niedziela, 31 marca 2013

Z półmetka

Uprzejmie donoszę, iż nie przejedliśmy się, nie nadużyliśmy też niczego innego. Bardzo grzecznie i miło spędziliśmy pierwszy dzień Świąt. Nawet Staś i Seba poskramiali swoje temperamenty. W efekcie czuję się zrelaksowana, lekka i zadowolona.


Oczywiście z bycia obsługiwaną nic nie wyszło, bo... Ojej, no, nie umiem! Może mniej brałam udział w usuwaniu tego, co na stole, ale we wnoszeniu i przygotowywaniu owszem. Jednak cała załoga współpracowała, więc nie sposób było się zmęczyć.


Po szesnastej potomstwo się rozjechało do drugich rodziców i można się było oddać lenistwu przy książce. Jutro kawka u teściów Asi, a po obiedzie w pielesze...


A jak Wasze świętowanie?

sobota, 30 marca 2013

Już w pełni świątecznie

Jakiś Wielkanocny chochlik działa. Opublikował mi połowę wpisu...


***


Warto się było wczoraj więcej napracować, by dziś zakończyć działalność gastronomiczną tuż po piętnastej. Małż dzielnie wysprzątał, co tam jeszcze było do wysprzątania i mogliśmy się oddać relaksowi przed jutrzejszym słodkim rozgardiaszem familijnym.


Okazje, jak to u nas, z racji rzadkich spotkań wszystkich członków rodziny, skumulowane. Oprócz tej najważniejszej, wynikającej z kalendarza, mamy zaległe urodziny Pierworodnego i lekki falstart w postaci moich imienin. Jakby się uprzeć, to jeszcze i przypadające za tydzień 87-me urodziny Mamidła dałoby się obejść. Ale nie uchodzi upychać dostojnej jubilatki między pomniejsze uroczystości...


***


Kochani!


Od kiedy zaczęłam prowadzić ,,rozdwojone''życie, a przez to rozluźniły się mocno moje relacje towarzyskie w realu, to Wy staliście mi się najbliżsi. Nie wiecie, ile znaczy dla mnie ten codzienny kontakt z Wami, choć w przeważającej większości nie znamy się naocznie. Doradzacie, pocieszacie, a gdy trzeba, potraficie mnie z lekka opiórkować i postawić do pionu.


Dziękując za wszystko, co dotychczas i mając nadzieję na nieustający ciąg dalszy, życzę Wam nie tylko na Święta, ale i na co dzień spotykania na swoich ścieżkach samych dobrych ludzi, wielu radosnych zdarzeń, żelaznego zdrowia i... po prostu szczęścia!

piątek, 29 marca 2013

Tak mi się marzy...

...żeby w Niedzielę Wielkanocną zasiąść na kanapie i czekać, aż zostanę obsłużoną! Bo się czuję ,,orobiona'', jak mówią w okolicach Andrychowa. A jeszcze jutro sporo pracy czeka...


Sama nad sobą się lituję, że znikąd pomocy. No, ale dlaczego niby dziecka miałyby walić drzwiami i oknami, by dywany wytrzepać, szyby myć, firany prać  itp., skoro osobiście sobie nie przypominam, bym za młodu się wyrywała do roboty w ,,kwaterze głównej''. Przecież Mamidło doskonale sobie radziło samo, jeszcze po siedemdziesiątce!  Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało...


Źródłem mojego zmęczenia są nie tyle przygotowania świąteczne, ile fakt, że od niedzieli ubiegłej miotam się bezsennie w łóżku średnio do piątej rano. I za Chiny nie wiem dlaczego. Nigdy nie miałam kłopotów z zaśnięciem. Poza takimi przypadkami jak egzamin dnia następnego czy jakaś niemiła sprawa w perspektywie.


Liczę przysłowiowe barany, przepowiadam sobie w myśli zapamiętane wierszyki i piosenki i NIC! Dopiero kiedy Małż wstaje do pracy, udaje mi się zasnąć, ale ten sen też ,,szarpany'' z pobudkami.


Wstaję rozbita, nogi mi się plączą, o ściany się obijam. Paskudztwo! Może to przesilenie wiosenne?... Oby!


A co do tego marzenia o nieróbstwie wielkanocnym. Choćby i dziatwa rzeczywiście chciała samodzielnie wszystko podać i przygotować, to przecież nie wytrzymam! I tak mnie siła jakaś zagna do kuchni, by sprawdzić, czy aby po mojemu czynią... Bo czy to smarkateria wie, jak wędlinki na półmisku ułożyć,?

czwartek, 28 marca 2013

Daty i mazurki

Poza przygotowaniami do Świąt miałam dziś do załatwienia dwie sprawy w mieście. Odbiór maminej legitymacji niepełnosprawnej i, w innym miejscu oczywiście, znaczków za IV kwartał ubiegłego roku.


Najpierw trolejbusem do MOPS-u. W pojeździe plakat informujący o meczu Areczki z kimś tam w dniu  28 marca. A ponieważ wczoraj widzieliśmy, że stadion oświetlony, ubzdurałam sobie, że 28. było w środę, a więc dziś 29-ty. Toteż gdy na poczcie głównej zobaczyłam karteczkę z napisem: ,,29 marca okienko filatelistyczne nieczynne, przepraszamy'', zrobiłam w tył zwrot! I podśpiewując znany skądinąd wersecik ,,tak dobrze szło, tak dobrze szło, a potem było Waterloo'', wróciłam do domu.


Po drodze, tuż przed domem, zaliczyłam jeszcze sklep pani Marzenki, jak co dzień. Ruchu zero, więc pogadałyśmy sobie chwilkę. I gadałybyśmy dłużej, ale przyszedł spragniony pan po piwo, więc wyszłam. I dzięki Bogu, a raczej może dzięki spragnionemu!


Wchodzę do mieszkania i co widzę? Mamidło stoi w ,,naszym'' pokoju przy barku i właśnie pracowicie zdziera banderolę z butelki likieru cafe latte! No tak! Śpiesząc się rano zapomniałam schować kluczyk!


Pierwsza myśl moja w tym momencie: w barku stoi kilka napoczętych butelek z moimi nalewkami. Ta jedna była ,,sklepowa'', nienapoczęta. I pytanie: czy Mamidło zdążyło popróbować tych niepełnych, a uznawszy, że niedobre, rzuciło się na pełną?


Obserwowałam ją potem chwilę, ale nie zauważyłam oznak spożycia... Ot, kolejny przyczynek, by zamek w drzwi wstawić!


Nałożyłam mamie na głowę farbę pt. kasztan i poleciałam do kuchni w celu sporządzenia mazurka. JEDNEGO! Od lat bowiem, poza tradycyjnym, próbowałam jakiś eksperyment poczynić, ale zwykle bez zachwytu rodzinki.


Jednak coś mnie podkusiło i tym razem. Bo porcja ciasta wyszła jak zawsze, a chciałam, by tym razem podkład był cieńszy niż zwykle. No, ale przecież nie wyrzucę reszty tak pracowicie gniecionej!


Akurat przypadkiem znalazłam słoik musu morelowego. Trochę rzadki był, ale rzuciłam na patelnię i odparowałam. Aha, tu zaznaczam, że w moim pojęciu mazurek to dwie warstwy kruchego ciasta, przełożone kwaskowym dżemem, a na wierzchu bakalie i polewa. Zazwyczaj czekoladowa.


Tu, skoro eksperyment, zachciało mi się innego wierzchu. Czegoś na kształt karmelu. Krótka konsultacja z moją nieocenioną Madzią i dostałam przepis. Trzy łyżki masła, 3 miodu plus siekane włoskie orzechy. Akurat wszystkie składniki posiadałam.


I teraz aż mi żal, że ten klasyczny w  sporej blaszce, a nowy zaledwie w najmniejszym korytku. Bo tym razem to nie jest niewypał. Na sto procent!!!

środa, 27 marca 2013

Nocy poprzedniej, mimo kataru zalewającego oczęta, chciałam zadanie domowe odrobić. A tu mi klawiatura zameldowała, że głodna! Baterie Małż gdzieś w tajnym schowku trzyma, nie miałam sumienia po północy budzić człowieka pracy korporacyjnej.


Po śniadaniu do apteki. Acatar, syrop jakiś z bzu czarnego (polecany przez koleżanki Małża z pracy), neo-angin na gardło. I zdecydowana poprawa! Nawet się wieczorem udaliśmy na mały recitalik Asi, też zresztą podziębionej.


Ciepło dość było i bezwietrznie, więc machnęłam migiem pozostałe gdyńskie okna. Poza łazienkowym, bo tam dostęp tylko dla akrobatów, a ja nie cyrkówka... Może nie tak w stu procentach ,,błysk ciupagi'', ale zmiana widoczna. I nosem przez mniej zakatarzonych wyczuwalna, bo Małż zaraz po wejściu z roboty spytał: - A co tu tak jedzie octem?


***


W tatowym ogródku śnieg częściowo stopniał do zera i pojawiły się krokusy z całkiem już solidnymi pąkami. Jeśli znów nie dosypie, zakwitną do niedzieli. Byłby miły wiosenny akcencik... Pierwiosnków parę też może, bo już kwiatki jak grosik. Jeszcze nieśmiałe, niewybarwione do końca.


***


Rozwiązałam nurtującą mnie od jakiegoś czasu zagadkę: dlaczego woda gazowana zamienia mi się w niegazowaną, której nie znoszę? Małż twierdził, że słabo zakręcam, więc ostatnio już naprawdę na siłą dokręcałam po przelaniu porcyjki do szklanki. I zero efektu! Ani bąbelka.


Dziś po powrocie z koncertu zastałam Mamidło w ,,naszym'' pokoju. Zaglądam dyskretnie   i co widzę? Stoi przy stole i popija ,,z gwinta'' MOJĄ wodę! Podczas gdy jej, niegazowana, stoi zawsze w kuchni. I aktualnie jest ledwo napoczęta. No cóż, widać cudze lepiej smakuje!


Czeka mnie wymyślenie kolejnego schowka antymamidłowego... Zaczynam się już powoli gubić w tym, gdzie co ukrywam.


Aha! Łyżki podobne do ,,gościowych'' znów były przeniesione z kuchni do pokojowego kredensu. Tym razem w towarzystwie łyżeczek. Czy ja nie jestem zbyt dojrzała, by wciąż się bawić w ,,ciepło-zimno''?



poniedziałek, 25 marca 2013

Wielki Tydzień z katarem w tle

Wszystko wskazuje na to, że Wielki Tydzień spędzę jako osoba bardzo pociągająca. Nosem, oczywiście! To chyba kara boska za mycie okna w Palmową Niedzielę...


Że tam z nosa kapie, to nic. Ale łzy płynące non stop to już zgroza! Ani poczytać, ani do krzyżówki zerknąć. W środę chcieliśmy wyskoczyć jeszcze na koncercik, ale w takim stanie? Bo i Małż współzakatarzony. Iść i w chustki trąbić, artystów zagłuszając, nie bardzo uchodzi!


Na zapowiedziane plotki do Hali też nie poszłam, by nie zawlec mimowolnie ciurkającej zarazy całej rodzinie. Za to piekarnik i wannę wyszorowałam, o! Też pożytek. Może i większy niż babskie pogaduszki, ale mniej przyjemny.


***


Dojrzałam do przewietrzenia linkowni. W ramach wiosennych porządków. Chyba nie ma co dłużej czekać, aż zreaktywują się ci, którzy milczą od roku czy dłużej. Żal, owszem, ale trudno! Postąpię trochę tak jak z garderobą. Co nienoszone od dawna, usuwam. To nie znaczy, oczywiście, że traktuję ludzi jak szmatyZakłopotanie!


***


Grafik muszę sporządzić prac przedświątecznych. Niestety, przed Wielkanocą niewiele można przygotować z wyprzedzeniem. Więc maraton wielkosobotni kuchenny się szykuje... W czwartek mogę upiec mazurek, w piątek pasztet i przygotowanie święconki. W sobotę żurek, galaretka z indorka, jakaś sałatka. Niby niedużo, ale troszkę czasożernie...


Najważniejsze to pamiętać, co kiedy odmrozić!

niedziela, 24 marca 2013

Ptaszyska...

... dały mi dziś do wiwatu! Aż pożałowałam, iż pukawki jakiejś nie posiadam. Tylko nie wiem, czy do gołębi bym strzelała, czy do karmiących je babć-sąsiadek?

Nie kojarzyłam jakoś faktu, że moim poczynaniom w kuchni gdyńskiej zawsze towarzyszy obecność pierzastych na parapecie, ze skutkami tegoż. A ,,skutków'' narosło! Ze 2 centymetry guana. Gdy otworzyłam okno celem umycia i ujrzałam ptasi urobek, zamarłam ze zgrozy...


Ze czterdzieści minut z tym walczyłam przy pomocy wszelkich dostępnych środków. Bez całkowitego sukcesu zresztą... A po drodze takie pomysły mnie nawiedzały, że strach się przyznać. Posypanie parapetu tłuczonym szkłem to była wersja najbardziej soft!


Nie mam specjalnego sentymentu do ptaków. Ale gołębie zawsze lubiłam. Do dziś...


 


 


 


 

sobota, 23 marca 2013

Zew

Prawie w każdą sobotę, po przywiezieniu Mamy z zajęć w Stowarzyszeniu, jedziemy na gdyńską halę.  Po zakupy mięsno-wędliniarsko-warzywno-owocowe.


Dzięki dzisiejszej wyprawie poczułam ducha Wielkanocnego! Ludzi multum, tylko w rybach zastój! Nie dziwota, wszak to nie karpiowe święta... Więc na zupełnym bezludziu pstrąga na Wielki Piątek nabyłam, mogąc wybierać i przebierać wśród kilkunastu stoisk.


Za to przy mięsiwach tłumy się kłębiły. Wiadomo, wszak Wielkanoc mięsem i kiełbachami stoi!  Zamrażarkę wypchałam po brzegi! Choć w porównaniu z innymi klientami, moje zakupy były bardzo mikre. Trochę drobiu na galaretkę, obowiązkowa biała kiełbaska na niedzielny obiad, wkład do żurku w postaci swojskiej i wędzonego żebra, troszkę szynki. I tyle.


Po ,,zewnętrznej'' stronie hali bazie, bukszpan, stroiki, brzozowe gałązki, palmy, nawet bratki. Te ostatnie, wobec zdecydowanie zimowej aury, nie znajdowały jeszcze nabywców. Może za dwa tygodnie? Rok temu na koniec marca miałam już obsadzone brateczkami skrzynki i w Gdyni, i w pieleszach. Tym razem trzeba troszkę poczekać...


Tak czy siak w halnym rozgardiaszu czuło się wyraźnie, że nadchodzi i Wielkanoc, i wiosna! Choć zimno było okrutnie z powodu wiatru północnego. Nie da się ukryć, że przemarzłam... I telepało mną do wieczora! Na szczęście ucho odpuściło...


Pod wieczór wpadła Asia, ustaliłyśmy wstępnie przydział zadań. Dziecko popełni schab ze śliwką, tradycyjną babę wielkanocną i ze dwa mazurki eksperymentalne. Specjalnością Starszych jest od niedawna rewelacyjny tort bezowy ,,made in Hania''. Chyba będzie?... Reszta jest milczeniem, czyli obowiązkiem Zgagi! Dam radę...


Zaczynam się cieszyć na spotkanie ogólnofamilijne! W dodatku w Lany Poniedziałek wypadają mi  tym razem imieniny!


***


Tym razem już po niedzielnym obiedzie ruszamy w pielesze. Spodziewamy się hardcoru w kwestii temperatury, ale nic to! Byle w domu... Pajęczyny przyjdzie zlikwidować. Okien nie będę myć! Gdyńskie zaliczę, wystarczy... Osobiste wypucuję, gdy już naprawdę wiosennie będzie!


 


 


 

piątek, 22 marca 2013

Piątkowe bajdurzenie

No, to tak: od miesiąca zbieram pracowicie łupiny od cebuli, ale i bombek jeszcze do pawlacza nie schowałam. Zobaczymy, co się bardziej przyda!


O te łupiny drżę nieustannie. Co z domu wyjdę, to po powrocie sprawdzam, czy aby Mamidło w ramach rewizji nie znalazło i nie wyrzuciło, bo to przecie ,,śmieci''. Na szczęście chyba bardziej Mamę ciekawi ,,nasz'' pokój niż kuchnia.


Od lat zaczynam przygotowania do Wielkanocy właśnie od tego zbierania. Bo nie wyobrażam sobie innych pisanek niż te w różnych odcieniach brązu z wyskrobanymi wzorkami. I na koniec natarte oliwą, by się pięknie świeciły...


Na zakończenie ostatnich przed Świętami ćwiczeń Tereska nakazała nam dużo jeść, pić wino i  dodała: ,,już ja wam potem dam wycisk''. Mam nadzieję, że na te dwa dni cała rodzinka diet się wyrzeknie, w przeciwnym wypadku bowiem nie mam koncepcji na menu. Nie potrafię zrobić białej kiełbasy z soi lub tofu, ani pasztetu z selera... W razie czego niech się wcześniej zdeklarują i  sobie sami przyniosą jakieś ,,przysmaki''!


Pierworodny kończy dziś 32 lata. Nie do wiary wprost! Wtedy też było raczej zimowo, ale w minutę po ukazaniu się na świecie Szymona znienacka rozległ się grom z jasnego nieba. Pierwszy wiosenny... Pani położna stwierdziła: - No, no, nie byle kto się urodził!


Coś mnie gnębi po prawej stronie i to mi się stanowczo nie podoba. Odezwała się stara kontuzja kostki, a od popołudnia mocno boli pod prawym uchem. Przez chwilę miałam wizję bardzo późnej świnki... Ale, póki co, nie mam szyi jak dres. I oby tak zostało!


Trafiło mi się dziś w autobusie usiąść (tak ,,półgębkiem'') obok pana w rozmiarze co najmniej 6 XL. Przez te kilka przystanków pan konsumował systematycznie ogromne pęto kiełbasy. Z trwogą czekałam, aż na deser pochłonie miętowy opłatek. A wtedy... Kto oglądał ,,Sens życia według Monty Pythona'', ten zrozumie...


 

czwartek, 21 marca 2013

Zaczytywując się...

Sprawdziłam! Obywatel płci męskiej rosyjskiej dożywa zaledwie 60-tki. Ale już obywatelka dociąga do siedemdziesięciu trzech!  Więc 13 lat wcześniej jeszcze nie taka zgrzybiała...


***


Na ten tydzień lektur 6 plus 3! 4 kryminały oraz  3 romansidła  i dwie pozycje pośrednie. Po kopnym śniegu dziś marsz do obu bibliotek. Jak po plaży, znaczy się ciężko! W obuwiu bardzozimowym... Grzęznąc co i raz. Ale ,,obowiązek obowiązkiem jest''... Czwartki są przypisane do książnic i już!


***


Lekturę czas zacząć! By wyrobić się do Wielkiego Czwartku... Z powodu aury jakoś do mnie Wielkanoc nie dociera...


 


 


 


 

środa, 20 marca 2013

Rozmyślania

Nie mam natury filozoficznej, przeto nigdy się dotąd nie zastanawiałam np. nad sensem życia. Chyba, że nad tym z filmu Monty Pythona... Niemniej czasem mnie coś zaciekawi na tyle, że odpowiedzi postanawiam poszukać.


Nie, żebym zaraz miała jakieś dzieła naukowe studiować. Ale tak w ramach programu minimum choćby do wszechwiedzącego profesora Googla się odwołać. I kilka linków napotkanych przeczytać wieczorową porą. Wiedza to powierzchowna i przy tym ulotna, bo wiadomo, że już i pamięć nie ta.


Ostatnio zainteresowała mnie np. średnia długość życia obywateli ex ,,bratniego kraju''. Zaczęło się od tego, że znajomy podczas lektury ,,Zbrodni i kary'' natknął się na epitet ,,sześćdziesięcioletni starzec''. Sam posiadał w tym momencie już nieco więcej wiosenek, czuł się całkiem żwawo i nagle... Prawie depresja! Niemalże zaczął przygotowania do opuszczenia ziemskiego padołu. Żadne słowa pocieszenia w stylu ,,no, co ty, jesteś sprawny, duchem młody, wysportowany, uprawiasz biegi, pływasz nawet w zimie w jeziorze, chodzisz po górach wysokich'' itp. nie odnosiły skutku pozytywnego. Zasklepił się na czas dłuższy w swej  domniemanej ,,starości''. Na szczęście już po wszystkim!


Tymczasem w kilku ostatnio czytanych rosyjskich kryminałkach współczesnych kilka razy natknęłam się na podobne określenia.  Na przykład takie coś: ,,była to ZGRZYBIAŁA sześćdziesięcioletnia STARUCHA''! Matko kochana! Natychmiast poczułam, że ,,grzybieję''... Z minuty na minutę. Co prawda jeszcze rok i dwa miesiące, ale TO się przecież nie dzieje z dnia na dzień. To jest proces!!!


Przyjrzałam się badawczo Małżowi. Wszak o cztery lata starszy. Czyli już procesy mykologiczne powinny wystąpić w pełni. No, owszem, łeb siwy, broda takoż.  Coś jakby pieczarka, purchawka albo kania. Ale ani kapelusza, ani blaszek nie dostrzegłam... Skórka też nie oślizgła, jak u maślaka. I nie pomarszczony jak smardz. Nóżka przy tym jeszcze całkiem krzepka! Ale, jak tak dogłębniej poanalizować, to czasem bywa bezwstydny jak sromotnik...I  wtedy żywcem mi przypomina... twardzioszka czosnaczka!


Więc w końcu zgrzybiały czy nie? No, widzicie? Paranoja dygresyjna dała znów znać o sobie. Przecież miałam poznać statystyczną długość życia obywateli Rosji. A gdzie mnie zawiodło?! Na manowce, jak zawsze! Nie było mi dane zostać naukowcem... Może i dobrze?


Ale tak na wszelki wypadek sprawdzę przy nocnych ablucjach, czy mi się gdzieś grzybnia nie wdaje...


 


 

wtorek, 19 marca 2013

Pasztet i ,,panna zielona''

Na prośbę Batumi powtarzam recepturę odziedziczoną po kądzieli.Podaję wersję ,,maksi'', bo innej nigdy nie robię. Można sobie przeliczyć na mniejszą porcję.


A więc: mięsa powinno być ze 2-3 rodzaje. Ja najczęściej kupuję kilo gulaszu wieprzowego, kilo drobiu (np. udziec indyczy), kilo gulaszowego wołu. Plus circa 60-70 deko wątroby i z pół kilo boczku wędzonego surowego.


Mięso (oprócz boczku) przyprawiam solą, pieprzem i papryką słodką, obsmażam krótko na patelni, potem do dużego gara, podlewam wodą i duszę wszystko do miękkości. Można wstawić do piekarnika, ale to prądożerne. Do gara dorzucam z pół kilograma pieczarek, garść suszonych grzybów  i ze 4 spore posiekane cebule.


Gdy już wszystko się udusi, wystawiam maszynkę i przystępuję do mielenia. Sos powstały z duszenia dodaję też, gdy jest go bardzo dużo, to połowę. Mielę także boczek, oraz 4 zwykłe bułki namoczone wcześniej na kwadransik w wodzie z mlekiem (pół na pół).


Na koniec do wielkiej michy dorzucam 4 całe jajka i sporą garść majeranku. Ewentualnie można jeszcze całość nieco dosolić. Potem ,,tymi ręcami'' dość długo mieszam wszystko, żeby się składniki dobrze połączyły. I dzielę na 4-5 porcji, które ładuję do woreczków na mrożonki. Na ogół jedną porcję od razu piekę, bo już rodzinka przytupuje odnóżami, by spróbować. Reszta wędruje do zamrażarki.


Gdy nabierzemy ochoty na pasztecik świeży, należy kolejną porcyjkę wyjąć na 24 godziny przed pieczeniem, by się w całości odmroziła. Potem tylko jeszcze raz wymieszać łapkami i do piekarnika. Na 180 stopni, 45-50 minut.


Nawet moja Sister, zawołana wegetarianka, nie potrafi się oprzeć dwa razy do roku! I ,,grzeszy'' kawałeczkiem...


***


O 12.02 przyjdzie WIOSNA! Trudno w to uwierzyć, popatrując za okno, bo tam dziś zasypało świat na biało bardzo intensywnie... Niemniej to już tuż-tuż!

poniedziałek, 18 marca 2013

Nabzdyczeni

Z czego się to bierze, że jesteśmy takim wiecznie obrażającym się społeczeństwem? Czy to statystyczne polskie ego jest tak rozbuchane, czy jesteśmy tak bardzo przewrażliwieni, a tak mało wrażliwi?


Co kto na ,,forumnie'' publicznym powie, zaraz się znajdą nadąsani i naburmuszeni, gotowi do sądu podawać za byle co. Dziwić się potem, że wymiar sprawiedliwości taki nierychliwy w sprawach naprawdę ważnych, gdy pierdółkami się musi zajmować?


Obraz, piosenka, reklama, skecz kabaretowy - wszystko może się okazać powodem do znalezienia się na wokandzie. Że już nie wspomnę o wypowiedziach stricte politycznych, bo tu prawdopodobieństwo obrażalności zawsze wynosi 100 procent.


Gdyby dało się tę narodową skłonność przerobić na energię, można by pewnie zamknąć znaczną część elektrowni... Ale wtedy obraziliby się pozwalniani energetycy! No, oni może akurat słusznie...


Znam kilka rodzin, w których występuje obrażalstwo długofalowe, np. dwie siostry rodzone nie rozmawiają z sobą od dziesięcioleci, bo się  kiedyś o coś obraziły. O co? Już nie potrafią sobie przypomnieć, ale ,,przecież na pewno o coś ważnego''.I bądź tu teraz między młotem a kowadłem w przypadku chrzcin, ślubów itp. spędów familijnych. Prosić Zochę bez Kryśki, czy Kryśkę bez Zochy? Albo obie, ale posadzić na przeciwległych krańcach stołu i pilnować, by się nie spotkały w toalecie...


Nabzdyczeni odznaczają się generalnie jedną wspólną cechą: absolutnym brakiem poczucia humoru! I tu chyba pogrzebany jest przysłowiowy pies.


Zawsze mówiłam, że bez owego poczucia humoru nie byłabym w stanie przepracować 30 lat z niedużymi dziećmi. Które są nadzwyczaj szczere, do bólu. I potrafią rzucić do ,,pani'' takim tekstem, że jeśli brak dystansu do siebie, to tylko do Motławy skoczyć! Niemniej bywały panie ,,szkulne'', które się na nadmiernie szczere dzieci obrażały... I potem te niekończące się dyskusje nad ocenami z zachowania! Bo jak we wrześniu dziesięcioletni Jasio krzyknął, że pani jest ,,gupia'', to w styczniu należał mu się naganny... Oczywiście!Biznes


A cały ten post poniekąd wywołany ,,straszliwym skandalem'' w związku ze skeczem Abelarda Gizy z mojego ulubionego kabaretu Limo. Kto kiedyś pokochał jak ja Monty Pythona, ten zrozumie...


 


 

niedziela, 17 marca 2013

Pieleszowo-książkowo

Dziś niemal upał, bo na wejściu w pielesze aż 11,4! A co więcej, w piecu Małż odkrył jeden żarzący się jeszcze węgielek, po trzech dobach... I woda z bojlera wciąż letnia ciekła. Po raz pierwszy od dawna cieplej było w mieszkaniu niż na klatce schodowej.


Kolejną stację internetowo-radiową odkrywam - Złote Przeboje z lat 60-tych. Co za rozkosz dla uszu! Przed chwilą Cliff Richard, teraz Skaldowie... Ach!


,,Tylko'' dwie i pół lektury sobie zaplanowałam na nadchodzące dwa dni próżniactwa słodkiego. W tym półtora kryminału.


Zafascynowały mnie ,,Pamiętniki pisane szminką'' niejakiej pani Nepomuckiej. O kobicie nigdy nie słyszałam wcześniej. A płodna to niebywale niewiasta, jak można wyczytać na okładkach.Ponad 30 pozycji.


Pierwszy tomik kosztował 4,99, więc nabyłam, przeczytałam i... ,,wciągło'' mnie! Niby takie czytadełko-romansidełko, ale nie do końca. Szczególnie trzeci tom pt. ,,Samotność niedoskonała'' mnie zaciekawił. Pierwsze lata powojenne ukazane tak naturalistycznie, aż się dziwię, kto zezwolił na druk w czasach stalinowskich. A autorka w odcinkach drukowała m.in. w ,,Gromadzie Rolnik Polski''. Czasów z autopsji nie znam, urodziłam się rok i ciutkę po śmierci Generalissimusa. Rodzice i Babcia szczególnie wylewni nie byli w opowieściach z tego okresu akurat. Jednak czuję podskórnie, że był to znakomity czas dla mojego Dziadka-hulaki. I ze strzępków rodzinnych anegdot wnoszę pewne duchowe pokrewieństwo z jednym z bohaterów. Negatywnych, rzecz jasna!


Ciekawe, czego by jeszcze Dziadek dokazał, gdyby nie fakt, że latem  1951 roku narowisty koń kopnął go dość skutecznie w brzuch... Co opóźniło ślub Rodziców i poniekąd również moje pojawienie się na tym nie najlepszym ze światów...Może i dobrze, bo byłabym jeszcze starsza?Śmiech


 

sobota, 16 marca 2013

Sobotnie bla-blanie

Maszyna się zbiesiła i nie działała od 22-ej do północy! Ale się jakoś zreanimowała samoistnie...


Szanse na wypad bawarski wzrosły po rozmowie z Sister. Są ze Szwagrem gotowi zaopiekować się nie tylko Mamidłem, ale i Erką. Nie krzyczę ,,hurra!'', by przedwcześnie nie zapeszyć...


Dziecka małe wpadły podzielić się rozterkami w związku z planowaną zamianą mieszkania na większe. Nie wypowiadałam się, natomiast Małż owszem.  Tyle rzeczy trzeba wziąć pod uwagę w ich przypadku, że to nie na moją emerycką głowę...


Nadziewanego ,,wyścigowca'' dziś upiekłam! I nadzienie wyjadłam prawie sama. Małż nie chciał, Mama skubnęła ledwo. I bardzo dobrze! Rywalem największym do wnętrza kurzego był zawsze Tatko. Jeszcze wcześniej Babcia. Teraz solo się delektuję!


Namówiłam dziś Osobistego do odwiedzenia sklepu pt. JULA. Nie bardzo się orientował, co to takiego. Ale za to jaki zachwyt w oczach na miejscu! Prawdziwie męski market. Kobitek jak na lekarstwo... Bo tam śrubki, klucze, machiny różniste, cuda na kiju! Nic a nic się nie znam na tym wszystkim, ale lubię sobie popatrzeć. Szczególnie na Małża, któremu ślepka się świecą bardziej, niż gdyby nagle zobaczył Marilyn Monroe w tej słynnej sukience...Niczego nie nabyliśmy, ale usłyszałam westchnienie: - Gdybyśmy teraz mieszkali u siebie, to czego ja bym tu nie kupił...


Rozmarzenie męskie trwało aż do powrotu do domu! Już u progu nagle rzekł: - A ja cały czas myślałem, że mnie na jakieś ciuchy wyciągasz! - Ja?! Na ciuchy? No, co ty? Na ciuchy to ja chadzam sama, albo z Aśką! - oburzyłam się fałszywie. Bo jednak czasem...


 


 


 


 

piątek, 15 marca 2013

O wyższości...

Taka zima za oknami, że trudno uwierzyć w Wielkanoc za dwa tygodnie...


Pamiętam takie święta sprzed 36 lat, nasze ,,przedślubne''. W Gdyni było no, może nie wiosennie, ale przynajmniej bezśnieżnie. Przyszły Małż miał się zjawić w Lany Poniedziałek na obiedzie. Zadzwonił około trzynastej z dworca w rodzinnej miejscowości, oddalonej circa 70 km.  - Kochanie, nie dotrę! Zaspy straszne, pociągi odwołane, szans nie ma!


Jakie zaspy?! Jaki śnieg? Trudno mi było uwierzyć na słowo. A jednak...


***


Tak czy owak pora pomyśleć o tych świętach, których za bardzo nie lubię. Pamiętam, że i Babcia, i moi Teściowie twierdzili, że to absolutnie najważniejsze święta w roku. Ja jednak zawsze uznawałam wyższość Bożego Narodzenia.


Może to dlatego, że jestem sową? Więc Pasterka bardziej mi odpowiada niż Rezurekcja... A wieczerza przyjemniejsza od śniadania. Może nie bez znaczenia jest też menu? Bardziej ,,magiczne'' w grudniu. Bo to wielkanocne nie jest znów tak ,,nadzwyczajne''. Na pewno też wystrój domu odgrywa rolę niepoślednią.Gdzie tam baziom, brzózkom i zajączkom do choinki?


Jeśli jeszcze aura w Wielkanoc prawdziwie wiosenna, wtedy i radość ze świąt większa. Ale gdy buro, deszczowo lub wręcz zimowo? W tym roku bardzo wczesna data, może być różnie...


Oj, marudzę, wiem... Bo to jeszcze ten obowiązek wiosennych porządków! A mnie się nie chce, okropnie się nie chce. Ani okien myć, ani dywanów trzepać. Choć na pewno wypadałoby! Niby mam świadomość, że Sanepid nie przyjdzie na ,,kontrol''. Ale jak się zacznie nagłe pucowanie w całym bloku? Wychylić się tak in minus?... Przydałaby się jakaś ,,głupia Andzia''! Babcia miała takową za dobrych czasów. Zanim Dziadek wszystkiego nie przegrał przy zielonym stoliku...


Andzia była ponoć robotna jak wół, ale durna ponad wszelką miarę. A bywała też złośliwa. Babcia czasem porównywała mnie lub Sister do tej ,,osobistości'' i to była zawsze bardzo poważna obelga!


 


 

czwartek, 14 marca 2013

Kucharzenie nocą, trochę przed północą

Nie lubię gotować wieczorami. W zasadzie to już od zmroku. Gdy w kuchni ciemno, nie gotuję! Na szczęście nie miałam nigdy takiego przymusu, który dotyka przecież wiele pań domu pracujących do późna. Z czasów babcinych wyniosłam takie podejście, że na noc nie ,,raczymy'' familii kuchennymi wyziewami.Kolacji na gorąco nigdy  nie dane mi było spróbować... Chyba, że poza domem.


Dziś mi się jednak przydarzyła konieczność wieczornego pichcenia, z powodu jutrzejszych dopołudniowych obowiązków. Pora obiadu święta, nie może przekroczyć piętnastej. Mama niby na zegarku się nie zna, ale jej żołądek owszem...A ja po ćwiczeniach wracam do domu na circa 40 minut, po czym pędzę do pani doktor rodzinnej na 13.30, więc będę z powrotem dobrze po drugiej.


Długo myślałam nad czymś minimalnie woniejącym. Stanęło na łatwiźnie w postaci barszczu ukraińskiego opartego w znacznej mierze na gotowych mrożonkach. Szybko poszło, tylko ziemniaków parę dołożyłam i dwa kurzęce  udka. A że się potem na ,,Przyjaciółki'' zagapiłam, to i pięknie się wszystko pod przykrywką do miękkości uwarzyło. Zapominalstwo miewa dobre strony!


***


Moja poznańska Maryśka stoi na przeciwnym biegunie. Rozmawiamy sobie czasem blisko północka, a w tle słyszę jakieś łomotanie garnkami i łyżkami. - Co ty, kobito, wyprawiasz o tej porze? - pytam. - No, rosół gotuję/rybę smażę/sałatkę kończę/gołąbki zawijam, itp.


Telefon na głośnomówiący włącza i szaleje po kuchni! Ani to gadanie, ani gotowanie... Ale nie moja broszka, skoro tak lubi.


Dziecka starsze też ukochały nocne pitraszenie. Nie raz i nie dwa dzwonili, gdy około pierwszej w nocy dopiekał się sernik!  Teraz, gdy na dietę przeszli, ciast pewno nie produkują, ale może co inszego...


 


 


 

środa, 13 marca 2013

Wpis historyczny, po-dymny

,,Trzynastego marca roku pamiętnego wybrano Franciszka z kraju zamorskiego...''


Zadymiło, zaskoczyło, a co będzie dalej?... Się okaże!


***


Krystyny i Bożeny świętowały. Krystyny jakoś huczniej. Bożeny w tle. A ja się leniłam rozkosznie, jak to w pieleszach. Jedną książkę skończyłam, drugą nadgryzłam. Dwa prania w tym czasie automat wykonał bez zawracania mi głowy. Psisko calutki dzień wylegiwało się na tarasie i wreszcie się mogło wyszczekać do woli.


Starałam się za wszelką cenę unikać spoglądania na domowe rośliny, żeby sobie humoru nie zepsuć. Dwa okazy bowiem przypłaciły zimę stanem niemal agonalnym. Jednego mi nawet nie żal, w prezencie dostałam, ale jakoś nie przywiązałam się. Za to storczyk marniejący zawsze mi sprawia przykrość... Dwa liście raptem bidakowi zostały. Chyba nie do zreanimowania.


Mały remanent poczyniłam w kuchni, by sprawdzić stan pieleszowych zapasów. Spore braki odkryłam! W kawie szczególnie i jajkach. Za to w lodówce zaszłości przeterminowane... Śmietana, dwa twarożki itp. Zgubne skutki pomieszkiwania z doskoku! Przywieziemy, napoczniemy, otwarte trudno wywozić z powrotem, i tak marnotrawimy, niestety. Trzeba znaleźć na to jakiś mądry patent!


Jak kania dżdżu pragnę URLOPU! Nie dwóch dni, a tygodnia. Jak najdalej stąd. Najlepiej w Bawarii! Jest parę procent szansy na realizację w czerwcu.  Zobaczymy...


 


 

wtorek, 12 marca 2013

Dyrdymałki takie baby nieco zmordowanej...

6,0 nas w pieleszach powitało chłodno! A co tam, my już ,,zwyczajni'' takich niespodzianek. A poza tym z poduszką elektryczną nic nie jest straszne! Po godzinie leżenia na niej wręcz się pociłam...


Do południa ,,oj zlazła się babcia, zlazła'', że zacytuję Starszych Panów. Maraton mały rozmaitymi środkami lokomocji. Do pani doktor po papierek najpierw taksówką, potem dwa autobusy, kolejka, krótki marsz do sądu. A tam? Korytarze, schody, schody, korytarze, a gmaszysko ponure, że strach! Czekający pod różnymi drzwiami na rozprawy osobnicy z minami pogrzebowymi,  ogólny nastrój grozy...


Na szczęście w kwadrans się uwinęłam. I biegusiem z powrotem do Gdyni, by obiad matczysku podać o porze, do której przywykła. Zmachana już byłam, a tu się nagle okazało, że w osobistym stadium sklerozy umknął mi gdzieś fakt, że przecie i na środę i czwartek coś upitrasić trzeba. I dla nas, i dla Rodzicielki. Jakoś się udało rozmrozić szybko mielone, więc poszłam na łatwiznę i wyprodukowałam spaghetti dla pułku wojska. Nawet nieźle ta improwizacja wyszła.


Czy gdzieś u nas można dostać węgierską pastę paprykową? Zięć mi przywiózł słoiczek pod koniec lata z naukowej wyprawy do Budapesztu. Stało to bezużytecznie z miesiąc, bo nie bardzo wiedziałam, co z podarkiem czynić. Aż kiedyś odważyłam się dodać solidną łyżkę do gulaszu. Potem do leczo. I pokochałam ten dodatek! Teraz, gdy dodałam odrobinę do spaghetti,  słoiczek dno ukazał... Na Węgry się chwilowo nie wybieram, a zdecydowanie pożądam nowej porcji.


Całkowicie zaprzestałam kucharzenia w pieleszach. Albowiem albo mi składników brakuje, albo sprzętów wywiezionych na gdyńską emigrację. Tydzień temu przywiozłam wątróbkę, by na miejscu sporządzić. Nawet mi po raz pierwszy wyszła dzięki Waszym radom, ale... W domu nie miałam ani jednej cebuli, w sklepie akurat zabrakło i, jak na złość, żadna z dwóch sąsiadek też nie posiadała! A wątróbka bez cebuli? To nie do końca TO! Dobrze, że renety złote miałam, bo to podstawowy element pożywienia Małża o tej porze roku.


 

poniedziałek, 11 marca 2013

Para buch! Machina w ruch!

No wiecie Państwo!? Głowę bym dała, że coś tam wczoraj w nocy naklikałam. Fakt, że późno bardzo, bo do pierwszej z dużym hakiem telekonferowałam z Madzią, oczka już się nieco kleiły i może nacisnęłam nie ten ,,knefliczek''...


***


W południe ruszam do sądu złożyć wniosek o ubezwłasnowolnienie Mamy. Trudna decyzja, ale już nie ma co odwlekać. Otępienie galopuje. W razie jakiegoś zdarzenia zdrowotnego nie byłoby mowy o świadomym wyrażeniu zgody na poważniejszą medyczną interwencję.


Większość osób, które spotykam w Stowarzyszeniu, ma już te procedury za sobą. A przecież Mama i tak jest najstarszą pacjentką tam uczęszczającą. Panie psycholożki wręcz się nieustannie dziwią, że tak długo się ociągam...


Tak naprawdę zmobilizowałam się po uzyskaniu orzeczenia o niepełnosprawności w stopniu znacznym. Zrozumiałam, że lepiej już było i w związku z tym teraz będzie tylko gorzej.


,,Impreza'' nie jest tania, bo np. koszt powołania biegłego sądowego to 550 złotych! Niezła fucha być takim ekspertem...


Napociłam się mocno nad wnioskiem, do końca nie jestem pewna, czy tam wszystko jak należy zrobiłam. Czy załączyłam wystarczającą liczbę kwitów rozmaitych. Oby, po bieganie do sądu to nie jest to, co ,,tygrysy lubią najbardziej''.


***


Małż po trzech tygodniach wrócił na łono korporacji. Całą noc nie spał  z przejęcia! I z obawy, czy jeszcze czeka na niego biureczko z komputerem. Czekało! Łącznie z długą kolejką indagujących. Bo się problemów przez 21 dni nazbierało i pytań wszelakich. Poczuł się potrzebny!

sobota, 9 marca 2013

Podołek. Albo Podole?

Z wczorajszego doła pozostał dołeczek. Taki malutki, jak w brodzie Ani Muchy. Jeszcze się trochę ślimaczyłam do południa, ale potem były ważniejsze sprawy.


Wszak czekało nas wyjście do opery. Kameralnej wprawdzie, ale jednak! Więc na skrócone w czwartek włosięta trzeba było farbę jakąś maskującą to siwe nałożyć, nad przyodziewkiem się zastanowić, samocharakteryzacji się poddać itp.


Mimo wietrznej zimnicy na zewnątrz uznałam, że w kozakach chyba nie uchodzi. Więc po zaparkowaniu zzułam i nałożyłam pantofelki. I już przy trzecim kroku o mało nie padłam na jakimś ocalałym po odwilży kawałku lodu! Na szczęście Małż czuwał i ,,chwacko ułapił''.


No, z artystami to ja się jako tako skomponowałam w małej błękitnej i maminych perłach na szyi. Ale z widownią niekoniecznie! Wyraźnie stara skorupka, którą nasiąknęłam za młodu, dała znać o sobie.Bo pamiętam takie czasy, gdy znajome panie przed wyjściem do opery obowiązkowo udawały się do fryzjera i odziewały się w prawdziwe kreacje, częstokroć specjalnie na tę okazję nabywane z zaoszczędzonych zaskórniaków... A jeśli pojawiał się osobnik męski nie w garniturze, to musiał być to student z wejściówką za 5 złotych zamiast biletu.


Tymczasem panie generalnie przyszły w spodniach, kozakach i swetrach, niektóre miały bluzki plus żakiety. Generalnie typowy zestaw ,,do pracy''. Panowie na ogół w marynarkach, ale raczej bezkrawatowo. Kilku w bluzach sportowych lub wzorzystych pulowerach.


Najbardziej eleganckim mężczyzną na sali był osobnik circa dziesięcioletni! Nienagannie skrojony czarny garnitur, biała koszula wspaniale wyprasowana plus czerwony krawat w delikatne granatowe wzorki! Chyba nawet pan dyrygent małemu dżentelmenowi nie dorównywał.


Sam koncert przepiękny, choć uczestniczyliśmy w nim pełni napięcia. Albowiem tuż przed rozpoczęciem Asia nas poinformowała, iż z powodu schudnięcia suknia bez pleców ciągle się jej zsuwa z okolic ,,strategicznych'' i boi się sami-wiecie-czego. A fotoreporterzy na sali byli...


Dziecię jako osóbka dość temperamentna, zazwyczaj łączy wokal z tzw. ruchem scenicznym. Tu musiała mocno się powściągać! Układ koncertu był taki, że po dwóch piosenkach Asia schodziła ze sceny, by ustąpić drugiej ,,gwieździe'', Wojtkowi S. Był więc czas na poprawienie garderoby.  Jednak po przerwie dość długo byli na scenie obecni łącznie. Na szczęście do żadnego gorszącego epizodu nie doszło, choć przy ostatnim bisie konfekcyjne ,osuwisko'' było tuż-tuż...


Muzyka nie tylko łagodzi obyczaje, ale i wyrównuje dołki. Niczym walec, choć to bardzo nieodpowiednie porównanie. Ważne, że wyszłam w nastroju pod tytułem ,,cała jeestem w skowroonkach''... Choć włosy i sukienka mi nie śpiewały. Ani też pantofelek, czarny zresztą, nie biały ...


 

piątek, 8 marca 2013

czwartek, 7 marca 2013

Taki dzień się zdarza...

... no, może nie raz, ale na pewno niezbyt często!


W MOPS-ie co było do załatwienia, w dwie minuty załatwiłam. Z wrażenia, że bez żadnego wystawania w kolejce,  aż zostawiłam torbę eko. Nieważne!


Potem do Urzędu Miasta po kartę parkingową dla wożących niepełnosprawną osobę. I znów jak z płatka! Istny dzień dobroci dla petenta...


Wróciliśmy po niecałej godzinie, podczas gdy spodziewaliśmy się co najmniej dwugodzinnej absencji w domu. Umyłam Mamidłu głowę i postanowiłam przejść się jeszcze do osiedlowej biblioteki. Idąc pomyślałam, że trzeba by i z moją głową jakiś porządek zrobić. Weszłam do salonu fryzjerskiego z zamiarem zapisania się na piątek lub poniedziałek. A pani na to: - A dlaczego nie zaraz? Nikogo nie ma!


No to zasiadłam i zostałam ostrzyżona ,,z marszu''. I tylko Małż się lekko niepokoił, dlaczego ja aż tak długo trzy książki wypożyczam?


***


Do czwartkowego ,,cudu'' obowiązkową łyżkę dziegciu dodała jedynie pogoda. Po cieplutkiej, prawdziwie wiosennej środzie nagle znów zimnisko i wiatr paskudny. A już tak miło było się ,,przesiąść'' w półbuty i lżejszą kurtkę...


 

środa, 6 marca 2013

Remanenty

Tatowy ogródek nieco ze śmieci odgruzowałam, przy okazji wbijając sobie jakąś drzazgę w środek dłoni prawej... Dziabałam igłą, nie udało się wygrzebać. Nic to, wlazło, to i wylezie! Nie dziś, to jutro.


Przy okazji serwowania pomidorówki Małżowi ujawnił się  nam deficyt łyżek zupnych. Ki czort? Przecie było ich z tuzin. A tu w pojemniku na sztućce jeno dwie! Rewizja w kuchni nic nie dała. Podumałam, pokombinowałam i idę do ,,paradnego'' kredensu w maminym pokoju, gdzie ,,gościowe'' naczynia spoczywają. Znalazłam!


Na codzienny użytek od lat w Gdyni stosowano bardzo zgrzebne (by nie rzec - ohydne!) łyżki, noże i widelce. Gdy nastaliśmy, nabyłam trochę w miarę tanich, ale nieco ładniejszych. Stare po trochu wyrzucałam do śmieci. I oto wystarczyło, byśmy na dwa dni wybyli, a czujne oko Mamidła zaklasyfikowało nowe łyżki jako ,,paradne''...


Po każdym powrocie z pieleszy zastaję w kuchni ,,remanent''. Garnki pomieszane z talerzami, pokrywki znajduję w lodówce, w sztućcach totalny kogiel-mogel. Z pół godziny mi zajmuje doprowadzenie  wszystkiego do stanu  jako takiej używalności.


Nasza małżeńska kanapa zawsze dosunięta maksymalnie do ściany, znaczy rozłożyć się nijak nie da! Mus odciągnąć! Za to poduszki ułożone  precyzyjnie!  Symetrycznie...


W pokoju komputerowym zaciągnięte żaluzje! Ciemno, jak u Afroamerykanina w d..ie! Bez względu na pogodę...


Rozjaśniamy chatę... Na sześć-siedem dni! A potem znów ciemnota!


Kończę, bo mam jeszcze parę stron do przeczytania przed zwrotem lektur jutrzejszym!


 


 

wtorek, 5 marca 2013

Po-pieleszowo

Zaplanowane na dwa dni totalne nieróbstwo musiało ustąpić wobec ,,tak pięknych okoliczności przyrody''. Dlatego po południu, gdy Małż udał się na spacer, mnie wygnało do ogródka. Przez ponad godzinę usuwałam pamiątki z  jesieni w postaci liści i gałęzi-wiatrołomów.


Spod zeschniętego listowia, którego pięć wielkich koszy wygrabiłam i wyniosłam na kompostownik,  ukazały się licznie pąki tulipanów, hiacyntów, krokusów itp. Nie wszystko jednak padło ofiarą ,,krtków''... Jeszcze wyciachałam sekatorem różne zeschnięte badyle i ogródek zaczął wyglądać! Pani ,,perfekcyjna'' by się jeszcze nie zachwyciła, ale mam nadzieję, że po kolejnej przepustce osiągnę efekt, który przynajmniej mnie zadowoli!


W wiosnę wkraczam, niestety, z dwoma kilogramami do przodu! Stąd i nowe dżinsy, wczoraj nabyte w ulubionym ,,domu mody'' gminnej, o rozmiar większe. Buuu... Już nie 38, a 40!


A naiwnie sądziłam, że ostatnie dwa tygodnie, kiedy to obowiązków mi przybyło w związku z kontuzją Ślubnego, zaowocują lekkim spadkiem wagi. Może to jednak skutek uboczny wzmożonego czytelnictwa w pozycji horyzontalnej?...


Małż po wczorajszym przeglądzie sweterków dał się bez oporów zapędzić do inspekcji w koszulach. Circa jedna trzecia okazała się zbędna z przyczyn rozmaitych i przeszła w ,,stan spoczynku''. W sumie cztery spore worki trafiły  w dobre ręce... A w szafie luz!


Odpoczęliśmy solidnie oboje po dwóch tygodniach gdyńskich. Po powrocie większych szkód nie odnotowaliśmy, poza tajemniczym zaginięciem jednego maminego ręcznika...


A od rana znów kieracik. Najpierw krwawe badania kolejne Mamidła, potem do pani doktor rodzinnej, następnie odbiór zaświadczenia o niepełnosprawności, wizyta w straży miejskiej, by dostać zezwolenie na parkowanie kopertowe, itp., itd... W sobotę dopiero odsapniemy w Operze Leśnej na koncercie z udziałem dziecięcia.


A od poniedziałku Małż stanowczo wraca do roboty...

poniedziałek, 4 marca 2013

O tym i owym...

,,Detektyw Monk'' w wersji książkowej jakoś mniej mi się podoba niż serial. Niby to samo, a czegoś brak... Samą postać szalenie lubię, bo niektóre fobie pana Adriana są mi nad wyraz bliskie. Nie wszystkie, na szczęście!


***


Małż stanowczo zdrowieje, bowiem zaczyna tęsknić za pracą! Dziś dostał dodatkowy tydzień zwolnienia (proponowano mu 14 dni, ale odmówił stanowczo), po czym zaraz oświadczył, że mu z tego powodu głupio, bo tam wre robota, a on sobie w domu siedzi. I obawia się gromadzących się zaległości. Już widzę, jak za tydzień pomaszeruje na 13 godzin...I wyjdzie dopiero pod groźbą rozwodu!


***


Lustracja ogródka wykazała 3 kwitnące przebiśniegi, jakieś pojedyncze nieśmiałe fioletowe pączki na pierwiosnkach, kilkanaście mocno nabrzmiałych już pąków na różowej kalinie. Oraz całą masę cebulek wyrzuconych na wierzch spod ziemi przez bardzo pracowite tej zimy krety...


***


Prawie bez mojej namowy Małż zarządził rewizję w swetrach, wskutek czego pojemnik Caritasu wzbogacił się o jakieś 8 sztuk, w tym ze cztery turcjopochodne ,,zabytki'' w stylu pana Kononowicza. Jeszcze delikatnie podbechtam w kierunku przeglądu koszul...


***


Asię i Michała nawiedziła dziś pani chętna na zakup ich kawalerki. Przywiodła z sobą drugą panią, która chyba miała pełnić funkcję ,,antypicownika''. Dziecię mi zrelacjonowało, że pani nr 2 wydała się jej jakby znajoma. I vice versa. W efekcie okazało się, że to bliska przyjaciółka mojej Sister. Cy będzie to miało wpływ na negocjacje cenowe? Nie wiadomo...


Tymczasem Sister miała dziś urodziny. A ja się czuję głupio, bo życzenia mogę złożyć dopiero jutro z Gdyni, gdyż mi w laptoku poczta nie działa... Liczę jednak na Twoją wyrozumiałość, Basiu! Wiesz, jak Cię kocham! I jak nie mogę się doczekać Twojego przyjazdu.

niedziela, 3 marca 2013

Rodzinnie

Nareszcie w domu! Przywitało nas 8,8 stopnia, ale nic to!  Ważne, że u siebie w końcu, po dwóch tygodniach...


Małż z piecem sobie poradził bezproblemowo. Żeberka wytrzymały...


Wcześniej urodzinowe spotkanie rodzinne u Asi. Ależ jazgot był! Po jednej stronie Era z Bilbem w odwiecznym konflikcie o zabaweczki, z drugiej nadmiernie żywotny Stasinek skaczący po kanapie z towarzyszeniem gromkich okrzyków. A wszystko na 30 metrach kwadratowych. Łeb jak globus miałam...


W pewnym momencie doznałam łaski odpłynięcia w niebyt. Który trwał ze 20 minut. Nic nie mówiłam, nie było mnie po prostu! W aucie padłam bez życia... Pod domem odzyskałam energię.


Stanowczo wolę swoje wnuczątka w większej przestrzeni. Choćby w Gdyni, a najlepiej u nich w siedzibie. Gdzie mają dość miejsca do nadaktywności...


Dziecka mniejsze planuja zmianę. Kawalerka już nie wystarcza na bieżące potrzeby. I słusznie!  Bo to i piesek po drodze... W razie czego dołożymy starań i środków...  By i na zajęcia indywidualne ze zdolniachami starczyło.


Mieszkanie Babci jeszcze przez  3 lata nie do ruszenia...


 


 


 

sobota, 2 marca 2013

,,Pelagia...'' i kończyny

Pierwsze spotkanie z Akuninem - nadzwyczajna przyjemność! ,,Pelagia i Czarny Mnich''. Trochę mi na początku przeszkadzała spora ilość słów, których znaczenia nie znam. Dotyczyły realiów związanych z prawosławnymi hierarchami, nazw przedmiotów, części garderoby itp. Jednak po słownik nie chciało mi się zasięgać, bo akcja wciągnęła od pierwszych stron.


Chyba na spokojnie przelecę jeszcze raz, tym razem pod kątem opisanych realiów właśnie. I wtedy posprawdzam te nieznane słówka.  Jednak przedtem pochłonę drugą ,,Pelagię''...


***


Coś się dzieje z jedną łapą Ery. Od jakiegoś czasu okresowo kuleje. Dziś poszalała z Asi Bilbem, najpierw w sopockich lasach, potem jeszcze w domu, gdy dziecka na obiad przyjechały. I dość poważnie utyka. Chyba trzeba będzie do doktorka się udać. Może  jakieś zwyrodnienia następują, w końcu w kwietniu stuknie psicy 9 lat. To już dość poważny wiek dla owczarka. Gdy przeliczyć psi wiek na ludzki, jesteśmy niemal równolatkami (przy czym ja jestem młodsza, oczywiście!), a i mnie ostatnio lewe kolano cosik doskwiera tuż po wstaniu z łóżka... Przyjdzie chyba artrosan nabyć, który, jak zapewnia reklama - ,,codziennie od rana wspomaga kolana''.


***


Wieczorem w pielesze, nareszcie! Po dwóch tygodniach. Małż zapowiada kres separacji od łoża... Szok A mnie do widoku ogródka ciągnie, bo ciekawam, czy i na wsi żuławskiej coś zakwitło. W tatowym ogródku na razie dwa pierwiosnki oraz  jeden przebiśnieg. I forsycjom pąki puchną z dnia na dzień.

piątek, 1 marca 2013

Mina

Sporo dziś w kuchni, bo się wyrwałam z pomocą aprowizacyjną na urodziny Asi. Już wczoraj nagotowałam ,,mnóstwo za bardzo'' rosołu. W dwóch garach, bo wciąż mi brak jednego ogromniastego. Warzyw był huk, i mięska, bo w planie była galaretka drobiowa, a i dla Małża musiało coś w rosołku pozostać.


Z jarzyn dziś sałatka tradycyjna. Do tego naturlałam się mielonych, takich na jeden haps. Coś ze 40 sztuk mi wyszło. Za każdym razem przy tym niby pospolitym daniu ponosi mnie fantazja. Tym razem panierowałam w zmielonych płatkach owsianych i sezamie. A do wewnątrz poszło sporo pieczarek, cebuli i, oczywiście, węgierska pasta paprykowa.


Surowca było tyle, że jeszcze na jutrzejszy obiad wystarczy.


***


Po śniadaniu udaliśmy się z Mamidłem do fotografa, bo aktualne zdjęcie potrzebne do legitymacji ,,niepełnosprawnościowej''. Mimo zachęt pana fachowca, za nic się mama nie chciała uśmiechnąć. Nie, to nie! Minę ma stanowczo ,,na sztorm''. Pokazałam pani Marzence w sklepie, a ona na to: - O rany! Taką samą minę robiła, gdy przychodziła do sklepu z pani tatą i się na niego złościła!


Mogę to sobie wyobrazić... W strzelaniu fochów zawsze Mama była mistrzynią! Do dziś potrafi, po kilka razy dziennie. Widocznie tego się nie zapomina, jak jazdy na rowerze.


Pamiętam z młodych lat te sceny. W pierwszej chwili, gdy się Mama na Tatę zeźliła, on się nie przejmował specjalnie. Nawet czasem oczko do mnie lub Sister puszczał, pod tytułem: - Nie ma się co martwić, zaraz jej przejdzie.


Ale foch bywał długodystansowy! Po dwóch dniach Tatko tracił rezon i próbował się podlizywać, co utwierdzało Mamę w poczuciu słuszności focha i zachęcało do kontynuacji. Wyniosłe milczenie, specyficzny ,,rzut głową'', jak w filmowej wersji ,,Ani z Zielonego Wzgórza''... I tak to trwało ze cztery dni!


Nie przypominam sobie, by podobne tortury stosowała Mama wobec żeńskiej części rodziny. Na nas obrażała się na króciutko, na Babcię chyba nigdy. Tylko pan domu był ,,uprzywilejowany''...

Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...