Podobnie jak Margolka, lubię luty. Raz, że ostatni przed wiosną. Dwa, że krótki i, w przypadku mojej rodzinki, nie naznaczony specjalnymi wydatkami. Żadnych urodzin, rocznic, imienin. Zawsze udawało mi się w lutym trochę grosza oszczędzić...
Dziś, na koniec miesiąca, poczyniłam tylko jeden skromny zakup - buty na podróż do USA. Konkretnie na samolotowy moment. Ha, moment, przecież to w sumie kilkanaście godzin! I rzecz idzie o to, by wytrzymać wszystkie loty w obuwiu. Więc żadnych obcasów, pantofelków ,,wyjściowych'', tylko jakieś ,,człapaki'' - by bezproblemowo przetrwać ewentualne obrzęki...
Sister ostrzegła: - Broń Boże nie zdejmuj, bo możesz już się potem nie zmieścić! Wiadomo, nie mamy lat dwudziestu, fizjologia swoje prawa ma. Nijakich dżinsów dopasowanych takoż się nie zaleca! Im luźniej, tym większa szansa na dotarcie do celu bez przykrych niespodzianek.
Powoli coraz częściej do mnie dociera, że to naprawdę już za niespełna dwa i pół miesiąca. Lufthanza na razie jedną niespodziankę nam zaserwowała, zmieniając trasę. Podobno ze względu na ,,wzmożone kontrole bezpieczeństwa''. Tak się cieszyliśmy, że nie lecimy przez Chicago, bo to podobno lotnisko-moloch. Niestety, zesłano nas właśnie tam... Może coś się jeszcze odmieni do maja?
***
Za tydzień uroczysty Dzień Kobiet w grajdołku, połączony z obchodami pięciolecia naszego Koła. I występ, którego jestem autorką i reżyserką. Straszne brzemię odpowiedzialności czuję... Niby próby wypadają nie najgorzej, ale mam sporo obaw. Już mi się śnią katastrofalne wizje... Mam tylko nadzieję, że miejscowe panie w razie jakiejś wpadki spuszczą zasłonę miłosierdzia!