiekłam kolejną porcję chleba na zakwasie. A gdzieś w tzw. międzyczasie zaliczyłam fryzjera... Małż, oczywiście, niczego nie zauważył! Ot, chłop...


Poza tym mocuję się z emocjami różnistymi, od czego łeb pęka i puchnie. Nigdy dotąd  nie marzyłam o cofnięciu się w czasie, ale teraz czasem chciałabym znów być beztroską małolatą... Bez poważniejszych obowiązków, za to z dwojgiem zdrowych rodziców!


***


Dziś przez cały dzień istna inwazja telefonów z zaproszeniami na pokazy, prezentacje itp. Oczywiście, kilka właśnie wtedy, gdy ręce miałam unurzane po łokcie w chlebowym cieście. Gdzieś tak od piątego z kolei zaczęłam być lekko niegrzeczna, a około dziesiątego już wprost warczałam! Trzeba będzie jednak zlikwidować ten stacjonarny aparat...


***


W trudnym generalnie dniu pociechą i balsamem był  mi jedynie kolejny kryminałek niezawodnej Doncowej. No, lubię kobitkę bardzo, bardzo!

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Po sąsiedzku

Gdy ponad 32 lata temu wprowadzaliśmy się w pielesze, już po kilku minutach dopadła nas sąsiadka z naprzeciwka. Średnio pewnie trzymając się na nogach, oświadczyła, że... jest bliska krewną Małża! No, po dłuższych ustaleniach okazało się, że i owszem, ale tak bardziej na zasadzie, że wszyscyśmy od tej jednej pramatki z Afryki...


Sąsiedztwo owo od tego dnia dawało się nam nieźle we znaki przez lat ponad dwadzieścia. Pani E. bowiem miewała niezwykle zmienne nastroje, zależne od ilości spożytego w ciągu doby trunku. Najbardziej ,,strawna'' była na lekkim rauszu. Wtedy można było przez chwilę prowadzić lekką i wesołą rozmowę, bez bluzgów i czepiania się. Na etapie kaca sąsiadka była mrukliwa i generalnie niechętna do kontaktu. Natomiast po przedawkowaniu (co, niestety, było najczęstszym zjawiskiem) była niezwykle uciążliwa!


Dobijała się nam do drzwi kilkanaście, a bywało że i kilkadziesiąt razy dziennie. A to coś przynosiła w darze, a to domagała się, by się z nią napić, a to papierosa sobie życzyła itp. Potem następowały monologi bełkotliwe na temat okolicznych mieszkańców, zjadliwe mocno. Wreszcie następował etap bezpośredniej agresji wobec nas. Pod byle pretekstem.


Bardzo długo dzielnie to wszystko znosiłam. Wszak wychowano mnie w obowiązku poszanowania dla osób starszych. A sąsiadka była starsza sporo... Pękłam w dniu, gdy pani E. zaczęła mi krytykować przyjaciół i tłumaczyć, kogo nie powinnam przyjmować w domu.


***


Dziś wieczorem dzwoni Asia i mówi: - Mamo, zaczepiła mnie jakaś pani na korytarzu. Zionęła mocno alkoholem, przesłuchała mnie, kto ja jestem, obgadała ostro poprzednich lokatorów mieszkania, a potem zaczęła nas nachodzić co chwilę. Jakieś ciasto przyniosła, oferowała różne usługi itp. Zupełnie jak kiedyś pani E.! A potem zapukał inny sąsiad i nas ostrzegł przed tą kobietą... Bo on i żona mieli już z nią niezłe przejścia!


W poprzednim miejscu dzieci moje mniejsze miały naprawdę rewelacyjnych sąsiadów. Jak będzie teraz? Oby im ta wielbicielka procentów życia nie zatruła, jak pani E. nam niegdyś...

sobota, 1 czerwca 2013

Cierpliwość nagrodzona

Próbowaliśmy dziś z Małżem przypomnieć sobie, kiedy to było...


Nie sposób jednak dojść do ustalenia momentu, gdy zapoczątkowaliśmy w pieleszach ogródek. Gdzieś 8-10 lat temu... Zaczęło się na pewno od dwóch krzaczków stokrotek! Tego jestem pewna...


Pierworodnego już może z domu wywiało, Asia jeszcze mieszkała, gdy przez sklep internetowy sprowadziliśmy ,,cudowne'' nasionka . Oczywiście ,,najpiękniejszych roślin świata''!  Wysiewaliśmy to-to w pojemniczkach po jogurtach, wschodziło może z pięć procent, z tego jeszcze część w oczach marniała...


W efekcie do gleby trafiło jedno pnącze pt. wisteria (padło ostatecznie dwa lata temu, nie zakwitnąwszy ni razu), dwa chińskie perukowce (też nie zhańbione jeszcze zakwitnięciem, przemarzające co zimę i odbijające z trudem późnym latem) ) oraz jedna sadzoneczka złotokapu. W przypadku tego ostatniego dostawca lojalnie uprzedzał, iż roślina wyhodowana z nasionka nie zakwitnie szybciej niż po kilkunastu latach...


Dziś udało się wyskoczyć na dwie godzinki w pielesze, głównie celem skoszenia trawy i lekkiego choćby uporządkowania ogródka. Małż szalał z kosiarą, ja zaś tu chwaścika wyrwałam, tu przycięłam cosik, ówdzie zlustrowałam szansę na kwiecie itp. Nagle patrzę, coś mi się żółci przed oczami! Podbiegam... Kwitnie! Złotokap!


Macham i krzyczę do kosiarza: - Paweł, Paweł! Zobacz! Cud! JUŻ kwitnie! - Co kwitnie? - To, obok czego akurat kosisz!


Rozejrzał się, dopatrzył. - O rany, naprawdę! Przed czasem, można by powiedzieć...


Uznaliśmy to za dobry omen. Wobec zamiarów naszych aktualnych. Taki bonus od Losu... I trochę nagroda pocieszenia za te pozostałe, zmarniałe!


Na przykład za wierzbę-parasol. Która wyjątkowo tego roku ,,łysa''. Niemal niemożliwe, by zmarzła, a jednak! Z pięciu gatunków wierzb pozornie najbardziej odporna, a tu  taka niemiła siurpryza!


Paprocie natomiast  jak szalone poszły tej wiosny! Stłamsiły konwalie niemal dokumentnie! Toteż część wykopaliśmy, by zaadaptować do warunków gdyńskich. Pod płotem od północnej strony  będzie im znakomicie.


Brateczki gdyńskie zakończyły już  swój  wiosenny żywot skrzynkowy. Część w glebę poszła, część na kompost. Ich miejsce zajęły pelargonie stojące i wiszące , begonie i petunie. Drogie, niestety! Ale czego się nie robi, by pięknie było?

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...