sobota, 29 sierpnia 2015

Dożnęłam...

... nie watahę wprawdzie, ale jednak!


Nasze wsiowe dożynki bardzo udane. Początkowo ludzi jak na lekarstwo, ale z czasem pojawił się niezły tłum. Jedli, pili, płacili. Czyli trochę jako KGW zarobiłyśmy! Na ciastach, leczu (czy to ,,po polskiemu''?), chlebie z dwoma rodzajami smalcu. Żurek sponsorował szef Rady Gminy, więc darmowy był (żurek, nie szef!) i jakże pyszny zarazem... Gotowany na prawdziwej maślance!


Didżej się bardzo sprawdził, ludziska bawili się setnie do dwudziestej trzeciej trzydzieści. Zaliczyłam kilka sympatycznych spotkań z dawno niewidzianymi osobnikami w różnym wieku i różnej płci. Nawet byłam, pod nieobecność Małża,  dość  energicznie podrywana przez tatę byłej koleżanki z pracy. Ego mi urosło, że ho-ho.... Babcia miała wzięcie!


***


Na ryneczku rano nabyłam z siedem kilo antonówek. Przerobię jutro. Z czterech dużych pojemniczków malin dwa poszły na kolejną porcję naleweczki, z dwóch kolejnych zrobiłam sok, a z nieco podsuszonej masy powstanie jutro dżemik. Jeszcze trochę dokupię od koleżanki z ex-pracy, która plantację własną posiada. W końcu na zimowe dni grożące infekcjami nie ma jak malinowy soczek...


***


Smaluszek z fasoli po rozmrożeniu stracił tylko nieco na słoności. Poza tym zachował się wzorowo, a nieco się obawiałam... Teraz wiem, że na konkurs 20-tego września mogę się przygotować wcześniej. Wszak z wojaży na ,,ścianę wschodnią'' wrócimy wieczorem 19-tego...





środa, 26 sierpnia 2015

Babka w obowiązkach

Cztery doby takową byłam...


Tyle radości, ile i drobnych niedogodności. ,,Moje oczy są słabe, moje członki są stare'' - chciałoby się zacytować staruszka z ,,Żywota Bryana'' Monty Pythona. Tyle, że oczy zamieniłabym na uszy! Poza tym... Rzeczywiście to, jaki człowiek jest życiem sterany, wychodzi dopiero w kontakcie trzeciego stopnia z dwójką bardzo żwawych chłopaczków na czterdziestu paru metrach kwadratowych... No, nie nadążam!


Pamiętam, jak się dziwiłam Mamie, gdy maluchy przyjeżdżały do Gdyni. Nie mogła znieść tego, że wokół dzieci natychmiast  powstaje totalny nieład. Minęło raptem dwa-trzy lata i łapałam się na tym samym. Że narzuty na fotelach były wciąż rozbebeszone, że obrus skołtuniony - jakoś bolało! Jakbym była nie wiem jak perfekcyjną panią domu... A przecież to nie tak!


Przez większość dnia miałam pod opieką dwa słodkie aniołki. Wieczorem następowała jednak przemiana, szczególnie Stasiowi wyrastały rogi! Nie na długo, ale dość dotkliwie...


Małż, zazwyczaj bardziej cierpliwy i tolerancyjny w stosunku do dzieci niż ja, tym razem jakoś szybko nerwowo reagował. Zatem to mnie przypadła rola ,,dobrego policjanta''.


Jaką relację zdadzą w domu dzieciaki rodzicom? Hm... Niby starszy wnuk stwierdził, że gdyby nie spanie z bratem w jednym łóżku, mógłby tu zostać. Pewnie dlatego, że u nas dłużej niż w domu mógł sobie  pograć w ulubione gry komputerowe. Raport Stasia z kolei jest dla mnie wielką niewiadomą. Częściej był dyscyplinowany, raz nawet oświadczył, że nie kocha dziadka, więc?...


A jeśli zostaniemy zakwalifikowani jako wyrodni dziadkowie...



czwartek, 20 sierpnia 2015

Babski czwartek

Małż w delegacji, więc ja ,,błogosławiona między niewiastami'' cały dzień...


Najpierw wyjazd z ,,Małą'' B. do gminy na spotkanie w sprawie dożynek. Szansa na parę groszy z Urzędu jest. By mieć za co VIP-ów nakarmić. A mogą się niespodziewanie mnożyć, wszak kampania wyborcza ruszyła. Za wieniec też ponoć jakaś kopertka wpadnie...


Potem u tejże ,,Małej'' poddałam pod osąd społeczny moje gołąbki. Większe uznanie wzbudziły grzybowe. Hm... Dziewczyny uznały, że amatorów soczewicy wciąż jest niewielu, więc większe szanse na nagrodę ma jednak tradycja.


Pod wieczór bardzo sympatyczne spotkanie w mini-składzie zlotowym. Z Halą i ,,Większą'' B. Bez Doris. Znów test gołąbkowy. Tym razem obie panie stanowczo za wersją z soczewicą. I bądź tu, Zgago, mądra...


H. zdała relację z niedawnego ślubu i wesela młodszej córki wzbogaconą o milion zdjęć i dwa filmiki. Potem dyskusje na wszelakie bliskie naszym sercom tematy, przy ,,zdrowych'' chipsach i odrobinie procentów. Bardzo, bardzo miłe ponad trzy godziny! Chyba wszystkie trzy potrzebowałyśmy takiego spontanicznie zorganizowanego spotkania...


***


Od jutra na ponad dobę dostajemy ,,na komorne'' Bilbusia, a od soboty do wtorku obu wnuków. Oj, wesoło będzie... Pierworodny z Hanią postanowili nieco odpocząć od potomstwa. Rozumiem ich doskonale, ale włos mi się jeży na myśl o trzech nockach poprzedzonych nierówną walką o wyciszenie chłopaczków! Nic to, potem się jakoś zregeneruję...



wtorek, 18 sierpnia 2015

Przymiarka

Podczas gminnych dożynek co roku odbywa się mały konkurs kulinarny na konkretny typ dania. W tym roku są to gołąbki. I padło na mnie jako reprezentantkę sołectwa i Koła w jednym...


Najlepsze, wiadomo, klasyczne. Choć i one w kilku wersjach. W mojej rodzinie np. zawsze najpierw obsmażone na brązowo, potem duszone w sosie własnym z dodatkiem suszonych grzybów. I żadnego sosu pomidorowego!


XXI wiek wymaga nowoczesności w każdej dziedzinie, więc i w gołąbkowej takoż. Dlatego zrobiłam dziś małą próbę. Dwa warianty farszu, bo sama procedura tradycyjna. Pierwsza wersja to nadzienie z ryżu i grzybów - pół na pół pieczarki i suszone podgrzybki. Plus cebulka i dużo przypraw. Takie gołąbki już kiedyś robiłam na przyjazd mojej Basi-wegetarianki.


Farsz numer dwa powstał absolutnie z głowy, czyli z niczego. Oraz z szybkiego przeglądu kuchni i lodówki. Ugotowałam szklankę zielonej soczewicy, dodałam jedną podsmażoną czerwoną paprykę, cebulę i czosnek oraz kilka suszonych pomidorów. I zasypałam trzema rodzajami papryki w proszku, pieprzem ziołowym, odrobiną imbiru i garstką lubczyku.


Wersja numer dwa smakuje mi bardziej, choć nie ukrywam, mocno pikantne to! Zamierzam przetestować oba warianty na koleżankach z Koła. Niech doradzą, z czym wystartować...


***


Wczoraj akcja ,,Ogórek''. Kisiłyśmy w sześć kobit zapas na wszystkie możliwe kołowe imprezy. Urobek w postaci jedenastu pięciolitrowych baniaków po wodzie mineralnej powędrował do zacisznej piwniczki.


***


Około czternastej dziś dzwonek do drzwi. Stoi elegancki pan i chce ze mną rozmawiać. Po chwili okazuje się, że to... windykator, czyli prawie komornik! Skleroza Małża tak zaowocowała... Powiem szczerze, nie poczułam się komfortowo, mimo iż kwota zaległości była znikoma - 46, 44 zł. Dwa miesięczne rachunki za wodę. Chyba mi się w końcu przyjdzie nauczyć dokonywania przelewów...


sobota, 15 sierpnia 2015

Takie tam...

Popławić się w jeziorze, gdy wkoło skwar - bezcenne! Nawet gdy, jak w moim przypadku, umiejętności pływackie zerowe... Nawet postanie w wodzie po szyję sens ma i ulgę przynosi.


Najbardziej się nawodniła Era. Bo zaczęła już w rzeczce... Podczas gdy nasza emerycka czwórka (teściowie Asi plus my) zaliczała podstawową trasę spacerową wzdłuż Wdy w Papierni koło Lipusza. Grzyba ani, ani, bo za sucho. Za to rosa miło stopy i łydki chłodziła!


Na tarasie domku wietrzyk sprawiał, że mimo niemal trzydziestu stopni na termometrze, nie odczuwaliśmy nadmiernego upału.


***


Przedtem krótka wizyta u małźowego brata w celu pobrania pewnej ilości owsa. Zboże na Żuławach totalnie nieosiągalne, a potrzebne, by dożynkowy wieniec przybrać.  Wieniec ów to jedno z corocznych zadań Koła. W tym roku szczególnie trudne do realizacji, bo czasu mało, a obie nasze naczelne artystki-plastyczki  mocno zajęte. W dodatku mężczyzna odpowiedzialny za wykonanie ,,szkieletu'' projektu ostro nawalił, w związku z czym zamiast prawdziwego dzieła sztuki zaprezentujemy jedynie coś na kształt chochoła. Będzie zaskoczenie! Bo słynęłyśmy przez ostatnie parę lat z ,,wykonów''  naprawdę niezwykłych... Konkurencji wręcz szczęki opadały!


***


Mimo zakazów staramy się jednak w miarę podlewać to i owo w ogródku i na tarasie. Niestety, w ciągu dosłownie pięciu dni nasz czteroletni wiąz kompletnie usechł. Pewnie już za rok nie odbije, a taki był ozdobny. Z liśćmi seledynowo-żółtymi...


wtorek, 11 sierpnia 2015

Koło rządzi, Koło radzi...

Obcowanie z koleżankami-gospodyniami, generalnie młodszymi ode mnie o pokolenie, a przynajmniej pół pokolenia, owocuje czasem nieoczekiwanymi ,,plonami''.


Od pewnego czasu kilka z nas bywa dość często w urzędzie gminy. W drodze dziewczyny rozmawiają o tym i owym, często np. o kosmetykach. A ja nadstawiam pilnie ucha!


Co tu ukrywać, w kwestii powyższej jestem wciąż, mimo podeszłego wieku,  mocno zielona. Brak tradycji wyniesionych z domu - Mamidło stosowało jedynie puder w kamieniu, szminkę, krem ,,Śnieg tatrzański'' i chyba nic więcej.


W zamierzchłej młodości nie malowałam się prawie w ogóle, na potwarz wystarczał mi bardzo długo sam krem Nivea, do tego miałam jakiś tusz ,,do plucia'' i chwatit. Mydła, szampony, dezodoranty kupowało się takie, jakie można było dostać. Czasem w Modzie Polskiej bywało coś z wyższej półki...


W tej chwili moje zasoby drogeryjne są znacznie liczniejsze, choć dobór jest nadal dość przypadkowy. Dlatego chętnie słucham, co tam kołowe panny opowiadają. Podoba mi się, że nie silą się na bógwico, zachwalają najczęściej kosmetyki niedrogie, a sprawdzone. Np. z polskiej firmy Anida. Dziś akurat kupiłam wielkie pudło masła do ciała tejże firmy za jedyne 8,50.


Niezłą przygodą było przetestowanie na sobie dobroczynnych dla stóp skarpetek z kwasem. Też pomysł z podsłuchu! Polecam stanowczo, ale nie na obecną porę roku. ,,Linienie'' odnóży trwa bowiem długo i mało estetycznie wygląda. Efekt jest  jednak piorunujący! Piętki mam  jak u noworodka...


Dobre rady moich koleżanek nie spowodują zapewne, że nagle stanę się piękna i młoda. Nie mam złudzeń. Za to sprawią dużą ulgę portfelowi! A to przy nauczycielskiej emeryturze bezcenne przecież... Co ,,uzorguję'' (po kaszubsku - zaoszczędzę), mogę wydać np. na urlopowe przyjemności. A kolejny wyjazd już w perspektywie. Dwunastego września ruszamy zdobywać ,,ścianę wschodnią'' - Lublin, Zamość, Łańcut itp. Meta w Busku-Zdroju, już zaklepana...





niedziela, 9 sierpnia 2015

Wiśniowy weekend

W latach 90-tych zaprzestałam produkcji jakichkolwiek przetworów. Przedtem, z racji posiadania sporej nauczycielskiej działki, zabawa w słoiki była przymusem. Gdy się działki pozbyłam (a konkretnie mnie pozbawiono), obowiązek się skończył.


W razie pilnej potrzeby upraszałam Mamidło o coś z piwniczki... Jednak nastąpił czas, gdy Mama już nie była w stanie bawić się przetworami, więc przejęłam pałeczkę. Najpierw niejako pod presją tradycji, z czasem zaczęło mi to sprawiać coraz większą przyjemność.


Hurtowych ilości nie robię, ale... Muszę mieć dżem z czarnej porzeczki, konieczny do wielkanocnych mazurków, wiśnie do tłustoczwartkowych pączków, jabłka do szarlotki, sok z czarnego bzu na zimę  itp. No i koniecznie ,,zmarnowaną'' paprykę, którą kochamy oboje z Małżem.


Sobota i częściowo niedziela upłynęły mi pod znakiem wiśni. Wydrylowałam ręcznie (czyli kciukiem) ok. pięciu kilogramów. Wolę tę metodę niż pestkowanie drylownicą, bo większa pewność, że się żadna pesteczka nie przemyci. Małż zapostulował, by czynność wykonywać na golasa... Może? Wszak zawsze najdłużej się zastanawiam, w co się ubrać, by ewentualnie rzecz na straty spisać.


Rozbryzg przy drylowaniu jest niewiarygodny! W promieniu dwóch metrów wszystko krwawe... Szczególnie, że owoc tym razem wybitnie soczysty się trafił.


Z intensywnie szkarłatnymi łapkami udałam się na ślub córki mojej Hali. A zaraz potem na Sopot Molo Jazz Festiwal. Tłumy na Monciaku niesamowite! Bo to i sobota, i pogoda piękna... Wszystkie kolory skóry i języki świata na jednej ulicy.


I do tego spotkanie. Gdy doszliśmy pod festiwalową scenę, nagle podszedł do mnie pan, przywitał, w mankiet buchnął. Patrzę ci ja i oczom nie wierzę! Mój drugi z kolei, a pierwszy w rankingu najmniej mile wspominanych, dyrektor szkoły, od lat mieszkający w Wielkopolsce. Takie wojny toczyliśmy przez cztery lata, że aż dziw, iż do rękoczynów nigdy nie doszło. A dziś? Kurtuazja, uśmiechy, elegancja-Francja! ,,Bowiem czas, czas wszystko zmienia...''


Na koncert przybyła grupa naszych przyjaciół, więc po uczcie muzycznej udaliśmy się jeszcze do ,,Błękitnego Pudla'', by pokrzepić ciało płynami.


A dziś? Dalszy ciąg walki z wiśniami. Ale już wszystko zasłoikowane, opisane, na półeczkach ustawione. Teraz czekam na antonówki, powinny się pojawić lada chwila...

piątek, 7 sierpnia 2015

Temat nie na lato

Może to będzie kontrowersyjne i posypią się gromy, ale co tam. Już od jakiegoś czasu temat mi po głowie chodzi... Chodzi o czas i sposób przeżywania żałoby.


Odwieczna tradycja nakazywała, by czas żałoby wynosił rok i sześć niedziel. Wdowa przez ten okres obowiązkowo w pełnej czerni, w rodzinie żadnych radosnych uroczystości itp.


Moja Mama była osobą raczej konserwatywną. Jednak w niecały tydzień po śmierci Babci oświadczyła stanowczo: ,,Jeszcze jeden dzień w czerni, a i mnie pochowacie! Nienawidzę czarnych ubrań, nie będę nosić, niech mnie sąsiadki obgadają, trudno...''


Fakt, że w garderobie Mamy, prócz jednej czarnej wąskiej spódnicy, żałobnego koloru nie uświadczyłeś. U mnie i Sister zawsze bardzo krytykowała każdy najdrobniejszy czarny element, choć i my nie przepadałyśmy... Bo moda  na czerń miała przyjść dużo później.


Nie wiem, czy istnieje jakiś kanon w kwestii częstotliwości odwiedzania grobów. Wśród znajomych i przyjaciół, którzy stracili przedwcześnie współmałżonków, występują dwie skrajnie różne opcje. Od wizyt niemal codziennych (mimo upływu lat), po odwiedziny niezwykle rzadkie - 2-3 razy w roku.  M. na przykład twierdzi, a ja wierzę jej bez zastrzeżeń, że każdy wyjazd na cmentarz powoduje u niej kilkutygodniowy stan depresyjny. Z kolei H. czuje się źle, gdy przez kilka dni z rzędu nie odwiedzi grobu męża, zmarłego niemal przed dwudziestu laty.


Nie oceniam, rozumiem doskonale obie przyjaciółki. W końcu każdy przeżywa osobiste dramaty po swojemu. I nikomu nic do tego.


Kilka lat temu pod koniec lipca zmarła moja Teściowa. A na dziesiątego sierpnia zaplanowany był ślub i wesele jednej z jej wnuczek. Mimo, iż rodzina Małża nadzwyczaj jest bogobojna, uroczystości odbyły się zgodnie z planem. Bo tego życzyła sobie wyraźnie Mama przed śmiercią. A że tam ktoś rodzinę oplotkował?... Pewnie tak!


Moja decyzja o świeckim pochówku Taty też zapewne wstrząsnęła niejednym z uczestników. Między innymi rodziną z Jego strony. Trudno, gdybym wtedy postąpiła wbrew woli Taty, dopiero czułabym się paskudnie...


,,Etatowe'' bywalczynie ceremonii, których nigdy nie brak i na prowincji, i w dużych miastach, manifestują święte oburzenie na każdy przejaw pogrzebów niekonwencjonalnych. Bo np. kto to słyszał, by podczas chowania znanego muzyka grano jakiś skoczny standard  zamiast ,,przepisowej'' ,,Ciszy''?


Kiedy chowaliśmy męża M., w kaplicy nie było różańca. Siedzieliśmy w ciszy, a z głośników płynęła wiązanka specjalnie dobranych utworów Niemena, którego muzykę G. kochał. I było to niesamowite...


Nie śmiałabym tu zaryzykować tezy, że im bardziej szczery żal po stracie najbliższej osoby, tym mniej konwencjonalna  forma ostatniego pożegnania. A jednak coś w tym jest...





wtorek, 4 sierpnia 2015

Maratony

Co niektórzy mogliby nam pozazdrościć. Kondycji!


W piątek wyruszyliśmy z domu o szóstej rano. Na pożegnanie S. Sześćset kilometrów na południe. O osiemnastej wyruszyliśmy w stronę przeciwną, pod Kołobrzeg. Z trasą przymusowo wydłużoną, by Pierworodnego wysadzić w Bydgoszczy na pociąg. W sumie siedemset kilometrów, dokładnie 697. Do ,,mety'' dotarliśmy o 3.58. Żywi... Bez minuty snu.


Kolejne trzy i pół dnia to następny maraton. ,,Mało się spało i dużo piło'' - można by rzec. Z tym piciem nie do końca, ale ze spaniem rzetelna prawda. Bo skoro tak krótko, to na sen czasu szkoda. Poza tym dużo się: jadło, śmiało, gadało, śpiewało, kąpało.


Uroczystość ku czci naszych dwóch nowych Seniorów sami bohaterowie nieco zakłócili zachowaniem zupełnie niestosownym do wieku. Szczególnie podczas ceremonii  pasowania... Prezenty okolicznościowe zostały jednak należycie docenione.


Cięższa o kilogram z hakiem po rozkoszach stołu, wróciłam trzy godziny temu. Z przeświadczeniem, że jednak wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej! Warunki bytowe na Piernikaliach nie są bowiem najłatwiejsze... Działka Hali nieduża, na niej domek właścicielki i nasz namiot. Reszta koczuje w pobliskim ośrodku z czasów głębokiej komuny.  Brakuje mi najbardziej ulubionego fotela-leniwca, swobodnego dostępu do sanitariatów, dogodnych warunków do przygotowywania posiłków  itp. Cudowne towarzystwo rekompensuje owe niedostatki co prawda, ale powrót do ,,cywilizacji'' zawsze bardzo doceniam.


Co roku na pożegnanie zastanawiamy się, ile jeszcze lat będzie nam się chciało ruszać coraz leciwsze ,,cztery litery'', by pobyć te parę dni razem absolutnie beztrosko, w złudnym, acz miłym przeświadczeniu, żeśmy nadal jeszcze  młodzi...


Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...