sobota, 30 lipca 2016

Przy sobocie

Powoli oswajamy się z tym, że Ery już nie ma. Wciąż jeszcze się łapiemy na tym, że np. pada tekst: - Jak będziesz wyprowadzać psa, wyrzuć śmieci...


Niewykorzystane leki i karmę oddaliśmy w dobre ręce pary młodych weterynarzy, którzy jeszcze są pełni ideałów i potrafią leczyć za darmo. Specyfiki na poprawę mobilności dostali sąsiedzi, bo ich labrador Argo, mimo stosunkowo młodego jeszcze wieku, cierpi na jakieś zwyrodnienia stawów. Przysmaki powędrowały do asinego Bilba. Mieszkanie wypucowane i  znów ,,odywanione'' po długiej przerwie.


Zaczęliśmy też robić plany wyjazdowe. We wrześniu wracamy do naszego ukochanego Egeru na kilka dni. Już zaklepaliśmy apartamencik za nieduże pieniądze. Może się uda namówić Magdę, by wybrała się z nami. Na pławienie i degustowanie wina...


Tymczasem dziś byłam na przyjęciu-niespodziance z okazji srebrnego wesela jednej z naszych gospodyń. Impreza odbywała się w niewykończonym nowym domu jubilatów. Bohaterowie zostali podstępnie wywiezieni przez potomstwo na uroczysty obiad, goście w tym czasie zorganizowali stoły, ławy, dekoracje, oraz oczywiście dania i napoje. Miny K. i M. gdy wysiedli z samochodu i zobaczyli siedemdziesięcioro biesiadników - bezcenne!


Pomysł wyszedł od dzieci. Bardzo to krzepiące, gdy dziś tyle wkoło młodych ludzi o postawie li i jedynie roszczeniowej...



środa, 27 lipca 2016

Zostaliśmy we dwoje...

Już nie mamy psa... Smutne miał Małż urodziny.


Od niedzieli lawinowo ruszyło pogorszenie. Nie napiszę, co się działo, bo nie było to przyjemne. Raczej upiorne. A dziś już Era praktycznie nie była w stanie się ruszać. Jeszcze tylko łeb czasem podniosła... I przyszło podjąć bolesną decyzję.


Dziwnie w domu...

niedziela, 24 lipca 2016

Niedziela pełna soli

Małż wczoraj rzucił hasło: - Może wyskoczymy w niedzielę do Grudziądza?


Nie okazałam specjalnego entuzjazmu. Byliśmy rok temu chyba, nic rewelacyjnego, poza tym miasto totalnie rozkopane, w tym rynek. - No, ale już chyba nie kopią, więc jest szansa, że zobaczymy więcej - przekonywał P.


Zasiadłam wieczorem przed komputerem, by zobaczyć, co warto obejrzeć i gdzie ewentualnie zjeść obiad. I nagle widzę, że jedną z atrakcji miasta są baseny z solanką. No, skoro tak, jadę! Albowiem moczenie się w ciepłej, a do tego leczniczej wodzie, to jest to...


Autostradą od nas do celu godzina z kwadransem. Tłoku nie było, cena strawna - 40 zł od pary za dwie godziny, w basenach głównie seniorzy, trochę mam i babć z dziećmi. Obiekt nieduży, ale w końcu nie o hektary nam szło. Wymasowałam sobie biczami plecy, rozgrzałam doskwierające prawe kolano, relaks absolutny!


Obiad też się udał, miła chłodna piwnica z dobrą obsługą. Niedrogo i smacznie, tylko... Znów ta sól! Moja wina, oczywiście, bo ja solę wszystko, zanim jeszcze spróbuję. Tymczasem solniczka, co dziwne, nie była jak zazwyczaj w restauracjach - zapchana, tylko bryzgała solidnym strumieniem. Pieprzniczka podobnie, więc jak sobie doprawiłam czekadełko, czyli smalec... A potem opiekane ziemniaki...


Sól na zewnątrz, sól w środku! I to jeszcze nie koniec solnej jednodniowej epopei. Bo na rynku bardzo w internecie zachwalana lodziarnia u Włocha, gdzie ze wszystkich rodzajów lodów wybrałam ,,słony karmel''. Przepyszny!


W drodze powrotnej złapałam się za ucho, a ono dziwne jakieś... Chropowate jakby czy coś? Okazało się, że to tylko sól się wykrystalizowała, bo po wyjściu z basenów akurat głowy pod prysznicem nie opłukałam...


Coś mi się zdaje, że będziemy co jakiś czas wracać do Grudziądza...


środa, 20 lipca 2016

O tym i owym, bo sezon ogórkowy przecie

Dziś znów u psiego doktora. W poczekalni miłe spotkanie z naszą szkolną katechetką. Super dziewczyna, obecnie matka dwójki maluchów, na macierzyńskim z córeczką. U doktora nikogo nie było, ale grzebał w komputerze i prosił, żeby chwilkę poczekać. Gadałyśmy więc sobie miło z Kariną, gdy weszła jakaś pani i bez słowa wtargnęła do gabinetu. Wyszła po niecałej minucie i burknęła niby pod nosem, ale głośno: - Co za cham, nawet nie raczy odpowiedzieć!


Zawrzałam! Może nasz doktorek ma jakieś wady, ale żeby tak go określić? To naprawdę przemiły gość. O dużej kulturze osobistej. Kobita wyraźnie nie zna się po prostu na mężczyznach! Nie słyszała pewnie o ,,pudełkowej'' teorii mózgu ,,Marsjan''. Każda NORMALNA niewiasta wie doskonale, że gdy facet jest pochłonięty meczem, motocyklem, komputerem itp. - nie widzi i nie słyszy niczego! Może wystarczyło nieco głośniej ponowić pytanie?...


Nas w gabinecie czekała raczej miła niespodzianka. Wskaźnik wątrobowy drgnął tym razem znacząco - o połowę, co w tym przypadku stanowiło 500 jednostek ALP. Wprawdzie doktor ostudził trochę naszą euforię, twierdząc, że to może być wynik incydentalny, ale jednak... Teraz kontynuacja leków i ,,proszę się pokazać pod koniec września''.... Uff!


***


W ramach nieustających eksperymentów kulinarnych porwałam się dziś na ciasteczka czekoladowo-miętowe, według przepisu jednej z kołowych koleżanek. Brudna robota, kakao mi się rozprzestrzeniło po całej kuchni, z porcjowaniem ciasta też nie było lekko, wyglądałam jak Murzyn, ale skoro zaczęłam... Malutki błąd chyba popełniłam, trzymając ciastka w piecu ciut za długo, ale efekt całkiem smaczny. A przede wszystkim oryginalny. Akurat obydwoje miętę w każdej postaci lubimy, Asia natomiast nie tknie... Hania-synowa też nie. Pierworodny przez telefon oznajmił, że chętnie spróbuje. Zapakowałam mu więc porcyjkę oraz pięć słoików tegorocznego słodkiego urobku... Możemy sobie różności łatwo przekazywać, bo Szymon pracuje raptem piętro wyżej niż Małż.




niedziela, 17 lipca 2016

Przetoczył się kolejny letni weekend...

Nieupalny nadmiernie, niemokry zbytnio. W sam raz dla babci-emerytki!


Sobotę mieliśmy bardzo pracowitą oboje. Małż skonstruował wreszcie moją wymarzoną drabinę na kwiaty. Trochę szkoda, że tak późno, bo już wybór roślin ubogi, ale nie będę darowanemu ,,koniu'' itd... Ustawiliśmy aksamitki i petunie i też ładnie! Może się uda zdjęcie zamieścić.


Gdy kolega Małż szalał w wirze twórczości stolarskiej, ja uwijałam się przy kolejnych zaprawach. Jeszcze jedna porcja konfitur z wiśni i mus brzoskwiniowy. Już powoli mi się słoiki w komórce nie mieszczą. Rekord własny z pewnością  w tym roku pobiłam, a przecież jeszcze maliny, czarny bez, renety. I ze dwie nalewki... Mało robię w tym roku, bo wyschło źródełko niedrogiego spirytusu. Ale malinówka i pigwówka obowiązkowo!


Dziś już dzień leniwy raczej... Choć nie do końca. Zrobiłam na próbę troszkę modnej obecnie konfitury z czerwonej cebuli. Czy to taka znów delicja? Okaże się, gdy większe towarzystwo popróbuje.


Po południu wybraliśmy się z ,,patykami'' na ośmiokilometrowy spacerek do sąsiedniej wsi. Dobrze się maszerowało, bo aura w sam raz na podobne wyczyny. Po drodze jeszcze tu i tam widoczne skutki czwartkowej ulewy. Zresztą i pod nosem mamy jeden skutek - w naszym wyschniętym od dwóch lat kanale jest woda! Zaraz się znów żaby sprowadziły... Niestety, ślimaków też przybyło.


W nadchodzącym tygodniu wreszcie po długim czasie zlecą się moje wiedźmy. Jeszcze nie wiemy u kogo tym razem, ale ważne, że w ogóle. Bo zdecydowanie za  długa przerwa w sabatach była...


czwartek, 14 lipca 2016

Jak to dobrze...

... że już nie jestem czynnym nauczycielem! Gdyby ktoś mi teraz kazał nauczać najnowszej historii ,,według Prezesa''... No właśnie, co wtedy? Albo dyscyplinarka za nieprawomyślność, albo walkower i bezrobocie.


I pomyśleć, że uciekłam na emeryturę tuż przed nastaniem ministra Giertycha. Wydawało mi się wtedy, o święta naiwności, że po prostu gorzej być nie może. A jednak!


Na ogół konsekwentnie unikam tu politykowania, ale dziś mnie normalnie wściekło. Mogę tylko mieć nadzieję, że nie cały nasz lud jest ciemny i nie każdy da się kupić za pięć stówek... I że kłamstwo naprawdę ma krótkie odnóża. Tak krótkie jak SAMI WIECIE KTO. Pewnie znów jestem naiwna, trudno!

wtorek, 12 lipca 2016

Oko w oko z...

Toczymy nierówną walkę ze ślimakami. Tymi ,,bezdomnymi''. Pomrowikami... Już prawie cały ogródek zjedzony, róż tylko podlece nie tykają, bo kolczaste. Tymczasem jedyny naprawdę skuteczny preparat nie do użycia, bo bardzo groźny dla psów, a po podwórku biega i Erka, i Argo - labrador sąsiadów.


Ale nie o tym miało dziś być w roli wiodącej. Tylko o bliskich spotkaniach trzeciego stopnia ze sławami wszelkiej maści.


Osobiście nie mam tu zbyt bujnych doświadczeń. Zapamiętałam z rejsu na Hel w ósmej klasie, że płynął z nami Wojciech Młynarski. W nastroju tego dnia zdecydowanie ,,nieprzysiadalnym''. Młodziak był wtedy, może właśnie pierwsza (i chyba ostatnia) sodówka do głowy uderzyła... W każdym razie niesympatycznie się zachowywał.


Parę lat później w okolicach warszawskich Domów Centrum minęłam się na ulicy z samym agentem J-23, ale nikt mi w domu i wśród znajomych nie chciał w to uwierzyć...


I to by było na tyle do czasu, gdy zaczęliśmy bywać muzycznie, konkretnie jazzowo, bo nagle zaczęliśmy widywać z bliska i Ptaszyna, i Karolaka, i Dudusia Matuszkiewicza, i Andrzeja Dąbrowskiego, a pan Nahorny - wykładowca na gdańskiej Akademii Muzycznej - pojawiał się na wszystkich Asi egzaminach. Oczywiście, na widywaniu się rzecz zawsze kończy, bo my nie z tych, co sobie zaraz muszą fotkę ze sławą strzelać...


Inspiracją do tego wpisu była rodzinna rozmowa niedzielna w Lipuszu. Bo tak się złożyło akurat, że w ciągu dwóch dni wszyscy niemal otarli się o znane postacie. Asia i Michał w drodze od Magdy spotkali w jakiejś knajpie przydrożnej Edytę Górniak, Pierworodny z rodziną posilał się w stolicy o dwa stoliki od posłanki Krystyny Pawłowicz, a teściowa Asi na lotnisku odprawiała się do spółki z Saletą i Michalczewskim. Bardzo nas ubawiła ta seria...


Ciekawam Waszych doświadczeń w tym względzie...





niedziela, 10 lipca 2016

Niebabcine - niezjadliwe

Taka dewiza przyświecała mi w dzieciństwie. Jak byłam łakomczuchem, tak poza domem prawie nic mi nie smakowało. Dlatego też pierwsza kolonia, gdy miałam osiem lat, była koszmarem! Nie dość, że kadra jakaś niesympatyczna, warunki nieciekawe, to jeszcze paskudne jedzenie! Gdybym wtedy miała komórkę, dzwoniłabym pewnie do domu parę razy dziennie, z płaczem...


Mama nauczyła się dobrze gotować właściwie dopiero wtedy, gdy już Babcia nie potrafiła spraw kuchennych ogarnąć. Toteż kiedy raz w roku Babcia kładła się na miesiąc do szpitala (z powodu otwartych żylaków), cierpiałyśmy z Sister męki. Prawie jak Tantal, bo było co jeść, ale nam się ręce do owego jadła nie chciały wyciągać...


O dziwo, bez problemów zagustowałam w kuchni ,,harcerskiej''. Na obozach, na które jeździłam całe lata, prawie wszystko było konsumowalne. Poza salcesonem, oczywiście! Szczególnie smakowało mi zawsze ,,białe szaleństwo'', czyli twaróg ze śmietaną i szczypiorkiem. W domu raczej Babcia serwowała wersję słodką. Atrakcją obozów była też twarda marmolada z bloku, która w mojej rodzinie  była absolutnie zakazana...


Najbardziej ,,smaczne'' były na obozach niedziele. Zamiast chleba na śniadanie były duże wiejskie bułki, tzw. ,,dupki'', w mieście nieosiągalne. W miejsce codziennej zbożówki z mlekiem występowało kakao, a na deser po obiedzie dostawaliśmy spory kawał drożdżówki. Nie była ona może tak wykwintna, jak babcina, ale za to ile miała kruszonki!...


Drugi w moim życiu dłuższy koszmar gastronomiczny to była tzw.,,zerowa praktyka studencka''. Przez bity miesiąc na śniadanie i kolacje dżem ,,Międzychód'', na obiad dzień w dzień najtańsza kiełbasa. Raz pieczona, raz gotowana, czasem w całości, innym razem w ,,obszernych fragmentach''. I nic więcej, a do najbliższego sklepu parę kilometrów, w dodatku zamykano go, zanim kończyłyśmy pracę w polu... Dżemów i kiełbasy do dziś praktycznie nie jadam!


Ciekawość kulinarna obudziła się we mnie dość późno. Już jako żona i matka przez długi czas żywiłam rodzinę tym samym, czym karmiono mnie. Reklamacji nie zgłaszano, więc uważałam, że jest dobrze. Właściwie dopiero, gdy z domu wybył Pierworodny, największy u nas malkontent gastronomiczny, zaczęłam trochę eksperymentować. Teraz już hulam sobie na całego!


***


Na koniec się trochę pochwalę. Asia miała dziś koncert w ramach ,,Ladies Jazz Festiwal''. Szefową imprezy jest w tym roku Urszula Dudziak. Bardzo, bardzo moje dziecko skomplementowała. I podobno zupełnie szczerze...



wtorek, 5 lipca 2016

Awanturka (ale niezbyt burzliwa)

Gdziekolwiek jestem, czytam wszystko, co napisane. Nazwy ulic, miejscowości, szyldy, napisy na billboardach itp. Tak mam i już.


Wędrując jakiś czas temu po gdańskiej Starówce, napotkałam na bocznej od Długiego Targu uliczce szyld: ,,Pijalnia wódki i piwa''. Ot, ciekawostka. Pijalnie piwa oraz pijalnie soków już spotykałam, ale żeby wódki? Szyld widniał na dość odrapanym budynku, nad bramą wejściową, raczej nie zachęcającą do wstąpienia. Po obu stronach z góry na dół kolejne napisy obwieszczały, co w przybytku można wypić (po lewej stronie) oraz skonsumować (po prawej).


Lista po prawej sprawiła, że poczułam się cofnięta w czasie o jakieś 30-40 lat. A więc: śledzik z cebulą, serdelek z musztardą, galareta z nóżek, coś tam jeszcze i na końcu ,,awanturka''.


Coś mi to słowo w znaczeniu garmażeryjnym mówiło, ale co? Pierwsze skojarzenie - twaróg. Czyżby taki ze śmietaną i szczypiorem, zwany na obozach harcerskich popularnie ,,białym szaleństwem''? Nie, chyba nie... Drugie skojarzenie zupełnie odmienne - ryba. Ale w jakiej postaci? Hm...


Zapytałam już w domu Małża, czy coś mu owa ,,awanturka'' nasuwa. Nie miał pojęcia. Następnego dnia podczas spaceru zagadnęłam Beatę. Moja koleżanka, jako osóbka sprawna technicznie, natychmiast udała się po poradę do wujka Googla. I tak dowiedziałam się, że w zasadzie oba moje skojarzenia w jakiejś mierze słuszne były, albowiem ,,awanturka'' to pasta twarogowo-rybna! Standard za głębokiego PRL-u w podrzędnych knajpach jako tania zakąska...


Zaraz mi się przypomniały czasy obowiązkowej konsumpcji przy zamawianiu wysokoprocentowych napitków. Najtańszą wersją był wówczas bodajże żółty ser - plasterki lub małe kostki, posypane papryką w proszku ku ozdobie... Albo ,,częściowo nieświeże'' jajo na twardo, na którego połówkach szklił się podstarzały majonez...


I te rozkosznie ludyczne (kto to pamięta?) nazwy innych ,,przysmaków'' - ,,inwalida'' albo słynna ,,lorneta i meduza''. Przaśność tak w gustach, jak i w języku.


Na fali tych wspomnień przyrządziłam sobie porcję ,,awanturki'' z twarożku ,,Kresowego'' i wędzonej makreli.  Nawet mi smakowała...


***


Poczytałam sobie potem trochę i dowiedziałam się, że sieć ,,Pijalni wódki i piwa'' liczy sobie już kilkanaście obiektów w Polsce, a pierwszy lokal powstał ładnych parę lat temu w Krakowie. Opinie konsumentów jednak, przynajmniej jeśli chodzi o gdański przybytek, są w  większości bardzo niepochlebne...


niedziela, 3 lipca 2016

Gniew (ale nie złość)

Dziś autko zaniosło nas niedaleko, ale interesująco. Nawet się nie spodziewałam tak fajnej wycieczki.


Naszym celem numer jeden była mała wieś Piaseczno przy starej ,,jedynce''. Miejsce kultu maryjnego między innymi, ale nie o to akurat szło.


Nie udało się nam jako KGW wziąć udziału w wojewódzkich obchodach 150-lecia tej szacownej organizacji, bo uroczystości wypadały w dniu, który od dawna był zaklepany na inną okoliczność. Ale wiedziałam, że właśnie w Piasecznie, w Muzeum Ruchu Ludowego,  do końca sierpnia będzie wystawa poświęcona jubileuszowi. Jako kołowy kronikarz chciałam zobaczyć, zrobić parę zdjęć itp. Niestety, muzeum czynne tylko w dni powszednie...


W drodze powrotnej postanowiliśmy zahaczyć o Gniew. Miasteczko z krzyżackim zamkiem, miejsce wiążące się ze wspomnieniami naszej młodości. Pod koniec lat osiemdziesiątych odbywał się tu któryś z rzędu Festiwal Piosenki Turystycznej ,,Bazuna''. Pamiętny m.in. z powodu straszliwego deszczu i wielu (niegroźnych na szczęście) nocnych wypadków na nadwiślańskiej skarpie, w błocie na miarę Woodstock.


Jakieś dziesięć lat temu też wybraliśmy się z dzieciakami do Gniewu. Zamek był wówczas w stanie nieciekawym, otoczenie również. A dziś? Coś pięknego! Obiekt jest w rękach prywatnych, otrzymał potężne wsparcie Ministerstwa Kultury i Wojewody, wszystko przepięknie odrestaurowane, do tego infrastruktura dla odwiedzających jak należy. Przy tym ceny za zwiedzanie, dodatkowe atrakcje, parking, toalety itp. nie porażają absolutnie.


Zaczęliśmy od przyjemności dla ciała, bo pora była obiadowa. W takich zamkowych restauracjach często drogo i byle jak. A tu miła niespodzianka. Smacznie, szybko (co w tym momencie było bardzo istotne!) i ceny przystępne.


Gdy kończyliśmy konsumpcję, na dziedzińcu nieopodal rozpoczynał się pokaz historyczny. Niestety, nie zdążyliśmy na całość, ale i obszerny fragment był satysfakcjonujący. Dwaj panowie na koniach, w strojach XVII-wiecznych, wprowadzali zebranych w tajniki sztuki wojennej z czasów husarii. Barwne opowieści, subtelny dowcip, dużo ciekawostek, przy tym nienachalny patriotyzm - to jest to, co lubimy!




piątek, 1 lipca 2016

Wakacje-nie wakacje...

Miałam na obecne lato różne pomysły, a i Małż urlop oszczędzał. Tymczasem chyba już nigdzie się nie wybierzemy, poza Piernikaliami. A to z powodu Erki.


W połowie czerwca byliśmy na kontrolnym badaniu ALP. Wynik w sumie gorszy niż po operacji - 1280, gdy norma wynosi 68! Znaczy wątroba nie nadąża... Po dwóch tygodniach intensywnego zażywania uderzeniowej dawki leków spadek raptem o 120. Niemal w granicach błędu, który wynosi  ok. 10 procent. Doktor zalecił jeszcze 3 tygodnie kuracji i oznajmił, że jeśli do tego czasu nie nastąpi bardziej znacząca zmiana, to trzeba się nastawiać na... Wiadomo!


Do tego sunia coraz mniej mobilna. Do Magdy się wybrać już nijak, bo tam wysokie piętro, schodów moc. A Era już na naszych trzech, z tarasu do ogródka,  potrafi się przewrócić. Asi nie podrzucimy, jak dotychczas, albowiem zaszły pewne okoliczności wykluczające ,,hotel'' na Brodwinie.


Tak więc pozostają nam krótkie weekendowe wypady, takie na 6-7 godzin. Bo tyle psisko w domu bez nas wytrzyma.


W przypadku Iry - poprzedniej naszej wilczycy - nie zdążyliśmy się zetknąć na dobre z psią starością. W wieku 11 lat zapadła na nowotwór i po trzech miesiącach odeszła. Owszem, ostatnie dni były trudne, ale nie obserwowaliśmy takiego długotrwałego i powolnego słabnięcia kolejnych funkcji. Przykro się na to patrzy, bo to trochę jak powtórka z Rodziców. Mam nadzieję, że nikt nie poczuje się urażony takim porównaniem?


Gdy wczoraj doktor aplikował Erze coroczny komplet szczepień, wszyscy troje przeczuwaliśmy, że to chyba ostatni raz...


Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...