niedziela, 29 czerwca 2014

I po konkursie...

Asia i Michał odwieźli Halinkę i mnie na miejsce kulinarnych zmagań.


Jak zobaczyłam konkurencyjne potrawy, miałam ochotę zwinąć garnek i wracać. Nie dość, że wykwintne (np. faszerowana kaczka, wątróbki pod pierzynką, gołąbki  w liściach botwiny itp.), to jeszcze gustownie poprzystrajane. A jak można ozdobić naczynie, w którym pływa mięsko w sosie? Posypałam tylko siekanym koperkiem i tyle... Ubożutko to wyglądało!


Pod surową ocenę jury trafiło w sumie 38 dań w czterech kategoriach: potrawy mięsne, wypieki, nalewki i dania różne. Na czele składu sędziowskiego stanął znany (podobno) krytyk kulinarny. Osobiście ani z widzenia nawet pana nie znam, nie zapamiętałam też nazwiska.


Podczas gdy jury degustowało i obradowało, wysłuchaliśmy dwóch koncertów. Najpierw siedem dziewcząt. Nie tyle z ,,Albatrosa'', ile z sąsiedniej gminy. W chóralnych pieśniach a capella. Potem trio znajomych Asi - kontrabas, akordeon i klarnet. Coś pięknego! Panowie cudnie grali tanga i muzykę klezmerską. Uczta dla uszu...


Wreszcie wyniki. Do każdej kategorii wywoływano na środek wszystkich uczestników, po czym wyczytywano najpierw wyróżnienia, potem trzy pierwsze miejsca. Na hasło ,,dania mięsne'' wyszłyśmy nieśmiało z Halinką, poza nami jeszcze  5 pań i jeden pan. I zaraz Hala usłyszała, że została wyróżniona za swoje pyszne roladki chrzanowe. - Super! - pomyślałam. - Honor Koła uratowany!


Potem następne wyróżnienie, trzecie miejsce, drugie miejsce. Już tylko cztery osoby stoją nienagrodzone.  - I na co mi to było? - myślę. - Najstarsza w Kole jestem i w kuchni, jak widać, do kitu. Wstyd...


I nagle słyszę: - Pierwsze miejsce - pierś indycza, pani Zgaga!


Matko kochana! Ale rozdziawiłam gębę! Hala mnie ściska, a ja stoję ogłupiała... - Za takie byle co? - pytam samą siebie. A jednak! Radość tym większa, że nie tradycyjne ,,czynniki społeczne'' decydowały, a bądź co bądź  krytyk prawdziwy!


Moja wiktoria nie była odosobniona. W kategorii wypieków absolutny zachwyt jurorów wzbudził tort bezowy Anny Marii, w potrawach różnych wygrały ryby z Motławy Mirki. W końcu pani prowadząca zażartowała: - No tak! Znów wszystkie nagrody dla ,,Grabinianek''...


A jednak pokonano nas w nalewkach. Czy słusznie? Może tak, może nie... Ale chociaż wyróżnienie się trafiło! Za śliwkową produkcję naszej szefowej.


***


Miałam potem okazję spróbowania paru potraw. Kilka bardzo dobrych. Niektóre jednak lepiej wyglądały niż smakowały. Słabo doprawione. Czyli dekoracja to nie wszystko?


Nie ukrywam, że jestem z siebie dumna. I z reszty naszych dziewczyn oczywiście też. Bo w sumie wszystko, co zaprezentowałyśmy, nagrody zdobyło. Dwa wyróżnienia i trzy pierwsze miejsca.


Moja nagroda to dwa półmiski oraz ogromny kosz wędlin od miejscowego producenta. Chyba mi do jesieni starczy... Co tam, mógł być i sam  dyplom, najważniejsza satysfakcja!



sobota, 28 czerwca 2014

Jak sobota, to robota

Tak już mam, że weekendy zwykle bardziej pracowite w moim wydaniu niż powszednie dzionki. Soboty szczególnie.


Więc dziś pospałam najpierw słusznie, bo kolega Małż skoro świt ruszył na rower i nie było go do dziesiątej; wtedy mnie obudził. Śniadanko, mycie głowy i do Pruszcza na cotygodniowe zakupy. Zaczęłam jednak od fryzjera, bo nadmiernie już zarosłam...


Na ryneczku zaskoczenie - nie było ani jednej truskawki! Małż nie mógł przeżyć. Na szczęście w jednym ze sklepów parę koszyków ocalało. Ale już drogie! Widać, że końcówka...


Po powrocie do domu szybki obiad. Trochę bardziej niż w ostatnim czasie  dietetyczny. Muszę zgubić przez lipiec chociaż dwa kilo! Odstawić ukochane żółte i topione sery, kabanosy itp. Małż zgodził się, by dostawać lepsze śniadania i kolacje kosztem chudych obiadków... Bo na dwie wersje to ja jestem za leniwa!


O siedemnastej postanowiliśmy pojechać do Decathlonu (Małż nowych butów do wędrówek szuka) oraz po kratki dla naszych winorośli, by miały się po czym wspinać. Przed wyjazdem zamarynowałam mięsko na jutrzejszy konkurs. Oraz podlaliśmy cały ogródek, albowiem zapowiadany deszcz jakoś spaść nie chciał.


Zajrzeliśmy jeszcze na cmentarz, by zostawić Rodzicom imieninowe kwiatki. I zlustrowaliśmy tatowy ogródek w Gdyni. Owszem, róże kwitną bujnie, ale generalnie chwast też ma się nieźle. I śmieci pełno, bo nie ma komu pozbierać reklamówek, puszek i butelek...


Po powrocie dalszy ciąg obróbki mięska. W dwóch porcjach - jedna na konkurs, druga na jutrzejszy obiad dla nas i dziecek mniejszych. Troszkę chyba mi się zbyt szczodrze sypnęło ostrej papryki... Trudno!


Chciałam sobie nabyć, m.in. z jutrzejszej okazji (ale nie tylko) naczynie z podgrzewaczem. Ceny mnie jednak nieco poraziły. Egzemplarz, który mnie zadowalał gabarytowo - prawie 300 złotych! To ja poczekam, może zamówię sobie jako prezent na jakąś okazję. A tymczasem na jutro pożyczę z koła gospodyń...  Dziewczyny przez trzy lata istnienia dorobiły się mnóstwa sprzętów. Z nagród na licznych turniejach i pokazach. Niestety, nie mamy żadnego własnego  lokum, więc wszystko zgromadzone na strychu u ,,szefowej''...


Trzymajcie za mnie kciuki od szesnastej, żebym nie była całkiem ostatnia!




czwartek, 26 czerwca 2014

Cud?

Wyobraźcie sobie, że Orange (dawniej Tepsa) odpuścił nam te osiem tysięcy kary! Dziś przysłali e-maila, że anulują i przepraszają ,,za niedogodności''. No, mają za co! Chłop jak struty przez tydzień chodził! Ja niby pocieszałam, mówiłam, że będzie dobrze, ale i we mnie się gotowało... Nic to, ważne, że strach z głowy! I będzie na małe rozpasanko we wrześniu...


***


Wszystkim moim Koleżankom i Kolegom po (byłym) fachu gratuluję dobrnięcia po raz kolejny do końca roku szkolnego! Bo to przecież znów rok bliżej do emerytury!:)


***


Po dość intensywnym maju i czerwcu cieszę się na spokojny lipiec. W kalendarzyku tylko jedna przypominajka - imieniny Anny. Poza tym pusto! Żadnych imprez, lekarzy, sądów, dalekich wyjazdów. No, chyba że do lasu na grzybki, które już się pokazują. I ze dwie parogodzinne niedzielne wycieczki w pobliskie rejony. Jedna już zaklepana - do Pasłęka.


Lubię swoją małą stabilizację. Stały rytm dnia i tygodnia. Oczywiście czas urlopów też miły, ale co w domu, to w domu. Chyba przekształcam się w tzw. nornicę, jak to określał mąż przyjaciółki, którą bardzo trudno było z domu wyciągnąć. Gości lubiła pasjami, ale sama się niechętnie  ruszała.


Na początku sierpnia Piernikalia u Halinki pod Kołobrzegiem. Gdzieś w połowie miesiąca pewnie trochę czasu spędzę z niemiecką Basią i przyjaciółmi z technikum. A we wrześniu, gdy Małż będzie miał pełne dwa tygodnie urlopu - jeszcze nie wiadomo co. Na pewno tradycyjnie ze 3-4 dni u Magdy. A potem? Kusi nas ponowny wyjazd do Bawarii. Ale i do gruntownego przeglądu Dolnego Śląska się przymierzamy po ostatnim pobycie króciutkim. Tyle tam jeszcze do zwiedzenia... A przy tym od jakiegoś czasu po głowie nam chodzi i Berlin, i Wiedeń. No, zobaczymy! Może zwycięży koncepcja ,,obozu wędrownego''?

wtorek, 24 czerwca 2014

Sentymentalny post na życzenie

Przyszedł dziś e-mail od Sister. Taki z łezką... Bo dziś imieniny Taty, za 6 dni Mamy. Gdyby żyli, pewnie w sobotę lub w niedzielę odbyłoby się rodzinno-towarzyskie spotkanie.


- Napisz o tym, jakie bywały te imieniny... - poprosiła Basia. - Bo chętnie sobie poczytam i przypomnę...


***


Skład osobowy wspomnianych przyjątek nie zmieniał się przez wiele dziesięcioleci. Z Wejherowa przyjeżdżała ciocia Renia (chrzestna Basi)  i wujek Kazik (mój chrzestny). Z Gdańska ciocia Judyta i wujek Wiktor. I z klatki obok przydreptywali ciocia Irena i wujek Witek Chrzestny Basi). Te ciocie i wujkowie w całości  byli ,,przyszywani''. Przyjaciele rodziców od wczesnej młodości. Z całego towarzystwa dziś żyje już tylko Irena...


Najokazalsze uczty bywały, gdy jeszcze w kuchni królowała Babcia. Musiały być śledziki, ozory w galarecie, pieczone mięsa, sałatka jarzynowa, wędzony węgorz, z piwniczki wyjeżdżały śliwki i gruszki w occie, zbierane osobiście borówki, ćwikła, do której tarłyśmy chrzan, roniąc łzy rzęsiste. Do kawy ze trzy rodzaje ciast (w tym tort czekoladowy i sernik obowiązkowo!). Dla panów kolorowa wytrawna wódeczka typu winiak luksusowy lub jarzębiak, dla pań ,,tata z mamą'', czyli wódka pół na pół z sokiem wiśniowym własnej roboty.


Każdy z gości miał u nas swoją ulubioną potrawę, na którą się nastawiał, przybywając. Podobnie zresztą działało to w drugą stronę. Do cioci Reni i wujka Kazika na przykład Tato jechał na golonkę z kapustą (danie u nas w domu niespotykane), a Mama na tort bezowy...


W trakcie przyjęcia nie mogło zabraknąć kilku roberków brydża. Grali najczęściej: Tato, wujek Kazik, wujek Witek i ciocia Renia. Mama w tym czasie zabawiała pozostałą trójkę gości, a my z Babcią sprzątałyśmy i szykowałyśmy deser.


Czasem wujek Kazik nieco nadużywał i wtedy zaczynał śpiewać dość frywolne pioseneczki. A ja na to czekałam z uchem nastawionym niczym radar... Potem, gdy weszłam w okres buntu, te sytuacje trochę mnie zniesmaczały. I w ogóle patrzyłam na tych rozbawionych ,,staruchów'' (czyli circa 50-latków) z lekkim obrzydzeniem. Jak to się zmienia punkt widzenia, gdy się samemu jest w takim wieku, a chęć do zabawy jak u małolatów! Nie do wiary... Ciekawe, czy moje dziecka też miewały momenty zażenowania podczas naszych imprez?


Po kuchennym zdetronizowaniu Babci, a potem, gdy jej już nie było, przyjęcia imieninowe stały się nieco skromniejsze. Wiadomo, Mama nie miała ani tyle czasu, ani kunsztu. Pamiętam taki moment, gdy przybyli kiedyś na obiad Judyta z Wiktorem, a na stole pojawił się wypiek z  pobliskiej, dość podłej zresztą, cukierni. - Lucynko! - zakrzyknęła ciotka-profesorka. - No u ciebie  w życiu bym się nie spodziewała kupnego ciasta!


W przeciwieństwie do Babci, która trzymała się schematów kulinarnych, Mama odważała się na eksperymenty. Najczęściej udane! Dlatego menu imieninowe zaczęło się zmieniać i co roku pojawiała się jakaś niespodzianka. Jednak zawsze musiał być sernik, ciasto z owocami i galaretką oraz  czekoladowy tort!


No i kryształy musiały na stole stać. W miseczkach te śliwki i gruszki w occie, na podłużnym półmiseczku śledziki, a na okrągłych paterach ciasta. I śliczny dzbanuszek na mleko do kawy ...


W ostatnich latach brydżyk nadal obowiązywał, choć rozgrywka stawała się swego rodzaju kabaretem. Panowie z wiekiem nabierali ochoty do ryzykanctwa, więc rzadko które rozdanie kończyło się bez poważnej wpadki. Za to moje dzieci ubóstwiały się przyglądać i przysłuchiwać karcianym powiedzonkom... ,,Gra w piki daje wyniki!''. ,,Kto gra w karo, wygra zaro!'', ,,Trefelki, kolorek niewielki'', ,,Asem czasem...''  itp... W tych rymowankach celował wujek Witek.


Teraz cała podstawowa czwórka brydżowa - Tato, Kazik, Renia, Witek - grywa pewnie z zapamiętaniem gdzieś na wygodnej chmurce.... Mama w rezerwie jako piąta. Lubiła, ale bez przesady!


***


Oho, alem się rozpasała w pisaniu! A tu rankiem bladym trzeba wstać i wreszcie do sądu pognać, by złożyć wniosek o schedę ubogą... Nie powiem, żebym kochała tę instytucję.



niedziela, 22 czerwca 2014

Pogwarki niedzielne

Wczoraj wybraliśmy się do Teatru Leśnego we Wrzeszczu na ,,Świętojańskie bluesowanie''. Uczta duchowa, owszem, ciało natomiast cierpiało... Zimnisko straszne, do tego na koniec trzeciego występu (Asi z zespołem) jak nagle lunęło! W strugach deszczu ewakuowaliśmy się do auta... I zaraz ogrzewanie w ruch. Taki to lata początek, ,,taki mamy klimat''...


***


Dziś zebranie koła gospodyń. Jako kobitki zapobiegliwe już dyskutowałyśmy o przygotowaniach do dożynek wiejskich i gminnych, o pleceniu wieńca itp. Zboża jeszcze wprawdzie zieloniutkie, ale planować trzeba. Co kiedy zebrać, w jakiej ilości itp.


Coraz większą mam tremę przed niedzielnym konkursem kulinarnym. Następnym razem, o ile w ogóle,  zgłoszę się raczej z jakąś nalewką niż z daniem mięsnym. Już mi się pomalutku maceruje tegoroczna ratafia, na razie w słoju tylko truskawki i czereśnie. Za moment dołączą czerwone porzeczki, potem może garść poziomek? Jeszcze później jagody, a na finał wiśnie. Cukru będzie ilość minimalna, stawiam na produkt półwytrawny tym razem.


***


Pigwowcom moim coś odbiło, fragmentarycznie kwitną oba po raz drugi. Ciekawe, czy zawiążą dodatkowe owoce? Ten większy mógłby, bo na razie między liśćmi bardzo ubogo...


Tymczasem z torebeczki nasion pod nazwą ,,divokie kvety'' (dzikie kwiaty) rzeczywiście wyrosły głównie chabry, kąkole i... polne maki! Mam prawdziwą łąkę na tarasie!


***


Pamiętam, że Babcia z płatków chabrów robiła wino. Niewielką ilość, dawkowaną li i jedynie ,,dla zdrowotności''. Na co ów przedziwny w kolorze kordiał miał pomagać? Nie wiem, bo raczej Mamie i Tacie był  tylko serwowany. My-dziewczynki  czasem dostawałyśmy po odrobinie wina z dzikiego głogu, gdy zaczynało się przeziębienie. Głóg był zbierany na Półwyspie Helskim, jakoś pod koniec lata. Żmudne niezwykle było wydłubywanie pesteczek...


Przepisy na te cuda odeszły wraz z Babcią. Mama nijakiej estymy ku domowym winom nie miała! Ja generalnie też nie lubię, bo to przeważnie trunki bardzo słodkie, a przez to ciężkie. Niemniej tęsknię za widokiem gąsiorków i słojów, wypełnionych  niesamowitymi barwami...


***


Za to nie wyobrażam sobie, by przez całe lato mogło choć przez chwilę zabraknąć w kuchennym krajobrazie kamiennego garnka z małosolnymi! Aktualnie trzeci rzut się z wolna kisi... Gdy już zostaje 5-6 sztuk bardzo ,,dużosolnych'', produkuję zupę ogórkową. I natychmiast nastawiam następną porcję! I tak mniej więcej do końca sierpnia...


piątek, 20 czerwca 2014

Miecz Damoklesa...

... zawisł nad nami. W postaci e-maila.


Dobrze, że podczas urlopu Małż nie czytał wiadomości, bo pobyt byłby całkiem skopany! Tymczasem wczoraj zajrzał do poczty i... o mało nie dostał zawału. Oto nasza ,,ukochana'' (czytaj: przeklęta!) Tepsa żąda od nas kwoty 7.880 złotych polskich za zerwanie umowy! Dacie wiarę?


Rzeczywiście zmieniliśmy operatora zarówno od stacjonarnego telefonu (w styczniu), jak i internetu (w maju). Jednak w naszym odczuciu wszystko zostało załatwione należycie. Na razie jakaś pani z infolinii przyjęła zgłoszenie reklamacji. Co dalej będzie? Czort znajet! Z Tepsą wygrać trudno. Jakiś czas temu wojowaliśmy o zdublowany rachunek na kwotę ok. 200 zł. Wtedy się poddaliśmy, po dwumiesięcznych przepychankach. Ale tym razem to nie przelewki! Nie stać nas na oddanie im lekką rączką ponad pięciu moich emerytur. Bo niby z jakiej racji? Skoro sprawiedliwość jest po naszej stronie...


A swoją drogą ciekawi mnie, skąd się bierze taka astronomiczna kwota? Jak to obliczono? Z kapelusza?!


***


Z innej beczki...


Czy sześć dni odwyku od czynności kuchenkowych może sprawić, że się w miarę dobra gospodyni stanie gastronomiczną ofermą? W moim przypadku stanowczo tak!


Tak mi dziś nie szło w kuchni, że coś okropnego. Najpierw przypaliłam  jutrzejszy gulasz, zaczytawszy się w kryminałku kolejnym. Ratowałam, jak mogłam, dodając to i owo. Zjeść się chyba da, ale wciąż jeszcze spalenizną zajeżdża...


Potem robiłam pomidorówkę. Z lanymi kluskami. Podkusiło, by do kluseczek dodać koperku. I to chyba był błąd. Zielsko bowiem momentalnie zatkało dziurki w przecieraku. Mała porcyjka wyszła zgodnie z zamierzeniem,  w postaci regularnych ,,robaczków'', ale potem musiałam przejść na oddzielanie łyżeczką nieforemnych glutów. W efekcie zupa wyszła smaczna, ale mało estetyczna... A przecież jemy najpierw oczami!


W kontekście konkursu kulinarnego, który już za tydzień, nie wygląda to wszystko dobrze....







środa, 18 czerwca 2014

Za młoda?!

Jak wiecie, z racji byłego zawodu, od siedmiu lat jestem na emeryturze. Moja poznańska Marysia nieustannie mi przypominała, że gdy tylko ukończę 60 lat, mam się zgłosić do ZUS-u z wnioskiem o przeliczenie świadczenia. Zwykle bowiem bywa to korzystne...


Wczoraj tuż po powrocie z wywczasu wypełniłam stosowne papierki i dziś udałam się do placówki powiatowej. Pani urzędniczka wniosek obejrzała, tu i ówdzie kazała uzupełnić, po czym zasięgnęła do jakiejś tabelki i oznajmiła: - Nie osiągnęła pani wieku emerytalnego!


Oczęta mi na wierzch wylazły. - Jak to?! Przecież skończyłam ponad dwa tygodnie temu magiczną sześćdziesiątkę... - Owszem, ale w pani przypadku wiek emerytalny wynosi 60 lat i sześć miesięcy! Zatem do zobaczenia na początku grudnia!


Miło skądinąd dowiedzieć się, żem na coś jeszcze zbyt młoda...


***


Drugie (w zasadzie czasowo pierwsze w kolejności) niepowodzenie spotkało mnie w przychodni macierzystej. Udałam się li i jedynie po recepty. W poczekalni pustka kompletna. W pomieszczeniu rejestracyjnym siedziała pani doktor pogrążona w rozmowie z miejscowym księdzem. Tymczasem  rejestratorka oświadczyła, że dziś jest natłok pacjentów, więc może mnie zapisać dopiero na poniedziałek... Gdzie się podział ów ,,natłok''?! Ani chybi niewidzialny był...


***


Wykonałam carbonarę według przepisu KGW. Matko, ale to dobre! Mimo kaloryczności straszliwej wprost. Złagodzonej nieco tylko przez razowe kluchy...


W ramach ekspiacji najbliższe posiłki pozaobiadowe w postaci sałaty. Rozpusta wczasowa wykazała co prawda wzrost wagi ledwie o pół kilo, ale i to zwalczyć należy! W końcu lato idzie... Trzeba się będzie nieco obnażać. I niekoniecznie wypukłym brzuchem epatować...


***


Moje ,,dzikie kwiaty'', posadzone z nasionek, okazały się głównie jakimiś wybujałymi chwastami. Wysokie to, nadmiernie wybiegnięte, słabo odporne na wiatry. Aktualnie pąki zapowiadają a to chabry, a to kąkole... Tu i tam odrobina maciejki. Pachnie wieczorem przepięknie! Maczki kalifornijskie się  wywiązują - cudnie kwitną! Wczorajszy wicher uszkodził po raz kolejny najpiękniejszą różę, prezent od Joanny na moje 55-te urodziny. Ułamaną gałąź wsadziłam do wazonu...




wtorek, 17 czerwca 2014

Rozpasanie

Inaczej nie mogę nazwać tego, cośmy przez ostatnie dni czynili...


Może teraz przyjdzie się nam zmagać z lekką zapaścią finansową. Ale co użyliśmy, to nasze! W końcu swoje lata mamy, zdrowie może zacznie szwankować albo ochota minie na to i owo,  więc jak nie teraz, to kiedy?!


Pierwsze trzy dni u Madzi nie nosiło jeszcze znamion rozpasania totalnego. Chyba, że zaliczyć tu pieszą wędrówkę Małża po beskidzkich szczytach. Biedny, przeszedł ,,tylko'' 56 km, zamiast planowanych sześćdziesięciu pięciu... Zawiniła ulewa. Ewakuował się busikiem...


W niedzielę rano wyjechaliśmy do zamku Książ. Po drodze zahaczyliśmy o Świdnicę, by popodziwiać śliczny ryneczek oraz największy w Europie drewniany Kościół Pokoju. Wrażenie niesamowite!


Potem już prosto do siedziby książąt von Hochberg. Miejsce naprawdę niezwykłe i pełne wciąż nieodkrytych tajemnic. O wiele ciekawsze niż Pszczyna, zarówno pod względem architektonicznym, jak i historycznym.


W pałacowych ogrodach niewiarygodnie ogromne rododendrony, moje ukochane krzewy. Trzymetrowe ,,potwory''. Niektóre, skryte w cieniu, jeszcze kwitły... Tereny wokół zamku tak rozległe, iż nie dziw, że ponad stu ogrodników miało tu co robić w czasach pałacowej świetności!


Zwiedzających w niedzielę mrowie a mrowie! Wycieczki szkolne krajowe, emeryckie niemieckie, grupki niezorganizowane, parking zawalony, gwar. Mimo to upajałam się każdą chwilą!


Po dziewiętnastej teren opustoszał i zrobiłoby się nawet cicho, gdyby nie fakt, iż w restauracji naprzeciw naszego hotelu odbywały się huczne poprawiny... Zarządziliśmy taktyczny odwrót ku położonej dalej restauracyjce i tam delektowaliśmy się napojami różnymi. Potem kąpiel ,,rocznicowa'' w ogromnej wannie i... no, nie jesteśmy przecież jeszcze tacy starzy!:)


Rano rześki spacerek z psem po parku i odmeldowaliśmy się, by ruszyć do Karpacza. Uwierzcie lub nie, ale przez cały poniedziałek Śnieżkę było widać jak na dłoni! Widocznie trafiliśmy na jeden z tych kilku magicznych dni w roku, gdy nie kryje szczytu mgła... Z naszego hotelu m.in. mieliśmy świetny widok na szczyt. A hotel kapitalny! Pokój z wielkim tarasem, więc Era mogła sobie bodźców dostarczać, a ja miałam gdzie zapalić. Do tego w obiekcie jacuzzi, basen i sauna.


Nasz pobyt podzieliliśmy na część hardcorową i lajtową. Więc najpierw etap turystyczny: długi i dość wyczerpujący marsz wzdłuż Łomnicy, a potem  do świątyni Wang. Na szczęście nie było upału. Świątynia się nie zmieniła, odkąd ją po raz pierwszy widziałam, 47 lat temu. Natomiast otoczenie? Diametralnie!


Po smacznym obiadku w ,,Łomniczance'' i powrocie do hotelu przebraliśmy się za ,,letników'', zostawiliśmy zmęczoną Erkę i poszliśmy się ,,polansować'' na główną ulicę. A co?! Było na co popatrzeć, nie powiem. Z godzinkę posiedzieliśmy w przytulnej kawiarence z widokiem na deptak, którym płynął ludzki strumień niczym na Monciaku w sezonie. Choć letników jeszcze stosunkowo niewielu.


Po powrocie do hotelu zaliczyłam jakieś 75 minut meczu Niemcy - Portugalia, po czym, usatysfakcjonowana wynikiem, zarządziłam pławienie się w wodzie. Najpierw kwadransik w jacuzzi (coś słabo bąbelkowała), potem dłuższa chwila w basenie. I znów do wanny! Małż jeszcze na parę chwil zamknął się w saunie. Dla mnie to akurat tortura, nie przyjemność... Gdy już oboje zalegliśmy z powrotem w jacuzzi, przyszła pani recepcjonistka. Popatrzyła na nas i mówi: - A nie chcecie sobie państwo włączyć bąbelków? Tu się taki guziczek naciska...


No tak! Teraz to nasze ciała zaczęły być traktowane jak należy! Więc kolejny kwadransik...


Wymoczeni i czyściutcy odzialiśmy się ponownie i ruszyliśmy na kolację do restauracyjki nieopodal. Młodziutki kelner traktował nas niczym udzielne księstwo! Zasłużył na suty napiwek...


W drodze powrotnej do hotelu moją uwagę przykuła wystawa sklepu monopolowego, gdzie na jednej z butelek nalepka głosiła, ni mniej ni więcej, tylko - ,,pieprzona kurwica''! Wyrób ponoć regionalny. Nie odważyłam się nabyć, choć pomyślałam, że dzieciom bym chyba zaimponowała...


Dziś, w drodze powrotnej, jeszcze krótka wizyta w Kaliszu, gdzie wspominaliśmy sobie różne sceny z ,,Nocy i dni''... Ładne miasto.


***


Troszkę trudno będzie od rana zacząć zmagać się z normalną codziennością... Po dniach, gdy to NAM usługiwano na każdym kroku. No, cóż, jakoś przywykniemy...


wtorek, 10 czerwca 2014

To ruszam!

Jutro o szesnastej. Pierwszy raz nie nad ranem, tylko po południu, trochę dziwnie...


Postanowiliśmy nieco dłużej zabawić na ,,tajemniczym Dolnym Śląsku'', więc jeszcze jeden nocleg zaklepaliśmy w Karpaczu, gdzie ostatnio byłam jako dziecię nieletnie, jakieś 47 lat temu... Ale wspomnienia mam piękne! Warte odświeżenia.


Zamelduję się nocą późną we wtorek. Trzymajcie się i... tęsknijcie!:)


poniedziałek, 9 czerwca 2014

Piszę, albowiem...

... być może już zaraz ruszam!


Korporacja małżowa doprowadza mnie do białej gorączki nie raz i nie dwa! W imieniny moje Małż był w delegacji, w urodziny takoż. Zapowiedziałam, by się nie ośmielił na rocznicę ślubu - 11 czerwca! I co? Szykuje się kolejny służbowy wyjazd!!!


Się okazuje, że mus Małżowi do Wrocławia właśnie na jedenastego...  Bo ,,bez ciebie sobie nie poradzimy''! Jasny gwint!!! Może się nagle okazać, że już  jutro około południa wyruszamy!


Madzię uprzedziłam. Sama nie wiem, co pakować i kiedy. Pranie nie wyschło, bo intensywna burza nocna była. Koszmar jakiś...


Mogę rano, koło dziewiątej, otrzymać telefon, że już za chwileczkę, już za momencik! W dwie godziny przyjdzie się zebrać. I ruszyć!


Zaklepaliśmy nocleg w Książu na noc z niedzieli na poniedziałek. Na razie żadna żywa istota nie odpowiedziała na e-maila. Ktoś tam jednak chyba czuwa przy komputerze?....


***


Dziecka małe chwilę po południu dotarły do celu. Czyli do Piwnicznej. Będą się tam z Bilbem relaksować do czwartku, a w piątek może przybędą  do Magdy?... I stamtąd dopiero zawrócą ku Wybrzeżu...


Jak ja się nie lubię pakować....



niedziela, 8 czerwca 2014

I znów w drogę...

Znienacka Małż oznajmił, że bierze urlop! W związku z czym trzeba jechać...


Oczywiście, pierwsze kroki kierujemy do Andrychowa. Ale potem Wałbrzych i Książ. Z jednym noclegiem. Ale się cieszę! Wyruszamy raniutko w czwartek, powrót w środę, przed Bożym Ciałem.


***


Wczoraj przed rozpoczęciem koncertu na Blues Festiwalu ciekawa i pouczająca rozmowa z dwoma sympatycznymi rzymianinami na temat... carbonary! Okazało się, że to, co z gospodyniami zgotowałyśmy w piątek, absolutnie carbonarą nie jest!


Panowie nas uświadomili, że autentyczne danie składa się li i jedynie z pasty (makaronu), podsmażonego na chrupiąco boczku i... jajek. Roztrzepane jaja dodaje się do makaronu wymieszanego z bekonem i powoli, mieszając, czeka, aż się zestalą i połączą całość. Żadnej śmietany bynajmniej w potrawie nie ma prawa być. Cebula raczej też wykluczona...


Ciekawe, czy istnieją wersje różne w zależności od regionu. Rzymianie twierdzili, że carbonara jest tylko  jedna!


***


Małż z nieznanych mi pobudek, sam z siebie dwa dni wojował z ponad dwudziestoletnim bałaganem w piwnicy. Czego tam nie znalazł! Pokłady cementu, gipsu, puszki z resztkami farb po wszystkich remontach itp. ,,Stajnia Augiasza'' niemal odchwaszczona... Muszę pójść zobaczyć to na własne oczy!


Ja w tym czasie rozpakowałam worki próżniowe, w których zimą upchnęliśmy letnie ciuchy. Zdziwiłam się, ile tego jest! A potem machałam żelazkiem długo, długo...


W zamian za dobre sprawowanie, pojechaliśmy sobie na najlepszą na świecie rybkę do baru ,,U Basi'' w Kątach Rybackich. Przez chwilkę byliśmy jedynymi klientami, szok, bo tam zazwyczaj tłumnie. Jednak po paru minutach zaczęły nadjeżdżać kolejne auta ze zgłodniałymi obywatelami...


Fajne wrażenie, gdy pogoda już całkiem letnia, a jednocześnie miejscowości nadmorskie jeszcze nieoblężone przez turystów. Poza pojedynczymi wyjątkami...


***


Asia ,,wypuściła'' dziś dwoje pierwszych swoich dyplomantów. Dumna bardzo z wychowanków... A ja z niej!

czwartek, 5 czerwca 2014

Androny matrony

Lubię, gdy siły natury wyręczają mnie w pracy...


Ponieważ większość bratków dokonała już żywota, zakupiliśmy dziś zamienniki. Kilka petunii, trzy śliczne niecierpki, cztery surfinie. Posadziłam to wszystko, ale jakoś nie chciało mi się podlewać. Stwierdziłam, że do jutra nowe roślinki muszą wytrzymać. I proszę! Od ponad godziny pięknie pada! Całkiem intensywnie nawet... Jak na zamówienie!


***


Małż tak oczarowany zamkiem Książ, że nakupował przewodników, mapek, podowiadywał się o noclegi, nawet o takie z psem i teraz szuka dogodnego terminu na wyjazd! Najlepiej jeszcze przed końcem roku szkolnego...


Tymczasem parę rzeczy jeszcze w czerwcu mamy do załatwienia, szczególnie ja. No, zobaczymy... Jeśli czerwiec nie wypali, to może wrzesień. Też dzieciaki w szkole, aura na ogół przyjazna, na dolnośląskich szlakach głównie przybysze zza zachodniej granicy...


***


Jutro uczę się gotować spaghetti carbonara. Nie jadłam jeszcze nigdy, bo nie wielbię szczególnie włoskiej kuchni.Skład już znam, wygląda nieźle, choć mocno kalorycznie. Prawdę mówiąc, wyobrażałam sobie tę potrawę zupełnie inaczej - pewnie poprzez skojarzenie ,,carbo''-węgiel. Sądziłam, że jest bardzo ciemna z powodu jakichś tajemnych dodatków. Musimy z KGW przygotować większą ilość na sobotnie targi w Lubaniu. Na samą imprezę nie jadę, bo w planie na ten dzień najpierw Blues Festiwal, a potem doroczny zlot rodzinny u szwagierki Adeli.


Od lat spotykamy się w okolicach maja-czerwca w miarę całą rodziną. Nigdy frekwencja nie jest stuprocentowa, ale większość przybywa. Miałam nadzieję, że w tym roku wreszcie i Pierworodny zaszczyci. Niestety, aktualnie w Hadze na szkoleniu przed nową pracą.


Impreza koszyczkowa, tym razem nastawiona głównie na grilla. Zabiorę więc jakieś wino, trochę dobrej kaszanki i sałatkę, którą wykonałam po raz pierwszy na moje urodziny gdyńskie. Z inspiracji kilku realnych i wirtualnych przyjaciół. Mix  kolorowych sałat, fileciki z pomarańczy, kawałki gruszki, suszona żurawina, ser pleśniowy, prażone ziarna słonecznika i płatki migdałów, dresing z tej samej ilości oliwy, soku z cytryny, miodu i francuskiej musztardy. Absolutna pychota!



 

wtorek, 3 czerwca 2014

Po co mi to?

Przecież już dawno przestałam się ścigać, konkurować, rywalizować. Więc... Po jakie licho zgłosiłam się na ochotnika? Musi jakieś zaćmienie umysłu dopadło!


Kiedy ze dwa tygodnie temu na zebraniu Koła nasza szefowa-Matka zapytała, kto gotów się zgłosić na tegoroczny konkurs ,,Niebo w gębie'', las rąk się jakoś nie podniósł. A że przy  kilku wcześniejszych imprezach  z różnych powodów nie mogłam wesprzeć koleżanek ani ciastem, ani daniem obiadowym, poczułam się w obowiązku! I prawica sama się uniosła...


Konkurs 29 czerwca, nomen-omen w imieniny Małża. Potrawa, z którą się zamierzam wychylić, nie całkiem spełnia wymagane kryteria. Wyobraźnia jednak podpowiada mi dobre alibi. Umocnione wiedzą fachową chrzestnej Zięcia.


Wiem, brzmi to enigmatycznie, więc spieszę wyjaśnić. Danie powinno mieć swoją historię (tu spełniam wymagania) i winno pochodzić z Żuław (tu spełniam niekoniecznie...). Jednak na zdrowy chłopski rozum biorąc - żuławiaków rdzennych praktycznie nie ma! Wiem, bo prowadziliśmy kilka lat temu badania. I odkryliśmy w całej gminie 3 (słownie trzy) rodziny zasiedziałe tu od pokoleń. Reszta to ludność, która napłynęła po wojnie z całej Polski. I z terenów byłego ZSRR...


Mój przepis z tradycją Żuław łączy... kminek! Uprawiany tu masowo przez całe dekady. Szczególnie w latach 70-tych i 80-tych. Przyprawa przez wiele osób, w tym i plantatorów niektórych,  nielubiana i wręcz pogardzana.


Osobiście jestem zawołanym i zdeklarowanym kminkożercą! Nie wyobrażam sobie młodej kapustki bez garści kminku. Kiszonej tym bardziej. Uwielbiam  kminek w pieczywie wszelkiego rodzaju. Nie miałam nigdy okazji zdegustować alaszu, ale na pewno też by mi smakował...


Byłam lata temu na weselu przyjaciółki w Malborku. Do czystego rosołu podano paluchy z kminkiem. Mało kto je spożywał na ochotnika, więc z kolegą muzykantem obchodziliśmy wszystkie stoły, podbierając wszystko, co niezjedzone... Wielokrotnie potem robiłam podobne ,,delicje'' w domu.


***


Antykminkowy ostracyzm może spowodować, że w konkursie przepadnę z kretesem. Choć w daniu kminku  nie widać... Nic to! Najwyżej pozostanę samotnym białym żaglem w kminkowym fan-klubie...



poniedziałek, 2 czerwca 2014

Porzuconam...

... przez Małża na całe samotne trzy dni!


On bawi służbowo na zamku Książ. I tego mu lekko zazdroszczę, bo nie miałam dotąd okazji odwiedzić. Za pociechę mam jednak możliwość bezkarnego leniuchowania!


Dom wypucowany po remoncie, więc sprzątać nie trzeba. Zgotować mogę sobie bezkarnie coś, co ja lubię, a Małż nie. Bez konieczności robienia podwójnej wersji obiadu. Ponieważ pada, mam alibi na niegrzebanie w ziemi.  I nie muszę walczyć o wieczorny dostęp do komputera. Żyć nie umierać!


***


Jakoś tak tuż przed remontem zbiesiła się nam łazienkowa waga. Gdy się na niej stanęło, rozpoczynała się chaotyczna gonitwa cyferek. Gdy ustawała, na ekraniku pojawiały się przedziwne dane. Mniej więcej od kolibra do słonia... Częściej jednak słoń!:)


Dwukrotna wymiana baterii nie wniosła niczego. Rozbiórka i ponowny montaż też. Uznaliśmy więc, że maszyna dożyła kresu swoich dni. W niedzielę nabyliśmy nową. Z niepokojem myślałam, co się to teraz pokaże. W końcu troszkę sobie jedzeniowo folgowałam ostatnio, tak z racji urodzinowych imprez, jak i intensywnych robót remontowych. Pierwszy zważył się Małż. - Nie jest źle, ważę tyle, co ostatnio! - zakomunikował. - To teraz ty!- zakomenderował. - Dobrze, ale odwróć się i bądź gotów do akcji pocieszania i ocierania łez... - poprosiłam.


Zzułam kapcie, wzięłam głęboki oddech, i... - Łał! Nie przytyłam! Nawet mam z pół kilo mniej... Uff!


***


Dziecka mniejsze wpadły wczoraj na herbatkę. Zabrały worek książek, w tym wszystkie asine Pottery, trochę ,,Samochodzików'' itp. Zapomniały tylko Asi organów, zakupionych po jej pierwszej komunii. Chociaż nie, te całkiem pierwsze chyba już wcześniej odeszły w niepamięć?... Coś kojarzę, że je komuś z okolicy przekazaliśmy w podarunku.


***


Kilka razy dziś, przez okno wyglądając, pasłam oczy widokiem moich nowych hortensji. Ależ są przepiękne! Obie ,,stare'' jeszcze nie kwitną, choć już drobniutkie zaczątki pąków widać... Mam teraz w ogródku kąt rododendronowy i hortensjowy, w każdym  po cztery sztuki! W rozmaitych odcieniach...


Wyrosło mi też coś na kształt dzikiego floksa. Ma to z metr wysokości, kwitnie na liliowo, nie wiem, skąd się wzięło. Zdecydowanie zdobi ogród! Musiałam tylko podwiązać, bo po ostatnich wichurach gałęzie się rozłożyły płasko po ziemi...








Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...