... odbyły się nasze Piernikalia. Nazwa coraz bardziej adekwatna do sytuacji - wszak nie jesteśmy coraz młodsi, niestety...
Stan załogi taki jak zwykle, jeśli chodzi o liczebność. Tym razem zabrakło Marysi, za to po raz pierwszy pojawił się nasz siedmiomiesięczny Jurek. I bardzo dzielnie się spisał! Nie marudził, jadł, co dali, spał przyzwoicie.
Upał dał się we znaki dnia pierwszego i ostatniego. Czwartek za to oziębił nas zdecydowanie, nawet zmarzliśmy nieco.
Zaczęło się mocnym i niespodziewanym efektem - trochę przez przypadek do ogniska trafiła zapalniczka. Ofiar w ludziach nie było, ucierpiały jedynie dwie sztuki odzieży, dwa leżaki i jedna torebka. No dobra, przyznam się - to ja zawiniłam!
Jak zawsze rozpustnie było pod względem kulinarnym. Doszło nawet do tego, że jednego dnia do wyboru były trzy zupy... Sytuacja niemal restauracyjna. Nie zabrakło też bogatej oferty trunków wszelakich, choć raczej tych mniej procentowych.
Cztery dni minęły błyskawicznie. Jak zawsze, pozostał pewien niedosyt. I dobrze!