sobota, 31 maja 2014

Tym razem na ,,czysto''

I oto trzecie obchody poza mną... Tym razem w całkowicie odgruzowanej scenerii poremontowej!


Do południa obowiązkowa ,,szychta'' z gospodyniami podczas Pikniku Rodzinnego w szkole. Przypadła mi do spółki z Basią, córką mojej Stasi, funkcja wypiekaczki gofrów! Całkiem przyjemna praca... Tyle, że gofrownica tylko jedna, a chętnych moc! Ale jakoś dałyśmy radę... Nikt nie został odprawiony z kwitkiem.


Na osiemnastą zaprosiłam  moje trzy wiedźmy plus Stasię. Zapytana wcześniej o upragniony podarek, poprosiłam uprzejmie o hortensję. Mam już dwie, ale jedna młodziutka jeszcze  i mała, druga kwitnie na blady majtkowy róż... Niezbyt atrakcyjna.


Za pięć szósta chciałam wyjść na taras zapalić, zanim goście nadejdą. A tu Małż woła: - Nie wychodź, nie wolno!


- Aha, coś się szykuje! - pomyślałam. - Te wariatki na pewno coś wymyśliły niesamowitego...


I rzeczywiście! Gdy już uzyskałam pozwolenie na wyjście, patrzę - stoją ustawione w szeregu za wielkim banerem z napisem ,,Benefis Zgagi''. Od razu się wzruszyłam... A te mi jeszcze odczytują udatnie rymowany poemat  ku czci! Z wyszczególnieniem wszelkich ,,zasług'' od poczęcia. No, to już ciurkiem ślozy... Mało tego! Przed banerkiem pysznią się na tarasie DWIE ogromne hortensje! Jedna ciemnoróżowa, a druga... niebieska! Moje marzenie!


Potem cudne cztery godziny konsumpcji, ploteczek, facecji, anegdotek, wspomnień. Małż z jednym uchem na nasłuchu, wpadał co i raz, gdy tematyka go wciągnęła. Pierwszy raz zajrzał do nas, gdy usłyszał recytacje i śpiewy w języku rosyjskim. Hala i Dorota wspominały, czego kiedyś-kiedyś uczyła je Stasia-rusycystka. Betty też się pochwaliła jakąś pieśnią ogólnie znaną... Ja nie zdążyłam się ,,wkljuczit w razgawor'' z wierszykiem z piątej klasy...


Soft-drinki z udziałem ,,luksusowej ogórkowej''  w roli głównej prowadziły nas w meandry zaawansowanego pożycia damsko-męskiego, zjawisk ezoterycznych, wydarzeń miejscowych itp.


I tak radośnie przekroczyłam półmetek obchodów! Teraz przerwa do początku sierpnia...





czwartek, 29 maja 2014

Ja w brudnym dresie, a tu...

Jak to było w starej piosence? ,,Prędzej bym śmierci się spodziewała''...


Dzień się zapowiadał lajtowy, bo Małż do stolicy się udał służbowo, o gościach żadnych mowy nie było. Więc jubilatka w dresie się po domostwie przemieszczała swobodnie, bo czemu nie. W dodatku umączonym nieco, albowiem zachciało się wypróbować podejrzaną wczoraj w telewizorze macę z mąki gryczanej...


Za pięć dziewiętnasta powrócił Małż, od progu wołając, że bardzo głodny. Więc hyc do lodówki, by głodnego nakarmić. Pierwszą kanapkę smarowałam masłem, gdy dobiegły mych uszu jakieś dziwne odgłosy. - Paweł, co to? Co się dzieje? - pytam. - Nie wiem, ale to jakby od strony tarasu dolatuje.


Wyglądam, otwieram drzwi balkonowe, a tam... Czternaście dorodnych gospodyń wiejskich stoi rządkiem wśród rozgardiaszu poremontowego! Pierwsza dzierży tort, reszta miski, półmiski, salaterki itp... Zmartwiałam!!!


Dziewczyny coś mówią, coś śpiewają ku czci, a w mojej głowie koszmarna gonitwa myśli. - Matko kochana, gdzie ja je pomieszczę? W domu nie ma mowy, na tarasie i zimno, i ciasno, bo meble do wywozu stoją wszędzie... Panika kompletna!


Ale na kłopoty, wiadomo, jak nie Bednarski, to KGW Grabinianki! Raz-dwa stół tarasowy na światło dzienne wydobyły, ścierki zażądały, przetarły, ustawiły pyszności, napoje, jednorazowe naczynia itp. W pięć minut stół został zastawiony! I nawet usiąść się dało, choć nigdy nie przypuszczałam, że się przy tym meblu mendel ludzi zmieści... Małż ogniskowego grilla rozpalił prędziutko, by kto zmarznięty, ogrzać się mógł. Kocyki też rozdaliśmy na wszelki wypadek.


I cudne trzy godziny minęły jak z bicza strzelił... Zapomniałam nawet, żem tak marnie przyodziana!


Jeszcze nie mogę dojść do siebie... Co ja sobie ubrdałam z tym 12 czerwca? Coś przypadkiem usłyszałam i nie tak pokojarzyłam fakty. Planowałam nawet różne posunięcia na ten dzień, a tu zaskoczenie kompletne... Może i lepiej? Bo tu był pełen spontan...


Jedno wiem - kocham nad życie te  moje dziewczyny! Z nimi mogę się spokojnie zestarzeć... :)

środa, 28 maja 2014

Melduje się seniorka!

O dziewiątej rano dokładnie stuknie mi sześćdziesiątka! Matko kochana...


Czy to mi kiedyś do głowy przyszło, że osiągnę wiek uznawany powszechnie za geriatryczny? Że będę się mogła zapisać bezkarnie na uniwersytet trzeciego wieku? Że bilet do ZOO będę mieć zniżkowy z powodu ,,podeszły wiek''?...


Ze świeżo zamontowanego w szafie wielkiego  lustra spogląda  na mnie jakaś stara, siwa  gropa... To ja, czy nie ja? Przecież w duszy jestem wciąż dziewczyną! I tylko metryka się ze mnie naigrawa...


Czy rzeczywiście przede mną już tylko równia pochyła? Przecież jeszcze tyle do zobaczenia, przeżycia, doświadczenia! Na spadochronie raczej nie skoczę, ale inszych możliwości moc...


Co tam, póki co, poświętować czas! Wyszło mi, że akurat tę konkretną rocznicę będę obchodzić aż pięciokrotnie. Jedna już za mną, druga w najbliższą sobotę, z wiedźmami. Potem 12 czerwca obchody z KGW. Na początku sierpnia, na Piernikaliach będziemy świętować 60-tkę we  cztery - Asia, Edyta, Hala i ja. Wszystkie z jednego rocznika. Urodzone od maja do września. W drugiej połowie miesiąca ostatnie obchody  w gronie klasowym, z czasów technikum. Niemiecka Basia, Malina, Solcia, może Władek i ja.


Nie zamierzam świętować już potem żadnych kolejnych ,,bolesnych'' rocznic. Ta jest ostatnia! Najostatniejsza...


Chyba, że dziecka postanowią inaczej...




wtorek, 27 maja 2014

Książki ułożone!

To był chyba najtrudniejszy etap remontu. Najpierw wynieść te tysiące, potem wprowadzić z powrotem! Tak czy owak ten moment już za nami!


Półki różnych rozmiarów, więc co książka, to decyzja! Najłatwiej poszło z małoformatowymi  kryminałkami starodawnymi, nawet w trzy rzędy można było ułożyć. Za to potem? Co pozycja, to dopasowywanie wzrostem do półeczki. Sama fantastyka występuje w co najmniej czterech formatach. Podzieliłam nową bibliotekę na część żeńską i męską. Po prawej małżowe, po lewej moje. Trzymałam się tego podziału do jakichś 80-ciu procent wypełnienia. Potem się jednak okazało, że moich mniej, pawłowych więcej... Więc końcówka to już był  istny misz-masz!


Zaparłam się definitywnie przy najniższej półce z mojej strony. Przeznaczonej li i jedynie na kulinaria. Nie dopuściłam  tu absolutnie żadnego ,,intruza''!


Największe pozycje musieliśmy położyć poziomo, albowiem ponadwymiarowe się okazały stanowczo. Choćby taka ,,Lilla Weneda'' ogromniasta, moja nagroda sprzed wieków za coś tam...  Półmetrowa prawie. Zostało natomiast  jeszcze  troszkę luzu na dwóch półkach pod miniaturki i dwóch na książki średnio wysokie.


Tak czy siak przyznać muszę, że nigdy dotąd nie mieliśmy tak porządnie ułożonego księgozbioru. Biblioteka prezentuje się  bardzo ,,dostojnie''! Jak u jakichś arystokratów sprzed wieków niemal. Niemal, bo nasze woluminy nieoprawne w skóry, niestety... :)


W sumie fajnie było sobie przypomnieć przy okazji remontu, co posiadamy. Na pewno chętnie zajrzę po raz kolejny do niektórych pozycji, o których zapomniałam na amen! Za to znów nie sposób spamiętać, co gdzie położone... Gdyby przyszło znaleźć konkretny tytuł?  Plus-minus owszem, ale nie co do joty! Wiem, skatalogować powinnam! Ale ta czynność mnie brzydzi bezbrzeżnie... Po latach bibliotekowania w szkole! Uraz posiadam...


***


Jeszcze takie drobiazgi niezbędne - nowa lampa, nieduży dywanik na podłogę, jakieś obrazki na ścianę nad łóżkiem, może kilka pudełek z Ikei na małżowe skarby... Ważne, że już firanki zawieszone, więc jest ,,po domowemu''! I tak jasno jakoś... Nie mogę przywyknąć. Aż oczy bolą...





poniedziałek, 26 maja 2014

Łyżka dziegciu w beczce miodku, czyli... a mogło być tak pięknie!

Małżu mój ślubny od 37 lat! Uwielbiam Cię i kocham nad życie, ale czasem mnie wku..asz...


***


Panowie monterzy mebli przybyli ,,tri pried czasom'' i uwinęli się w niecałe cztery godziny. Posprzątali ślicznie po sobie, uiściłam co należało i zaczęłam się rozkoszować. No, cudnie! Bajka po prostu!


Szafa wielka, pojemna, i, co najważniejsze, skracająca optycznie pokój-kiszkę. Biblioteka - marzenie! Bieliźniarka ogromna, wreszcie nie będę pościeli kolanem dopychać...


***


Mega-zachwyt zaczął mi przechodzić gdzieś po dziewiętnastej. - A gdzie ja powieszę moje kable? - usłyszałam pytanie z ust umiłowanych. - Kochanie, ja tego kłębowiska ,,węży'' mam nadzieję już nigdy nie oglądać! - odrzekłam. - Ale one są niezbędne! Wciąż przecież z nich korzystam...


Nie śledzę małżowych poczynań non-stop. Jednak przez ostatnie lata nie zauważyłam, by na co dzień w kłębowisko ingerowano regularnie. Wisiało to na rogu jednej części segmentu (circa ze 40 sztuk!) i tylko mnie straszyło...


- Kotku! Bierzesz dwie szafki stare do piwnicy. Powieś tam swoje ,,skarby'', ale nie zohydzaj mi obecnego dizajnu, proszę! - zajęczałam. - Nie będę latał co chwilę do piwnicy, nie rozumiesz?


Nie rozumiem, ale przecież jestem ,,tylko'' kobietą... Podobnie nie pojmuję, dlaczego przy dokładnym omawianiu z panem stolarzem detali, nie można było zgłosić pewnych sugestii.


- A gdzie ja mam podziać moje różne przybory? Do golenia? Do fotografowania? Do wycieczek rowerowych? Przedtem były półki i szuflady, a teraz? - rozindyczał się stopniowo Małż. - Oj tam, oj tam! Wszystko się pomieści, trzeba tylko pomyśleć! - odpowiadałam jeszcze spokojnie, ale już pierwsze oznaki wku..a się pomału tliły we wnętrzu.


Na końcu się okazał jeszcze jeden ,,ogromny'' problem.  - A gdzie ja mam ustawić naszą stację meteo? - zapytnął nagle pan K. - Meble pod sam sufit, nigdzie miejsca nie ma...  - Przenieśmy ją do większego pokoju. Tam są półeczki!  I parapet większy. - No, ewentualnie można... - usłyszałam.


***


W tej chwili łóżko całe zawalone małżowym dobytkiem wszelakim. Tego nie odda, tamtego żal... I gdzie to wszystko podziać? Ba, żebym to ja wiedziała!


***


Najważniejsze, że ciemnogranatowa ,,jaskinia'' wreszcie odeszła w niebyt! Ściany jasne, seledynowe, podłoga i meble jaśniutkie takoż. Jeszcze trzeba wymienić lampę, bo  nie współgra, nabyć jakiś nieduży prostokątny dywanik i  pozbyć się kilku małżowskich ,,przydasiów''.  Łatwo nie będzie, ale od czego babska dyplomacja? Dam radę!


***


Absolutny klar musi nastąpić do soboty, bo wtedy wiedźmy na lustrację przybędą. A muszą zobaczyć obraz idealny!






sobota, 24 maja 2014

Stęskniłam się...

Jeszcze z głębin remontowych...


Nie poszło tak bezproblemowo, jak się spodziewaliśmy. Niedziela miała już być wolna od robót. Niestety... Nie wszystko szło jak po maśle, sporo raczej po grudzie. W końcu i nie tacy my młodzi, by hop-siup i już! Po drugie w pewnych kwestiach (np. kładzenie paneli) zwyczajnie brak doświadczenia. Wreszcie po trzecie cztery sobotnie godziny nam zajął, przyjemny skądinąd bardzo, prezent od Asi. Koncert piosenek Wojciecha Młynarskiego na gdańskiej Ołowiance. Z udziałem m.in. Wiktora Zborowskiego (ach! uwielbiam tego pana...) i kilku innych dość znanych postaci. Duża, duża przyjemność, ale i obsuwa w czasie jednocześnie...


Do podłogi zabraliśmy się około 21-ej. Zanim zrozumieliśmy co i jak, zeszło półtorej godziny. Na szczęście sąsiedzi z naprzeciwka akurat wyjechali, więc mogliśmy szaleć z narzędziami do pierwszej w nocy, bez obaw, że pobudzimy ich dzieci np. warkotem wyrzynarki...


W poniedziałek o dziewiątej rano wkracza pan stolarz z montażem szafy i biblioteki, więc niedziela robocza będzie bardzo... Biedny mój Małż wspaniały! Zasuwa od czwartkowego popołudnia na najwyższych obrotach, ja tylko skromnie asystuję jako ,,przynieś, podaj, pozamiataj''. Oraz dziś jako przypodłogowy ,,penetrator szpar''! W panelach, w panelach!


Cały dobytek z remontowanego pokoju przeżył dziś chrzest bojowy. Z sukcesem! Gwałtowny opad burzowy nie zdołał się przedrzeć przez nasze zabezpieczenia w postaci ceratowych plandek!


Mam nadzieję, że do środy już się całkowicie zainstalujemy w nowym ,,anturażu''. Że znikną ostatnie ,,pamiątki'' po remoncie... Bo potem Małż wyrusza w dwudniową delegację, a z kolei w sobotę przyjmujemy urodzinowo moje wiedźmy! Musi być natenczas klar absolutny...


środa, 21 maja 2014

Kamień z serca...

Pierworodny znalazł nową pracę! Piętro wyżej niż Tata. Uff...


Za to Amerykany z przygodami. Bo jeśli do Polski się obyło bez niespodzianek, to z powrotem już nie. Czekała ich ,,upojna'' nocka na lotnisku w Chicago. Już prawie rzut beretem od celu. Z powodu burz nic nie latało. W ten sposób zaliczyli dodatkowy dzień niekoniecznie pożądanego urlopu...


Oczekiwany z lekkim niepokojem polecony list (bo podejrzewaliśmy albo mandat, albo skarbówkę) okazał się zawiadomieniem o... umorzeniu dochodzenia w sprawie kradzieży tablic rejestracyjnych. Znów ulga. A nawiasem mówiąc  nie przyszłoby nam nawet do głowy, że nasi dzielni funkcjonariusze sprawców wykryją. W końcu jesteśmy realistami!


Od jutra raczej zamilknę. Wywieszam tabliczkę ,,NIECZYNNE Z POWODU REMONTU''! Do odwołania, czyli pewnie do poniedziałku...


 

poniedziałek, 19 maja 2014

I odlatują nasze Amerykany...

Pojechaliśmy się dziś pożegnać z Sister i Szwagrem, niestety! Dwa tygodnie zleciały błyskawicznie. Grafik spotkań z przyjaciółmi i rodziną był napięty do granic. Jeszcze dziś, ,,tri pried czasom'',  przybyli Ania z Jackiem, by choć na 2-3 godzinki pobyć i pogadać. Nie zawiodła też Beata, najstarsza (stażem, nie wiekiem!) basina przyjaciółka. Razem z nią witaliśmy i żegnaliśmy ,,naszych''.


Jutro Asia odwiezie Basię i Miśka na lotnisko. Kiedy się znów spotkamy? Oni liczą, że za rok to my się wybierzemy za Wielką Sadzawkę. No, może... Przestałam się odżegnywać od tej myśli, ale całkiem gotowa jeszcze nie jestem.


***


W sobotę z naszym Kołem Gospodyń obsługiwałyśmy od strony gastronomicznej imprezę  pt. ,,Uroczyste otwarcie ruin kościoła w Steblewie''. Sześć godzin roboty dało trochę w plecki. Ale uroczystość udana bardzo!


***


Teraz zaczynamy przygotowania do remontu. Co było trzeba nabyć, już nabyte. Od jutra przegląd biblioteki pod kątem tego, co zostawić, co wyrzucić, co przekazać w dobre ręce. W czwartek ewakuacja mebli i tego, co wewnątrz. Piątek-sobota-niedziela - remont właściwy. A w poniedziałek, jeśli się nic nie obsunie u pana stolarza Jacka, montaż zamówionych mebli! Potem jeszcze układanie dobytku w nowych ,,domkach''. I wtedy... Napawać się będę do upojenia! Po ośmiu latach żywej niechęci do małego pokoju!


***


Psica się nam ewidentnie starzeje. Już nie wskakuje sama do auta, trzeba pomóc. Gdy dłużej poleży, wstaje ,,na raty''... Za kotem jeszcze pogoni, ale bez większego przekonania. I spoziera jakoś smutno... Poprzedniczka przeżyła niecałe 11 lat. Erka w kwietniu skończyła dziesięć. Czyżby scenariusz miał się powtórzyć?




sobota, 17 maja 2014

Raport tygodniowy

Obiecany raport z podróży (nie wiem, czy cały, bom zmordowana okrutnie po wieczornych obowiązkach gospodyniowo-wiejskich).


Do ośrodka w Rzykach-Praciakach  przyjechaliśmy około 13-tej w poniedziałek. Krótkie ,,oswojenie się'' z domkiem i zaraz potem obiad w ,,Oberży'' naprzeciwko. Szwagier co i raz pomrukiwał z ukontentowania polskim jedzeniem i tylko żałował, że nie zmieści połowy menu naraz...  Po obiedzie krótka odsapka i mały wypad na Kocierz i do Żywca. Oczywiście prawie cały czas w deszczu! Jeszcze małe zakupy (Michał postanowił testować nieznane mu dotychczas polskie gatunki piwa) i wieczór na pogaduchach przy wtórze ulewy za oknem...


Wtorek był jedynym ciepłym w miarę i niemal słonecznym dniem naszej wyprawy. Nastawiałyśmy się z Basią na Kraków, ale Misiek nad życie zapragnął nabyć... prawdziwą  łącką śliwowicę. Głównie po to, by już w Ohio zdegustować wyrób w towarzystwie zaprzyjaźnionego Serba, który też z każdej wizyty w ojczyźnie przywozi swojskie specjały procentowe.


Pasąc oczy pięknymi widokami pokonywaliśmy kolejne dziesiątki kilometrów. Z przystankiem w Wadowicach, wiadomo! Z nieodzowną w tym miejscu konsumpcją kremówki w wykonaniu Michała.


Wreszcie jest Łącko! Źródło upragnionego napitku. Okazało się jednakowoż, iż nabycie śliwowicy nie jest takie proste. W przeddzień wyjazdu Michał przestudiował temat w sieci. Znalazł tam informację, że certyfikat oryginalności wydaje urząd gminy. Udał się więc z moim Małżem do szacownego gmachu, gdzie spanikowana urzędniczka niemal udała nagły atak głuchoty. Może się obawiała dziennikarskiej prowokacji czy inszego podstępu? W końcu poradziła, by spytać w kwiaciarni obok. Panienka kwiaciareczka odesłała naszych panów do pobliskiego sklepu ze sprzętem komputerowym (!). Po drodze napotkaliśmy stragan z warzywami obsługiwany przez pana circa 50-letniego. Puściliśmy Szwagra przodem, bo czteroosobowa grupa mogłaby wzbudzić niepotrzebną czujność. I to był dobry pomysł. Michał zagadał, po czym obaj panowie udali się na zaplecze i już po dwóch minutach nasz kompan wyszedł z reklamówką, w której tkwił przedmiot o kształcie ogólnie znanym! A na obliczu  Misia malował się uśmiech szczęścia i satysfakcji...


Środa powitała nas kanonadą kropel stukających w dach. Wybraliśmy więc niedużą (w sensie odległości) wycieczkę do Pszczyny. Zwiedzanie pałacu  księżnej Daisy (wciąż obowiązują tam słynne filcowe muzealne kapciochy!)  zajęło nam ponad trzy godziny. Zew natury, czyli w tym przypadku głód,  zaprowadził nas we wspaniałe miejsce - do restauracji ,,Stara piekarnia''. Wierzcie lub nie, ale tam po raz pierwszy w życiu spróbowałam ruskich pierogów. Ależ to było pyszne! Każdy z nas zresztą był zachwycony swoim daniem i niezwykle miłą obsługą. Na koniec jeszcze fotka na ławeczce z posążkiem Daisy... Obowiązkowo!


Deszcz nie przestawał padać, więc wieczór znów przy piwku (panowie) i białym winie (Basia i ja).  Rano szybkie pakowanie i druga część wyprawy, czyli Słowacja. Do hotelu w Levoczy dotarliśmy wczesnym popołudniem. A tam kataklizm istny! Huraganowy wiatr, strugi deszczu, niebo ołowiane. Zwiedzanie wykluczone, ale był plan B - pobliskie baseny termalne w miejscowości Vrbov. Więc stroje kąpielowe oraz  ręczniki w dłoń i ruszamy!


Po drodze więcej płynięcia niż jazdy. Co i raz strumienie przecinają szosę, wiatr wyje strasznie. Nic to, jedziemy. W samym Vrbovie oznakowanie żadne, więc zasięgamy języka w hotelu. Dwie rundki po wsi bez efektu, wracamy  znów do hotelu. A tam pani recepcjonistka oznajmia, że w całej miejscowości od czterech godzin brak prądu, więc nie wiadomo, czy baseny czynne. Oczywiście, nieczynne! Przyjmujemy  ów dopust boży z humorem, bo co innego pozostało?


W efekcie spędziliśmy bardzo miły wieczór na wspominkach... I obejrzeliśmy słowacki odpowiednik ,,Familiady'' - rewelacyjny!


Z mocnym postanowieniem nieprzejmowania się aurą, na piątek zaprogramowaliśmy Spiszskij Hrad. Ruiny ogromnego  średniowiecznego zamczyska na wzgórzu. Wspinaliśmy się mozolnie po totalnie mokrych kamieniach i trawie, z góry lało jak z cebra, mokrzy byliśmy wszyscy po kolana, ale było warto! Wrażenie piorunujące wręcz... Gdy schodziliśmy, pogoda zaczęła się nieco poprawiać. Dzięki temu w drodze do polskiej granicy udało się nam zobaczyć w pełni krasy Wysokie Tatry pokryte śniegiem. Jak na zawołanie  akurat zaświeciło słonko, by umożliwić obfotografowanie.


Jeszcze krótki postój u Magdy na herbatkę, moja wyprawa naprzeciwko, do PSS-u po najlepsze na świecie wędliny w Andrychowie, i... do domu!


***


Oj, chyba nieco przynudziłam... Kto do końca doczytał, ten bohater!



piątek, 16 maja 2014

Uff! Wróciłam na blogowe łono...

No, żeby tak szczerą prawdę rzec, to nawet nie miałam czasu, by za Wami zatęsknić... Bo się działo!


Oczywiście jedyne, co zupełnie nie dopisało, to pogoda! Tylko wtorek był niebrzydki, słoneczny i w miarę ciepły. Reszta raczej listopadowa...


Ale że w dobrym towarzystwie nie ma takich rzeczy, które mogłyby przeszkodzić w dobrej zabawie, to czas spędziliśmy niezwykle owocnie! I przyjemnie. Wreszcie mogliśmy się do syta nacieszyć sobą, bo przecież od czternastu lat nasze spotkania z Sister i Szwagrem były krótkie nadzwyczaj i raczej nie w czwórkę, a w liczniejszym przeważnie gronie.


Co tam kiedy po kolei robiliśmy, opowiem jutro. Teraz się tylko zameldowałam. Bo choć trzecia nad ranem i oczęta mi się zamykają ( w końcu jeszcze rano byliśmy na Słowacji, więc w podróży ponad 900 kilometrów), to wiem, co znaczy obowiązek wobec blogowych Sióstr i Braci! :)

niedziela, 11 maja 2014

W daleką drogę jadę, konia siodłać czas...

Idę.. Wrócę.. O nic nie pytaj dziś! Przyjdę, nie zasmucę, powiem, po com musiał(a) iść....


Do zobaczenia w sobotę! Ruszam po przygodę!

sobota, 10 maja 2014

I am so happy...

No, takie pre-urodziny to ja mogę mieć nieustająco!!!

Goście przybyli w komplecie. O licznych podarkach nie wspomnę, bo nie to tu najważniejsze. Choć miłe bardzo, oczywiście. Za to atmosfera? Doskonała!

Asia przygotowała cud-niespodziankę. Godzinny koncert z towarzyszeniem Jarosława Z. Słuchałam ich w duecie ze 20 razy, ale to, co dziś zaprezentowali, to był istny odlot! Makijaż poszedł w diabły, szczęki obie ze śmiechu bolały. Nie tylko mnie, bo widziałam reakcję całości. Szał ciał i uprzęży po prostu!

Bezowy tort w wykonaniu mojej synowej Hani powalił na kolana... Sister się dzielnie oparła,  jako jedyna z towarzystwa. Nie wie, co straciła! Ja, choć słodyczy nie jadam, w tym konkretnym przypadku tracę na moment absolutnej rozkoszy silną wolę.

Wszyscy moi najbliżsi przyjaciele nadzwyczaj łatwo znaleźli wspólny język. Wszak to przecież  ,,ludzie znający Józefa''! Zabrakło wprawdzie kilkorga  bardzo, bardzo bliskich - Madzi, Stasia, Hali, Marysi... Tak czy owak kto był, ten się  obecnością szczerze cieszył!

Problem przedwyjazdowy - skoszenie trawy! Już po pas niemal, a tu dnia bez deszczu ani widu! Tymczasem trawa w nieustającej ekspansji... Już zagłusza skutecznie to i owo! A będzie gorzej jeszcze... Ponoć!

Początek tygodnia ma być deszczowy

cczzoy

 

 

 

 

czwartek, 8 maja 2014

Czar podróży pekaesem

Umówiłam się na dziś z Sister do notariusza. Miejsce ,,zbiórki'' - peron kolejki skm Gdynia Wzgórze św. Maksymilina, godzina - 12.45.


Mój sposób dotarcia do celu dwuetapowy. Najpierw z grajdołka pekaes, potem kolejka. Autobus powinien być o 11.18. Kolejka kwadrans po dwunastej. Tak być powinno, ale...


Na przystanku grajdołkowym się dowiedziałam, że autobus jeździ od pewnego czasu o prawie dwadzieścia minut później, bo zajeżdża dodatkowo do dwóch wsi. OK, trudno. Zadzwoniłam do Basi z informacją, że przybędę następną kolejką, więc spotkamy się punkt trzynasta.


Czekam, czekam, czekam... Autobusu ani widu, ani słychu. Zaczynam się z lekka pienić, bo w końcu notariusz ,,na zicher'' umówiony... W końcu jedzie, spóźniony o jakieś piętnaście minut. Dlaczego? Kataklizmów na drodze nie ma, zasp też nie! Ale coś jest...


Okazuje się, że za kierownicą ,,świeżak''. A obok wytrawny znawca szkolący debiutanta. Zasypujący nowego gradem informacji. ,,Nowy'' kompletnie nie radzi sobie ze sprzedażą biletów. A tu jak na złość wciąż wsiadają kolejni podróżni, co na ogół się podczas tego kursu nie zdarza.


W Pruszczu wsiada trzech młodych ludzi, każdy dzierży w dłoni butelkę piwa. Kierowca mozolnie wykonuje zadanie pt. sprzedaż trzech biletów naraz. Ja zamieniam się w kłębek nerwów!


Mało tego! Na wysokości Gdańska-Oruni jeden z trzech młodzianów podchodzi do kierowcy i pyta o najbliższy przystanek, bo... - Panie kochany, tak mi się chce siku, że za nic nie dojadę!


Uprzejmy debiutant wysadza pasażera ,,za potrzebą''. Ten chowa się za najbliższy krzaczek i... Sika, sika, sika, sika,sika... A ja zaczynam bluzgać pod nosem, bo wizja odjeżdżającej kolejki  o 12.30. realnieje w oczach!


Wreszcie pasażer wraca. Cała trójka wyraża bezgraniczną wdzięczność wobec kierowcy, z którym ,,i do Krakowa by można, gdy taki uprzejmy''... Jasne, tylko z jakim opóźnieniem?


Co chwila sprawdzam w komórce, która godzina. Z tego wszystkiego i mnie się zachciewa do toalety. No, niestety! Albo zdążę na pociąg, albo do kibelka. Wybieram opcję numer 1!...


Ledwo-ledwo zdążam. Gdynia wita mnie ulewą szaloną. Ale co tam, ważne, że jestem na czas!


***


Pan notariusz rzeczowy i miły bardzo. Po nim wizyta u cioci Ireny. Basia zakupiła piękny bukiet, który, ku naszemu zadziwieniu, okazał się urodzinowo-rocznicowym! Nie miałyśmy pojęcia, że właśnie dziś ciocia kończy 80 lat! W życiu na tyle nie wygląda... Duchem taka młoda!

wtorek, 6 maja 2014

Aktualnie

Moje kochane ,,Hamerykany'' dotarły szczęśliwie, bez przygód tym razem. Dziś się przywitaliśmy! Przy dwóch lampkach ,,Słonecznego brzegu'', który, ku uciesze Szwagra - był, jest i budjet! I smakuje tak samo, jak przed laty...


Półtoragodzinna rozmowa nieco chaotyczna, z licznymi woltami myślowymi i tematycznymi. Nic to, przez 5 dni wspólnej wycieczki będzie czasu dość, by na spokojnie omówić to i owo... Bez pośpiechu!


***


Po przestudiowaniu posiadanej literatury fachowej oraz Waszych propozycji, za które pięknie dziękuję, ukonstytuowało mi się menu na sobotę. Teraz listę zakupów sporządzam punkt po punkcie. I ... mam tremę! Bowiem w perspektywie kilka debiutów! Na szczęście danie po raz pierwszy przyrządzane zwykle wychodzi... Drugie podejście natomiast  najczęściej  jest klęską.  A potem już z górki! Trzecia i każda następna próba to już po prostu profeska!


Muszę mieć na względzie Basię-Sister, która jest wegetarianką. Może nie super ortodoksyjną, ale jednak. Zazwyczaj, gdy przybywa, wszyscy usiłują ją karmić rybami! Tak było rok temu, gdy moja Młodsza już po dziurki w nosie miała łososia... Gdzie nie poszła z wizytą, tam owa różowa ryba. W związku z tym nie zamierzam Basi katować, choć w jednym-jedynym zestawieniu ,,osioś'' się jednak  pojawi...


***


Okazało się przy okazji, że to nie ja  jestem najbardziej zagorzałą konserwatystką w rodzinie. Szwagier bowiem ujawnił absolutne obrzydzenie względem e-booków! A nie spodziewałabym się tego po świeżo upieczonym ,,Jankesie''... No, cóż!... Tyleż satysfakcji, ile zdumienia!






niedziela, 4 maja 2014

Gorący zimny maj...

Dacie wiarę, że i dziś mieliśmy gości? No, Maryśka, jestem pod wrażeniem Twojego jasnowidzenia!


Niemal w samo południe zadzwoniła chrzestna Asi, Ewa, moja przyjaciółka od czasu studiów. - Wracamy z Olsztyna i tak sobie pomyśleliśmy, żeby was odwiedzić, co wy na to?


Radość duża, bo stanowczo  za rzadko się widujemy, ale i troszkę przerażenia, bo obiad by przecie trzeba... Z piskiem opon ruszyliśmy do odległego o kwadrans Makro. A tam? Na półkach niemal tylko ocet i musztarda! Wymiotło wszelką strawę totalnie z powodu majówki.


Chwyciłam ostatnią tackę z oskórowanymi i odkościowanymi kurzymi udkami. Całą drogę powrotną rozmyślałam, jak je przysposobić do konsumpcji. Co wykoncypowałam, okazywało się niemożliwe do realizacji z braku jakiegoś kluczowego składnika. W domu szybki przegląd zapasów i decyzja - podsmażę, dodam szalotkę, renetę, suszone morele i śliwki, po czym uduszę. Pod kopułką tylko jak drzazga dręczyło mnie  pytanie, czy Ewa i Wojtek lubią mięsko na pół słodko... Bo nie każdy jest entuzjastą.


Na szczęście danie zyskało powszechną aprobatę, a my w czwórkę spędziliśmy urocze trzy godzinki.


***


Jutro około siedemnastej powinni przylecieć nasi ,,Hamerykanie''. Oby bez przygód tym razem! I bardzo intensywny maj tegoroczny nabierze rumieńców. Nastawiam się zadaniowo z ochotą, lubię taki czas wypełniony po brzegi. W końcu w życiu emerytki to rzadkość. Ale i chętnie odsapnę potem, po  31 maja, gdy skończą się wszystkie realizacje, z remontem włącznie...


Teraz zaczynam planować menu na sobotę, czyli tę moją 60-tkę z 19-dniowym falstartem. Dwadzieścia osób wszak muszę nakarmić! Asia i Hania pomogą, oczywiście...


Chętnie przyjmę jakąś recepturę na prostą, a smaczną sałatkę, najlepiej bez majonezu i mięska. POMOŻECIE?



sobota, 3 maja 2014

Święty Gaj i... czarownica

Z okazji 3 maja nastawiliśmy  naszą ,,Ziutkę'', czyli gps-a, na miejsce śmierci św. Wojciecha. Jakieś siedemdziesiąt kilometrów od grajdołka. Urozmaiciły nam mocno podróż objazdy, wszak kraj wciąż ,,w budowie''. Słonko świeciło mimo chłodu (11 stopni), więc podziwialiśmy zielono-żółte krajobrazy kwitnącym rzepakiem stojące.


Małż uparł się, by zobaczyć resztki grodziska, gdzie Prusowie rozpoznawszy biskupa jako personę non grata, obrzucili biednego Wojciecha kamieniami. Niestety, nie udało się nam trafić. Erka tylko zaznała radości bezowocnej (jak zawsze) pogoni za trzema sarenkami...


Bez problemu natomiast trafiliśmy do wsi Święty Gaj, na której krańcu stoi ołtarz. W miejscu, gdzie biskupa Wojciecha ostatecznie zamordowano. Trochę nas rozbawiło przedstawienie biografii świętego w formie czternastu mini-kapliczek z płaskorzeźbami, na podobieństwo Drogi Krzyżowej.


W drodze powrotnej zawitaliśmy do ulubionej kawiarenki w Sztumie, tuż obok zamku. Zjedliśmy półtora ogromnego pieczonego ziemniaka z nadziewką ze szpinaku i łososia. Pycha! Pani kelnerka znów mi wymyśliła nowego drinka - na bazie ,,luksusowej ogórkowej''. Doznanie smakowe absolutnie rewelacyjne!


***


A teraz o czarownicy.


Moja poznańska Marysia nie raz i nie dwa sama siebie tak nazywała. - Możecie się śmiać, ale ja mam jakiś dodatkowy zmysł! - powtarzała często. Traktowałam to zawsze z przymrużeniem oka, bom przecie racjonalistka.


Gdy w piątek odjeżdżała od nas, chciałam, by zabrała sporą pozostałość cramble'a, bo nam nie za bardzo wolno słodkie jeść. - Zostawcie sobie, na pewno jacyś goście w sobotę do was przyjdą! - twierdziła Marysia. - No nie, nikt się nie zjawi, na sto procent...  - oponowałam. - Zobaczycie, będą goście! - uparła się.


Wyjeżdżając dziś, zapomniałam komórki. Zaraz po powrocie sprawdziłam, czy nikt nie dzwonił. Owszem, nasz przyjaciel Kazimierz odzywał się około południa. Oddzwoniłam, i... - Jesteśmy parę kilometrów od was, zwiedzamy sobie Żuławy! Możemy wpaść na herbatkę? - usłyszałam.


I co? Maryśka jest czarownicą! A ciasto się bardzo przydało...


Gości podjęliśmy na tarasie, przyoblekłszy stół w nabyty dopiero co polarowy obrus. Aby chłodu nie doznać, rozpaliliśmy nasz ogniskowy grill. Z zapowiedzianej przez Kazia ,,pół-godzinki'' zrobiły się przemiłe trzy... Był i spacerek do naszego zabytku z naprzeciwka, i degustacja moich nalewek. Tak właśnie święciliśmy 3 maja!


***


Tak tu się ostatnio  rozgaduję niemal co dzień, jakby na zapas. Bo już najbliższy tydzień, a tym bardziej następny, będą jałowe nieco, jeśli chodzi o blogogryzmoły. Z racji przybycia Sister i Szwagra. Oraz naszych zaplanowanych peregrynacji... Potem  z kolei nastąpi  remont. Normalizacja przewidziana na koniec maja!

piątek, 2 maja 2014

Lepiej...

Choć dalej zimno okropne, to jednak humor powrócił. Z kilku powodów.


Po pierwsze pokrzywka z dłoni zeszła. Już prawie stan normalny. Po drugie nabyliśmy piękną tapetę do małego pokoju - jest bardzo bladozielona, przypominająca fakturą grubo tkane płótno. I w cenie umiarkowanej. Po trzecie nie musiałam dziś chodzić po ciucholandach z moją poznańską Marysią. Sama pochodziła, a do mnie wpadła na obiad i herbatkę, przy okazji nauczyła mnie przyrządzać jabłkowego crumble'a. I uświadomiła, że w Rosmanie aktualnie promocja na artykuły ,,naoczne'', więc potem razem podjechałyśmy do Pruszczykowa, gdzie za połowę ceny nabyłam czarny i granatowy tusz oraz  konturówkę. Po piąte wreszcie mrozu w nocy nie było, więc nic w ogródku nie ucierpiało.


Na dziś Małż wykoncypował wyprawę do miejsca, gdzie zamordowano św. Wojciecha. Niedaleko od nas. Tym razem chyba bez obiadu na trasie, bo po co taka ,,rozpusta'' dwa razy w tygodniu, gdy domowe mielone prawie gotowe? Tylko usmażyć. Zdrowiej i taniej!


Czwartkowa wizyta w restauracji ,,porewolucyjnej'' dostarczyła nam też pewnej inspiracji. W roli obrusów w ,,Jurandzie'' występowały  bowiem czerwone kocyki z polaru, rodem z IKEI (jak twierdzi Asia). Tymczasem my szukaliśmy od jakiegoś czasu nakrycia na nasz tarasowy stół. Czegoś, w czym dałoby się wyciąć otwór na parasol, chroniący od deszczu lub nadmiernego nasłonecznienia. I żeby się łatwo prało. A że polar się nie ,,siepie'', w dodatku po upraniu schnie błyskawicznie, jest wymarzony !  Udało się zdobyć pożądany kocyk w Jysku, w ładnym odcieniu zieleni...


Tak więc zdecydowanie poprawiłam sobie nastrój! A i potwarz już nieco lepiej się prezentuje... Muszę tylko pamiętać, by nie stawać nocą na wadze, gdy odnóża mokre!


***


Wrzucam marysiny przepis na najszybszą szarlotkę, czyli crumble'a.


Zetrzeć na tarce o grubych oczkach 8-9 jabłek (najlepiej renet). Dodać łyżeczkę cynamonu. Zamieszać. W drugim naczyniu zagnieść szybko na kruszonkę szklankę mąki, pół szklanki cukru pudru i 100 g zimnego masła. Nagrzać piekarnik do 200 stopni. Na dno tortownicy wysypać jabłka, przykryć ,,kołderką'' z kruszonki. Piec 25 minut z termoobiegiem. Tortownicę postawić na blaszce, na wypadek, gdyby z jabłek wyciek nastąpił.


Osobiście dodałabym do kruszonki szczyptę soli i mały kieliszek rumu. Ale to wedle gustu... Muszę powiedzieć, że efekt finalny znakomity jest!




 

czwartek, 1 maja 2014

,,Urocza'' majówka

Dziś pomarudzę, a co tam...


Od pewnego czasu zamieniłam aerobik na dość długie marsze z Małżem i psicą. I tak np. w poniedziałek przeszliśmy 7 km, wczoraj nawet 8 z małym hakiem. Na dziś zaplanowaliśmy wspólnie z Asią i Michałem wycieczkę do jaru Raduni. Tak na dwugodzinne połażenie, potem jakiś obiad.


Tymczasem w nocy z wtorku na środę zanotowałam czołowe (dosłownie!) zderzenie ze ścianą łazienki, przy wychodzeniu z wanny. Wczoraj jeszcze wyglądałam jako tako, dziś jak po awanturze w rodzince patologicznej. Potęga charakteryzacji nie na wiele się zdała, gdy odbywałam ów ,,spacerek'' jarem. Bo to nie był spacerek, to był survival! Co parę kroków zwalone potężne drzewa, to górą, to pod spodem, to na czworakach trzeba było. Raz w górę, raz w dół, a wszędzie ślisko.


Razem z potem ściekał staranny maskujący makijaż, a ludzi wkoło multum, jak na ironię. Na szczęście przed wejściem do restauracji odrestaurowałam oblicze nieco, by gości i obsługi nie straszyć.


Karczma ,,Jurand'' w Egiertowie, gdzie byliśmy dotychczas raz, 11 listopada zeszłego roku, jest właśnie po ,,Kuchennych rewolucjach'', ale jeszcze przed kontrolną wizytą pani G. Od razu rzucił się nam w oczy inny wystrój, krzesła zamiast ław itp.


Skorzystaliśmy z dań rybnych, polecanych przez naczelną ,,rewolucjonistkę'' RP. Ku radości podniebień! Zdecydowanie. I to był najprzyjemniejszy akcent dnia.


A, zapomniałam nadmienić, że od przedwczoraj dręczy mnie okrutnie jakaś pokrzywka na obu dłoniach. Dosłownie czuję się cały czas tak, jakbym na bieżąco babrała się w pokrzywach. Łykam wapno, smaruję itp. Na razie bez skutku. Najgorzej pieką kciuki! I kontakt z wodą jest bolesny, a ja przecież co kwadrans muszę umyć ręce...


I teraz kwestia aury. Gdy startowaliśmy po dziesiątej spod domu, na zewnątrz było 17 stopni. Cztery i pół godziny później już tylko 6, teraz temperatura niebezpiecznie w okolicach zera oscyluje. Nawet pomidory wnieśliśmy na noc z tarasu do kuchni, bo a nuż przymrozi...


Mam tylko nadzieję, że skoro wiosna u nas generalnie o 2 tygodnie wcześniejsza, to może trzej zimni panowie też przybyli szybciej? I na nasz wyjazd z Sister będzie ciepło? Nie musi to być zaraz upał, ale chociaż te piętnaście in plus by się zdało...


Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...