poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Potrzeba

Kiedy lato się zbliża ku końcowi, to nieomylny znak, że trzeba by gdzieś wyjechać. Dzieci wracają do szkół, pustoszeją oblegane miejscowości letniskowe, a to oznacza prawie raj dla mnie i Małża.

Już od końca lipca zastanawialiśmy się, gdzie by tu teraz?  Najchętniej na Węgry, ale dwa razy w roku za granicę, to zbyt wiele. I drogo... Więc ojczyste progi zdecydowanie. Najpierw miał być Iwonicz. Już nie pamiętam, co nas zniechęciło, dość że skutecznie. Po namyśle wybraliśmy Busko, po raz drugi. Z sentymentu, wszak pierwszy pobyt wspominamy jako bardzo przyjemny. W okolicy jeszcze sporo do zobaczenia, a wieczory w kawiarenkach w pobliżu Parku Zdrojowego też nie do pogardzenia.

Małż już kilka wycieczek zaplanował, ja zajęłam się szukaniem miejsc obiadowych. Oczywiście, w planie niemal codziennie wyjazd na baseny do Solca. Tym razem z siarkowego nie skorzystam, bo mi nie wolno (za ciepła woda), ale chłodne nie są zakazane. Podobno mamy też basen na terenie hotelu. Wymoczę się więc do woli...

W planie też spływ Nidą, Małż wybrał dość ambitną trasę mimo mojego stanowczego oświadczenia, że wiosłować będzie sam, bo mi nie wolno! No, raz na jakiś czas mogę machnąć, ale delikatnie. 

***

W kontekście wyjazdu tylko jeden problem. Zaczęły nam na potęgę dojrzewać winogrona. Pierwszy raz solidnie obrodziły, wypadałoby jakoś wykorzystać. Jednak na dziś grona w połowie jeszcze zielone. Wolałabym, aby nie zjadły ich ptaki. Kotka zostaje wprawdzie na posterunku, ale czy uchroni?... Z kopyta ruszył też czarny bez, dziś po raz pierwszy uzbierałam porcję na cztery butelki soku. Ruszamy za tydzień. Mam nadzieję, że przez osiem dni naszej nieobecności bez będzie na mnie czekał? Nie wyobrażam sobie zimy bez co najmniej czterdziestu butelek...


piątek, 10 sierpnia 2018

***

Jakże różne, niekiedy zadziwiające skutki miewają obecne upały... Ot, choćby to, że nagle staliśmy się jako ,,suweren'' ekspertami od pogrzebów! Dotychczas podobno znaliśmy się tylko na polityce, medycynie i edukacji, a tu nagle wysyp nowych ,,specjalistów''.

Pierwsza w moim życiu uroczystość pogrzebowa miała miejsce w chwili straszliwego upału, też w sierpniu, przy temperaturze adekwatnej do obecnych. Miałam wtedy 22 lata, a moja garderoba ówczesna była praktycznie pozbawiona odzieży w kolorze czarnym. Owszem, była jakaś spódnica i jeden sweter, ale to wszystko ewidentnie zimowe! Mamidło uparło się jednak, bym to odziała. Jak dziś pamiętam swoje cierpienie... Oraz oburzenie Mamy na widok jednego z moich młodych kuzynów, który przybył w żółtej koszuli i wściekle czerwonym garniturku z szalenie wtedy modnej grempliny... A należy podkreślić, że nie był on artystą!

Nie dziwcie się, że wobec opisanych faktów, niemal z zazdrością patrzyłam na ,,kreacje'' żałobników Kory i Tomasza Stańki. Owszem, pewnego rodzaju lekki szok wywoływały niektóre kompozycje, zwłaszcza męskie. Niemniej daleka byłam od zgorszenia. W przeciwieństwie do ,,zdrowego'' trzonu komentatorów. Widać nie osiągnęłam jeszcze etapu starej ciotki, która siedzi na kanapie i ma za złe?...

Rozbawiły mnie też reakcje różnej maści ,,świętoszków'' na świecki charakter obu uroczystości. Oraz pretensje niektórych uczestników o publikacje ich mało twarzowych fotografii. Nie mówiąc już o tym, że generalnie nie jestem zwolenniczką robienia zdjęć przy tego typu okazjach. Szczególnie tych bardziej prywatnych...

sobota, 4 sierpnia 2018

Goście, goście...

W czwartek byłam goszczona przy okazji zebrania Koła. Nasze dwie koleżanki rzuciły się na głęboką wodę i otworzyły w powiatowym grajdołku kawiarenkę. Bardzo miłe, przytulne miejsce, z pysznymi ciastami... Niestety, frekwencja nie dopisała, choć do omówienia były ważne sprawy.

Wczoraj pierwszy od zimy zlocik. Jesteśmy tylko cztery, a umówienie się, by każdej pasowało, graniczy z cudem. Jednak w końcu się udało! Zaczęłyśmy o osiemnastej, a potem nagle się okazało, że jest 23.30, a przed nami jeszcze tyyyle tematów... Jednak rozsądek nakazywał, by się rozejść. 

W menu pasztet z cukinii (Dorota), sałatka ziemniaczana (Hala), pieczone cukinie z suszonymi pomidorami (Beata) i tarta z grzybami (ja). Plus przegryzki rozmaite. I winko, oczywiście!

Dziś znów goście u nas. Małż został poproszony przez towarzystwo z expracy o zorganizowanie wycieczki rowerowej po naszych Żuławach. Bardzo się przyłożył do zadania, opracował starannie trasę, załatwił zwiedzanie atrakcyjnych miejsc oraz obiad w naszej pobliskiej restauracji. Do nas ekipa miała zawitać na kawę i deser. 

Optymistyczny wariant zapowiadał przybycie cyklistów na trzynastą. Jednak trudy podróżowania w upale, dłuższe niż planowano zwiedzanie, a także błogie biesiadowanie przy obiedzie sprawiło, że goście dotarli dopiero przed szesnastą.  A ja czekałam... W niemałym stresie, wszak ludzie mi nieznani kompletnie. Nie przepadam za podobnymi sytuacjami.

Na szczęście wizyta przeszła bezboleśnie, goście odpili kawę,  pochłonęli ciasto i michę owocowej sałatki, po czym ruszyli w drogę powrotną do Gdańska. Dokładnie w momencie, gdy zaczęła się ulewa! Odradzałam, ale się uparli. Potem dopiero Małż (który postanowił ich jeszcze kawałek odprowadzić) zeznał, że przez 20 minut stali pod dachem naszego przydomowego młyna, czekając by opad nieco zelżał. - Dlaczego nie weszliście do domu? - spytałam.  - Jaki sens stać 20 metrów dalej? - Tak chcieli! - odrzekł... 

Niedzielę postanowiłam spędzić na leżąco...


Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...