Dziesięć dni mojej izolacji zaowocowało między innymi tym, że wyjedliśmy do czysta wszystkie zapasy. Szczególnie warzywno-owocowe. W tak zwanym międzyczasie, owszem, nieoceniona nasza przyjaciółka Beata dostarczyła to i owo (głównie jabłka dla Małża, bez których ten nie egzystuje) , niemniej stan na dziś to były dwie marchewki, pięć ziemniaków i jedna mała cebulka...
Okoliczna policja wizytowała mnie regularnie, czasem nawet nie zdążyłam podejść do okna, wystarczała deklaracja słowna ,,już lecę!''... Zanim się wychyliłam, już widziałam tył radiowozu.
Dziś moja izolacja się zakończyła. Niestety, teraz Małż ma jeszcze przed sobą jeszcze tydzień ,,niewoli''... W tej sytuacji ja, jako osoba ,,spieszona'', czyli bez prawa jazdy, poniekąd takoż. A tu rzeczywistość skrzeczy! Nic to, wielką listę pora sporządzić i udać się w zacnym towarzystwie przyjaciół po aprowizację.
Od dwóch dni usiłuję się dodzwonić do szpitala, by uzyskać nowy termin badania. Zdaje się, że brak jakiejkolwiek reakcji na bodajże 30 parę prób uzyskania połączenia to czeski błąd w podanym mi numerze. Właśnie do tego doszłam. Nic to, w czwartek od rana będę czatować. Może się w końcu uda?..
Cały czas jednak najważniejsze, że obojgu nam nic nie dolega, objawów zero!