Nie da się ukryć - lato nas w tym roku rozbestwiło. A tu nagle listopad prawdziwy!...
Jeszcze nie dowierzam, że to już absolutny koniec, zwlekam z sezonową przedzierką ciuchową, bo a nuż jednak znów krótkie gatki i podkoszulek? Jednak chyba się nie zanosi. Poczekam do końca tygodnia, potem już pożegnam nadzieję, matkę wiadomo czyją.
Włoski orzech z dżungli naprzeciwko zaczął sypać, na razie jakieś mikrusy tylko lecą, wielkości laskowych kuzynów. Ale zachodzę codziennie, raz 10 sztuk, raz kilkanaście, dobre i to. Niektóre muszę wydobyć z zielonego ubranka, od której to czynności za paznokciem kciuka prawej ręki czarno! Nijak tego domyć się nie daje, aż wstyd...
Do kina bym może się wybrała? Kusi i ,,Kler'', i ,,Kamerdyner'', i ,,Juliusz''. Byle na jakiś przedpołudniowy seans, gdy mniej popcornożerców, bom na odorek uczulona... Wolałam zdecydowanie szeleszczenie papierkami od cukierków w czasach słusznie minionych, to przynajmniej było zjawisko bezwonne...
Podczas gdy misie zaczynają gromadzić sadełko na zimę, ja próbuję zwalczyć zapasy, które narastały gdzieś tak od Wielkanocy. Potrafię się zawziąć w warunkach domowych, ale gdy mi poza pieleszami podstawią dobrości na stół - silna wola bierze urlop. Na szczęście w najbliższym czasie nie zanosi się na żadne wyjazdy, przyjątka, uroczystości rodzinne itp. Czyli jest szansa na bezkolizyjne wejście w ulubione dżinsy!