poniedziałek, 29 września 2014

Oddycham...

Po szaleństwach. Leniwie, śpiąc do jedenastej, bo mogę... Zadaję sobie jakieś prace domowe, ale umiarkowanie, bez przeginania. To chwastów parę wyrwę, to lodówkę obmyję, to pajęczyny polikwiduję. I obiadki planuję na tydzień cały.


Dziś znów posiedzenie komisji socjalnej. Gdy tylko wchodzę w próg szkoły, słyszę niemal, jak moje IQ leci na łeb, na szyję. Jeszcze trochę, a dwucyfrowe się okaże... Dziś, na szczęście, poszło nieźle, bez konieczności dociekania, czy aby na pewno zgodnie z prawem? I w dodatku się okazało, że sporo jeszcze do wydania do końca roku.


Solenizantom dzisiejszym - Szwagrowi i Zięciowi - stosowne życzenia złożyłam. Bardzo lubię imię ,,Michał'', praktycznie nie mam z nim żadnych ujemnych skojarzeń. No, może jedno - Żebrowski... Bo to narcyz w czystej postaci! (tu przepraszam ewentualne wielbicielki!)


Zgodnie z nauczycielskim vox populi udajemy się w połowie października na imprezę do lokalu z kręglami. Nie miałam dotąd okazji zetknąć się z tym szlachetnym sportem. Ale co to dla mnie spróbować? Najwyżej potoczę się  po torze zamiast kuli, jak w głupawych amerykańskich komediach... Podejrzewam, że będzie wesoło!


W piątek, gdy biesiadowałam z KGW, Małż udał się solo do psiego doktora, gdzie otrzymał receptę. Na lek, którego w czterech kolejnych aptekach nie było. W ostatniej dowiedziałam się, że to preparat do wstrzykiwania! Małż jednakowoż nie dostał od doktora ani strzykawek, ani igieł. Więc chyba musimy go otrzymać do czasu kolejnej wizyty - 8 października! Znamienna data, bo wtedy właśnie staję w sądzie w sprawie drobnego spadku po Rodzicach...


Nie powiem, żebym lubiła sądy. Do tej pory dwa razy się stawiałam. I nie były to miłe doświadczenia... Szczególnie pierwszy raz! Gdy walczyliśmy z panem ex-dyrektorem szkoły! Nerwy zszargane  do imentu...


Podejrzewam, że i tym razem będę na cenzurowanym! Jako ta ,,lepsza'' siostra... Co to wszystko wie w przeciwieństwie do ,,zagranicznej''...  I wyjdę na pazerną jędzę!...




sobota, 27 września 2014

Oj, poszalałam...

Gdy w piątek za pięć osiemnasta wychodziłam z domu, do głowy mi nie przyszło, że właśnie idę na jedną z najlepszych imprez w życiu!


Zaprosiła nas ,,Matka'', czyli nasza szefowa KGW. Z okazji okrągłej rocznicy ślubu. Spodziewałam się dobrego jedzenia i ploteczek. Owszem, i to było, bo każda z nas wniosła aport w postaci półmiska, garnka lub ciasta. Ploteczki, a jakże, miały miejsce również. Ale, że tak potrafią się bawić kobity w ściśle własnym towarzystwie - tego nie przewidziałam!


Pół wsi z pewnością mogło ,,docenić '' nasze śpiewy chóralne i indywidualne. Umiejętności choreograficznych już nie, bo płot. A szkoda! W myśl hasła ,,Spełniamy marzenia'' w kilka chwil jedna z koleżanek obdarzona dotąd przez naturę niesprawiedliwie niewielkimi ,,atutami'', uzyskała upragniony rozmiar 75 H! Wzruszyła się...


Że tam dziś trochę głowa bolała? Nic to! Nikt w piątek o skutkach nie myślał. Zresztą na początku imprezy K. pochwaliła się, że jej wątrobą nie mogli się rano nazachwycać pani doktor i technik od EEG. Uznałyśmy więc, że wszystkie posiadamy analogicznie cudowny narząd. Niemniej K. została obwołana Gminną Miss Wątroba!


Dziś z kolei udaliśmy się w gości na zjazd absolwentów naszych rajdowych przyjaciół z Politechniki sprzed lat. I też było fantastycznie! Panie i panowie w wieku 60+ żwawi i radośni, pełni chęci do używania życia. Na jednym końcu biesiadnego stołu druh nasz i ,,przewodnik'' po rajdowym życiu - Wacek - z nieodłącznym akordeonem. Na drugim Wojtek z gitarą i niesłychanym talentem do improwizacji. No, bajka! A wszystko to w przepięknych okolicznościach przyrody, w samym sercu Kaszub. Nad jeziorem Ostrzyckim.


Nie mogliśmy być długo, bo pies... Ale warto było ze wszech miar. Troszkę tylko czuliśmy się głupio, że tak nieco na sępa. Próbowaliśmy z bossem-Benem rozmawiać o jakimś ekwiwalencie finansowym, nie chciał. Dlatego też staraliśmy się konsumować minimalnie...


Jutro odpoczywamy. Spotkanie z koleżanką z polonistyki nie doszło do skutku. Może i dobrze, bo już nie te siły, by trzy dni z rzędu imprezować. Nawet na obiad do dziecek większych postanowiliśmy nie jechać, choć zaprosili. Może za tydzień?...

środa, 24 września 2014

Tydzień po psem

Nie tylko z powodu pogody, niestety...


Na poprzedni piątek mieliśmy wyznaczoną wizytę u psiego doktora. Zamiast pana Jarka powitała nas tym razem młoda pani weterynarz. I zaraz rzuciła pytaniem: - Dlaczego sunia tak łepek przekrzywia na jedną stronę?


- Może się dziwi, że nie ma doktora? - zażartowałam sobie ot tak, z głupoty na uciechę. - A mnie to wygląda na zapalenie ucha. Trzepie głową? - No, trzepie czasem...


I się zaczęło! Czyszczenie uszu, wciskanie maści, antybiotyki i prawie codzienne wizyty. Plus uzupełnienie leków na poprzednie  niedomagania. Od piątku do dziś wartość Ery wzrosła o kolejne 8 stówek.


Daliśmy się namówić na worek ,,mercedesa'' wśród karm. Ma cuda działać na stawy. Obawiam się, że jak dalej tak pójdzie, to przy tylu specyfikach usprawniających mobilność, tylko patrzeć, jak wystawimy Erkę do wyścigów z chartami! Może się wtedy troszkę odkujemy?...:)


Walka o zdrowe uszy ma trwać kilka miesięcy. Tyle, że już bez konieczności biegania do lecznicy...


***


Weekend znów się zapowiada dla mnie mocno imprezowy. W piątek garden-party z okazji okrągłej rocznicy ślubu naszej szefowej KGW. W sobotę w Ostrzycach, na Kaszubach, zamierzamy wpaść na kilka godzin  do Ostrzyc, na Kaszubach, na zjazd absolwentów elektroniki na PG, by spotkać się z rajdowymi przyjaciółmi sprzed niemal czterdziestu lat. A w niedzielę z kolei koleżanka z mojej grupy na polonistyce chce się spotkać z paroma osobami z czasu studiów, bo z Anglii na krótko po latach przybyła.


Stasia i Marysia - moje dwie bliskie koleżanki, które przede mną poszły na emeryturę - powtarzały mi często, że dopiero na tym ,,starczym bezrobociu'' ma się czas wypełniony po brzegi. I coś w tym jest!


Czy ja kiedyś bym pomyślała, że po 60-tce będę prowadzić tak intensywne życie? A już ten rok jest naprawdę wyjątkowy... Ale dobrze, bo kto wie, co będzie dalej? Może to już ostatnie takie szaleństwa... W końcu SKS musi i mnie kiedyś dopaść!


***


I jeszcze trzy słowa z innej beczki. Poszłam wczoraj na plotki do mojej tutejszej Halinki. Przez półtorej godziny opowiadała mi swoje przeżycia z podróży do Norwegii, dokąd polecieli z mężem do córki i zięcia. Hali do tej pory nie sposób było namówić na jakikolwiek wyjazd dłuższy niż kilka godzin. A tu i samolot, którego bała się przed podróżą chyba bardziej niż ja, i jakaś karkołomna wyprawa na lodowiec, no koniec świata!


Słuchałam niemal z otwartą buzią. I coraz bardziej się cieszyłam... Mam nadzieję, że się dziewczyna przełamała i świat zacznie ją ciągnąć. Nie, żeby zaraz się szwendać po Egiptach itp., ale nawet z Kołem rok temu nie dała się wywieźć na dwa dni do spa... Teraz jej nie darujemy! Mamy mocny argument.

poniedziałek, 22 września 2014

Grande finale ekskursji

No i uciekł mi jeden obrazek! Zawsze coś głupiego wykonam, jeden zbędny klik i po ptokach...


No trudno! Kończę raport z wyjazdu dniem czeskim. Cele były dwa: zamek Frydlant i Harrachow, gdzie mamucia skocznia, Mumlansky wodospad i godna zwiedzenia ,,szklarka'', czyli huta szkła.


Realizacja planu napotkała na pewne trudności związane z nieznajomością czeskich realiów, zwłaszcza drogowych. Ale od początku...


Frydlant piękny, robiący naprawdę wrażenie. Dużo chodzenia w górę i w dół, piękne wnętrza, dobra przewodniczka. I trochę żal, że po drugiej stronie Karkonoszy tyle zabytków zupełnie niezniszczonych, nierozkradzionych.


Czegoś się muszę uczepić, bo bym sobą nie była. Zdziwiło nas, że Czesi nie mają takiej żyłki do biznesu jak nasi rodacy. Przy tak wspaniałym obiekcie nie ma żadnej infrastruktury dla turystów. Ani kawiarenki, ani sklepu z pamiątkami, nic. A toaleta w stylu późnego Gomułki - strach wejść... Czekaliśmy niemal godzinę, by uzbierała się grupa polskojęzyczna i nie bardzo wiedzieliśmy, co z sobą robić.


***


Nasyceni obrazami i wiadomościami z historii ruszyliśmy do Harrachowa. I się zaczęła droga przez mękę. Już bywając wcześniej w Czechach zauważyliśmy, że wszelkie informacyjne tablice na drogach są niewiele większe niż arkusz A-4. Trzeba mieć sokoli wzrok, by czytać na bieżąco. Natomiast pierwszy raz mieliśmy do czynienia z objazdem. Właśnie do Harrachowa. U nas w takich razach wielka żółta tablica z poglądowym rysunkiem itp. Tam skojarzyliśmy po jakimś czasie błądzenia, że takie małe pomarańczowe prostokąty wskazują kierunek.


Od połowy drogi zaczęła się niesamowita autowspinaczka. Pełna tak ostrych zakrętów, że przy nich osławiony ,,zakręt śmierci''w Szklarskiej Porębie to kaszka z mleczkiem. ,,Ziutka'' wskazywała w oszałamiającym tempie wzrost wysokości - 600 m.n.p.m, 700, 800, 900... Gdzieś między 800 a 900 minął nas szalony motocyklista. Pędził po tych zakrętach niemal kolanem dotykając asfaltu! A barierki przy zakrętach prawie nie występowały!


W końcu trafiliśmy do słynnych z zawodów narciarskich skoczni harrachowskich. Mamut rzeczywiście budzi respekt. Niestety, nie bardzo dał się sfotografować. Więc ujęliśmy jedną z pozostałych ośmiu skoczni. Zauważcie, że usiłuję nieudolnie wykonać symulację telemarku:


 DSC03112


Do ,,szklarki'', niestety, nie zdążyliśmy! Następne dziwactwo czeskie polega na tym, że wszystko się szybko zamyka. Sklepy generalnie o 17-tej, obiekty do zwiedzania ok. 15.30. Trudno, widziałam kilka hut szkła w Polsce, więc nie taka straszna strata. Tyle, że czeskie szkło specyficzne...


Wymienione korony zwydatkowaliśmy na obiad i piwne zakupy. Odważyłam się też na jedno czeskie wytrawne wino. Niczego bardziej procentowego nie nabyliśmy, bo znów  docierają wieści o metanolu ...


***


Pożegnanie z paniami z willi w Świeradowie wręcz wylewne! Naprawdę czuliśmy się tam wspaniale i chętnie powrócilibyśmy znów za rok lub dwa...


Drogę powrotną wymyśliliśmy sobie nieco dłuższą, ale przez nieznane rejony. A przede wszystkim chcieliśmy zobaczyć na własne oczy:


DSC03128


I powiem, że to miejsce robi wrażenie! Ładnie zagospodarowane otoczenie figury, nic nachalnego ani kiczowatego. Skromna kawiarenka u stóp postaci, ot, tyle, by chwilkę odpocząć, bo sporo przecież starszych osób miejsce odwiedza. I bardzo piękny widok na miasto...


***


No, to się rozpisałam, ale podróż była warta upamiętnienia. W końcu za jakiś czas mogę sobie zajrzeć i przypomnieć, jak było. Coraz częściej szukam właśnie na osobistym blogu tego, co z pamięci uleciało. Czasem nawet Małż prosi: - Sprawdź na blogu, kiedy się wydarzyło..., bo pewnie o tym pisałaś!

sobota, 20 września 2014

A we wtorek...

... po pierwszym z serii trzech iście królewskich śniadań, zaczęliśmy realizować skrupulatnie plan dnia.


Najpierw wjazd kolejką gondolową na Stóg Izerski. Nie moje to klimaty, bo żywioł powietrzny mnie nie zachwyca, ale skoro Małż chciał, więc jako ta Kaja za Kajusem...


Na górze prawie pusto, a jeśli już ludzie, to Niemcy. Widoki nieco zamglone, jak to we wrześniu. Ale w sumie pięknie!


Drugi punkt planu - zamek Świecie. Do zwizytowania obiektu namówiła mnie Joanna-Srebrzysta, która była tam rok temu i prosiła o aktualny raport o stanie budowli. Albowiem praca tam wre i świetność obiektu jest stopniowo przywracana.


Pan właściciel skasował od nas symboliczną opłatę i z prędkością karabinu maszynowego wyrzucił z siebie całą historię zamku plus plany restauracji.


DSC03096


Stan obecny tak właśnie wygląda, ale jak widać poniżej, roboty budowlane w pełnym toku.


DSC03100


Pasja pary właścicieli jest niesamowita! Pan każdego kolejnego zwiedzającego zaprasza na ,,rekontrolę'' za czas jakiś. Widać, że cieszy go każdy najmniejszy odbudowany fragment.


Kolejny przystanek to dość słynny zamek Czocha w Leśnej. Nastawiliśmy się bardzo na ten obiekt i... Dla mnie rozczarowanie! Z zewnątrz pięknie. W środku jakoś nie wiem, dziwnie i, choć nie wierzę w takie rzeczy, czułam jakby złą energię.


A już do wrzenia doprowadziła mnie zamkowa biblioteka. Ja rozumiem, że oryginalny stary księgozbiór został splądrowany, a resztki przekazano bibliotekom uniwersyteckim. Ale chyba lepiej pokazać puste regały niż nastawiać bez ładu i składu książek przypadkowych. Na jednej z półek taki skład zauważyłam: tom dzieł Lenina, wiersze Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, wojskowa broszura, kilka harlequinów Danieli Steel, zaraz obok tom Słownika Języka Polskiego Doroszewskiego itp., itd. Jeszcze tylko brakowało ,,50 twarzy Greya''...


Nie wspomnę już o ,,komnacie książęcej'', najdroższym pokoju w zamkowym hotelu. Nawet za dopłatą nie dałabym się namówić na nocleg w tak ponurym i nieładnie pachnącym pomieszczeniu...



DSC03101


Tu mam jeszcze dziarska minę, bo to zdjęcie sprzed zwiedzania...


Ostatni punkt planu - ruiny zamku Rajsko. Według Googla ruiny niełatwe do wypatrzenia wśród drzew. Rzeczywiście, dopiero napotkane na drodze circa siedmioletnie blond pacholę pokazało nam palcem, gdzie szukać.


Natomiast co do ruin, to zastaliśmy na miejscu obrazek następujący:



DSC03103


Brama, za bramą pan ochroniarz biegnący ku nam z okrzykiem: - Nie wolno, własność prywatna!


Tablica z napisem ,,Obiekt odrestaurowany z funduszy UE w ramach projektu....'' wyjaśniła wszystko.


***


Na koniec słówko o kulinariach. Obiad jedliśmy w Leśnej, w restauracji ,,Zielony piec''. Rzadko zamawiamy przystawkę, ale tym razem skusiła nas wątróbka z jabłkiem i cebulką na chrupiącej grzance. I to była poezja! Przy niej dania główne nawet niewarte wzmianki...

czwartek, 18 września 2014

Wrażeń moc!

Tyle się działo przez te cztery dni, że chyba serial blogowy powstanie....


Wyruszyliśmy do Świeradowa w poniedziałek o szóstej rano. ,,Ziuta'' (GPS) zapewniała, że dotrzemy na miejsce ok. 13.15. Niestety, nie wzięła pod uwagę wypadku pod Wrocławiem i powstałego w związku z tym godzinnego korka-giganta! Koszmar stania w miejscu wśród setek ogromnych ciężarówek... Na szczęście nawet najdłuższy korek koniec ma!


W miejscu zakwaterowania powitała nas bardzo miła pani, która przedstawiła się jako ,,ciotka właścicieli''. Gospodarzyły sobie w willi we dwie ze skromną,  drobną panią kucharką. Warunki mieliśmy bardzo dobre, a śniadania wprost królewskie! Tuż przed wyjazdem dowiedzieliśmy się, że niepozorna pani Krysia gotowała m.in. dla naszego papieża i ex-prezydenta Aleksandra K. Dla nas też co rano szykowała istne cuda! Od jutra chyba sama sałata przez miesiąc...:)


Pierwszy spacer po świeradowskim deptaku uświadomił nam, że stanowimy zdecydowanie mniejszość narodową. Wokół sami Niemcy w wieku 60+ i sporo Rosjan, szczególnie płci żeńskiej. Kelnerka w restauracji z rozpędu też chciała z nami ,,szprechać'', podobnie pani z warzywniaka...


Małż mnie trochę obśmiał, gdy uparłam się, by wypić kubeczek mineralnej wody w zdrojowej pijalni. - Wierzysz w jakieś cudowne właściwości? - spytał z ironią w głosie. - Wierzę, nie wierzę, chcę spróbować! I sprawdzić, czy nadal tak jedzie zgniłym jajem, jak przed 50 laty w Dusznikach...


Nie jechała! Zupełnie bezwonna, z lekkim słonawym posmakiem, całkiem smaczna. Ponoć dobroczynna dla żołądka i wątroby, w co chętnie uwierzyłam. Następnego dnia Małż już mi w piciu towarzyszył!


Pierwszy dzień zakończył się po dwóch solidnych spacerach po kurorcie. Wieczorem zaplanowaliśmy jeszcze trasy na wtorek i środę. I spać, bo utrudzeni drogą byliśmy srodze...


cdn...

sobota, 13 września 2014

Popas...

... czyli circa 36 godzin w domu między wyjazdami.


W Andrychowie, jak zawsze. Domowo, gwarno, wesoło. Tym razem akurat obaj Madzi panowie obecni, więc tym bardziej ... Zawsze tylko taki malutki wyrzut sumienia, że my u nich 2-3 razy w roku po kilka dni, a oni u nas raz na 2-3 lata na dobę.


W czwartek, zachęcona niedawnym wpisem Uleczki, namówiłam Małża na wypad do Cieszyna. Bo niby bywaliśmy wiele razy przed otwarciem granic. Ale tylko hyc! przez most na Olzie  i spacerkiem po ,,procenty''.  Wtedy jeszcze niezagrożone obecnością metanolu!


Miasto zwiedzaliśmy przy ogłuszającym wtórze pracujących wszędzie młotów pneumatycznych, ubijaczek  do kostki brukowej i inszych maszyn huczących, których przeznaczenia nie znam. Wzdłuż Olzy wręcz trudno było przejść piechotą, bo konieczny był slalom gigant między maszynami. Tak czy owak miasto bardzo, bardzo ładne, z ciekawą historią. Śliczny rynek (tam nawet było cicho!) z secesyjnymi kamienicami i kilkoma lokalami gastronomicznymi.


W jednej z kawiarenek wypiliśmy absolutnie pyszną kawę po wiedeńsku. Dwie godziny później po drugiej stronie rynku, w restauracji ,,Pod Merkurym'' natrafiliśmy na niesamowicie smaczne pierogi. Małż miał porcję z grzybami leśnymi i boczkiem, ja z brokułami i twarogiem. Obie wersje na medal! Polecam, bo warto. A w karcie rodzajów pierogów dobrze ponad dwadzieścia...


Dziś, w drodze powrotnej, koszmarny korek pod Siewierzem. Pięćdziesiąt minut w plecy... A wszystko z powodu zwężenia jezdni, gdzie teoretycznie prowadzone są roboty drogowe. Teoretycznie, bo akurat dziś żywego ducha tam nie uświadczyliśmy!


Jutro małe przepakowanko, odstawienie Ery do Asi i w poniedziałek raniutko ruszamy do Świeradowa. Oby aura była łaskawsza niż w Andrychowie, bo tam raczej deszczowo i chłodno było...


Do poczytania w czwartek w nocy! Miły akcent w tym momencie - wygraliśmy z Iranem!!!

niedziela, 7 września 2014

I znów takie tam przedwyjazdowe

Jak to dobrze, że czasem w telewizorze można zobaczyć obok wiecznie smęcących narzekaczy, osoby pozytywnie zakręcone! Kto dziś nie widział w ,,Master Chefie'' pani straszącej po trzykroć ośmiornicę, niech żałuje! Spłakałam się ze śmiechu...


***


Punktualnie o 22-giej coś nam w mieszkaniu ,,hukło''! Ja byłam akurat na tarasie, Małż wychodził z łazienki. I nagle taki odgłos, jakby  jakieś metalowe przedmioty spadły z łoskotem! Obeszliśmy skrupulatnie nasze 48 metrów kwadratowych i nic... Ani w kuchni, ani w komórce, ani w łazience, o pokojach nie wspominając. Poltergeist?!...


***


- Czy spodziewamy się gości? - spytał Małż, gdy zobaczył przygotowania moje do dzisiejszego obiadu. - Nie, dlaczego? - zaindagowałam. - Bo takie delicje widzę...


A ja po prostu zmieszałam wcześniejsze doświadczenia osobiste z zapożyczonymi od jednej z Was. Czyli nafaszerowałam jedną cukinię, 4 dorodne pomidory i kilka ogromnych pieczarek. Farsz stanowiło mielone mięsko, paczka ugotowanego dzikiego ryżu oraz rozdrobnione ogonki pieczarek, wnętrze cukinii i pomidorów. Plus ziółka, przyprawy i pietruszka zielona. Und trochę koncentratu i łyżka węgierskiej pasty paprykowej. Ta ostatnia, niestety, się kończy... Czy można ją dostać gdzieś w Polsce?


***


Rano, skoro świt, jedziemy do tczewskiego pana od węgla, by zamówić zapas na zimę. Mam nadzieję, że  do popołudnia transport dotrze. Przy okazji kurs na wysypisko śmieci nietypowych z paroma rzeczami. A potem już tylko pakowanie... Bo we wtorek wyjazd! Hurra...


***


Obowiązki z KGW zawsze na pierwszym planie! Ale nie bardzo mogę ujawniać tajemnice, bo kto wie, kto czyta! Tak czy owak kilka dwuwierszy wysłałam koleżankom, by wybrały najodpowiedniejszy na ślub córy jednej z nas. Wierszyk ma powstać na stolnicy! Wypalony ma być! Ku wiecznej pamięci...


***


Nie udało mi się być świadkiem plecenia wieńca dożynkowego, może za rok...





 

piątek, 5 września 2014

Takie pierdółki jakieś

Pomęczę Was nieco, mimo że postanowiłam sobie pisać co drugi dzień. Jednak we wtorek  wybywam i zamilknę, więc tak jakby teraz na zapas...


Dziecka mniejsze wróciły z wojażu po Italii. Zachwycone bardzo Florencją, nieco rozczarowane Pizą. Przetarły nam szlaki, bo my się wybieramy wiosną przyszłego roku. Jeśli jakiś tani przelot wynajdziemy.


,,Kwas komisyjno-socjalny'' został dziś zobojętniony. I pięknie, bo trudno byłoby niszczyć wieloletnią przyjaźń z jakiegoś bzdurnego powodu. Przy okazji wycyganiłam  od S. trochę jabłek i malin, więc znów dwie porcje sokownik przerobił...


Jutro w szkole, jak w całej Polsce, czytanie Sienkiewicza. Ciekawe, jak to wyjdzie, bo dzieci mamy malutkie przecież. Z tego, co się orientuję, nie będzie to Trylogia, tylko fragmenty ,,Krzyżaków''. Panie nauczycielki mają się stawić w kostiumach dam dworu, panowie w charakterze rycerzy. A wśród czytających m.in. nasz absolwent-wiceminister!


Muszę tu przy okazji swoistą laurkę zamieścić. Obserwuję B. od lat. Mimo pięcia się po szczeblach nigdy mu nie odwaliła ,,sodówa''. Zawsze miły i uprzejmy dla każdego, nie tylko dla elity. Na sobotnich dożynkach przywitał się i porozmawiał chwilkę praktycznie z każdym mieszkańcem wsi, niezależnie od jego (mieszkańca) statusu! Jeśli tylko czas pozwala, stawia się też na każdej szkolnej imprezie. Przy tym wzorowy mąż, ojciec i dziadek!


Maślakowe łapy już prawie-prawie czyste! Bez specjalnych wspomagaczy nawet, ot, po prostu co chwilę myję ręce. Jeszcze troszkę paznokcie trwają w uporze...


Ciuchy na wyjazd poprasowane, na wszelki wypadek i te letnie jeszcze, i te już jesienne. Wszak ponoć od poniedziałku załamanie pogody. Szkoda! Dziś przez cały dzień  tak piękne lato... I wieczór nawet ciepły.


Małż z roboty wrócił z szerokim ,,czizem'' na obliczu. Bo nie dość, że ,,dzięki Bogu już weekend'', to w zanadrzu dwa tygodnie ,,urlałpu''. Co prawda z jednym dniem pracującym w Gliwicach pośrodku, ale zawsze...


Jutro się spróbuję przedwyjazdowo skrócić o głowę, bo już mi szyja zarasta, czego nie znoszę... Jeśli się nie uda, to jeszcze szansa w poniedziałek. A we wtorek ruszamy!








czwartek, 4 września 2014

Powrót demona

Demona pracy!


Dawno u mnie nie gościł... A dziś się znienacka pojawił. Najpierw zarządził remanent w lodówce, gdzie parę ,,zaszłości'' zalegało. Asumpt do przeglądu dała lektura aktualna.,,Serwantka'' Moniki Sawickiej.


Potem demon zagnał do dżungli naprzeciwko tarasu, bo obrodziły śliwki węgierki. Ze sporej ich porcji oraz trzech ogromnych antonówek wyprodukowałam 3 butelki soku. Resztki z sokownika pochłonął z dziką przyjemnością kolega Małż.


W tak zwanym międzyczasie dokonałam wstępnej przegrzebki letniej garderoby. Sporo się tego uzbierało, ledwie połowę zdążyłam na siebie wzuć tego lata. Przegląd dżinsów też zaowocował, niestety, pozbyciem się kilku par spodni - za ciasnych!!! Dwa wory do pojemnika ekologicznego poszły w sumie...


Obiadek takoż bardziej pracochłonny niż zwykle. Niby taka zwykła zupka - buraczkowa. Ale obierania moc! I krojenia w kosteczkę. Psica, jak zawsze czujna, gdy mięsko wyciągnęłam celem oddzielenia części jadalnych od ,,erkowych''.


Pod wieczór kontrolna wizyta z Erą u doktora. I znów nowe leki, kolejne 150 zł poszło, a jeszcze mamieni byliśmy ,,superkarmą'', ponoć  znakomitą na stawy, za jedyne 300! Obiecaliśmy, że się zastanowimy!


Komórka pęka w szwach od przetworów, więc chyba już basta! Jeszcze tylko nalewka pigwowa w planach. Owoce, całkiem liczne,  spokojnie dojrzewają na dwóch krzakach. Zajmę się nimi po powrocie z wrześniowych wojaży.


Chyba wczesna zima się szykuje, albowiem już wychynęły na świat boży zimowity! Zwykle pojawiały się najwcześniej w połowie września...



wtorek, 2 września 2014

,,Czarna łapa'', czyli miłe złego początki...

Jako że wieść gminna niosła, iż grzybami sypnęło, w podożynkową niedzielę skoro świt (czyli o dziewiątej) zagoniłam Małża i psa do lasu. Niedalekiego, więc, niestety, głównie liściastego. Nie bardzo umiem w takim drzewostanie cokolwiek znaleźć, ale... Obrodziło  maślakami. Malutkimi, zdrowiutkimi!


Po godzinie mieliśmy pełną torbę. Ale ambicja kazała szukać okazów szlachetniejszych, więc zarządziłam przemieszczenie się w inne miejsce. I wtedy... Skutki sobotniego obżerania się chlebem ze smalcem dały o sobie znać w postaci potwornego bólu brzucha!


Wróciliśmy do domu. Ból nie ból, grzyby trzeba oprawić. I wstępnie poddać obróbce termicznej... Ledwo żywa to czyniłam. Potem już tylko leżenie i ratowanie się czym popadło. Bez większych efektów zresztą...


W poniedziałek obudziłam się i ze zgrozą ujrzałam, że większość palców u rąk ma kolor brunatny! Jak ziemia ojczysta...


Szorowałam tym i owym, zero efektu! Za paznokciami ,,żałoba'', paluchy ziemiste. Nigdy więcej nie ruszę maślaka - obiecałam sobie.


Wnętrzności nadal strajkowały! Z trudem ugotowałam obiad, bo w niedzielę nie dałam rady, a trudno pracującemu chłopu kazać jeść kanapki dwa dni z rzędu. Jedyny pożytek z katuszy, że waga drgnęła w dół...


Dziś czułam się nieco lepiej, więc wybrałam się na czarny bez. W 20 minut uzbierałam z siedem kilo, bo wszędzie wkoło pod dostatkiem tego dobra. Łapki zmieniły barwę na brunatno-krwistą! Szczególnie, gdy zaczęłam oskubywać grona.


No, nie potrafię niczego robić w rękawiczkach! Jedynie do wyrywania pokrzyw zakładam takie ogrodnicze... O dziwo, okazało się, że sok z bzu częściowo niweluje postmaślakową ziemistość. Została głównie na kciuku lewej dłoni. Za to paznokcie intensywnie fioletowe aktualnie...


Małż wrócił z pracy, zobaczył przemysłowe ilości bzu i zagadnął: - Sokownik by się przydał, nie? - Nie da się ukryć, przydałby się! - odrzekłam.


Kiedyś posiadaliśmy. Co się z nim stało? Zagadka! Wprawdzie niezbyt zdrowotny, bo aluminiowy, ale był. - To co? Jedziemy szukać? Bo i tak zapomniałem kupić chleba... - zaproponował P.


W Tesco, na które liczyliśmy bardzo, brak! Za to w NOMI jeden jedyny egzemplarz jakby na nas czekał. Już mam 11 słoiczków różnych rozmiarów, a jeszcze nie koniec, bo została solidna porcyjka na jutro.


Żeby tylko  jeszcze rączki doprowadzić do stanu używalności normalnej... Macie jakieś dobre rady?


Żyję,żyję

 Ale co to za życie... Moje trzydniowe chemie szpitalne, zakończone w kwietniu, nic nie dały. TK wykazało, że to co miało się zmniejszyć, ur...